wtorek, 31 grudnia 2019

"MAGICZNY UROK PRZEDMIEŚĆ" - CZYLI PODSUMOWANIE PŁYTOWE 2019 ROKU

  Przede wszystkim był to rok, w którym odszedł Mark Hollis. Wiadomość o jego nagłej śmierci zmroziła wielu tego lutowego dnia bardziej, niż aura panująca za oknem. Nie miałem pojęcia o stanie jego zdrowia. Sądziłem, ba, miałem cichą nadzieję, że pan Mark zrobił sobie dłuższą przerwę od muzyki, i że wkrótce do niej ze zdwojoną siłą powróci, głodny nowych wyzwań, świeżych pomysłów. Jego muzykę odkryłem dla siebie późno, choć myślę, że czas w tym przypadku nie ma aż tak istotnego znaczenia. Nigdy nie byłem fanem nurtu "New Romantic", nie śledziłem więc jakoś specjalnie dokonań przedstawicieli należących do tego kręgu. Pierwsze płyty Talk Talk, owszem, znałem, ale wydawnictwa te nie robiły na mnie większego wrażenia. Dziś muzyka brytyjskiej formacji przemawia do mnie w wyjątkowy sposób szczególnie z dwóch ostatnich albumów grupy, i z solowej płyty Marka Hollisa. Do krążka "Laughing Stock" wracam regularnie, a dotarłem do niego słuchając nałogowo płyt Bark Psychosis i albumu 'O.Rang - "Herd Of Instinct", żeby później poszukać czegoś w podobnym nastroju. Doskonale pamiętam moje zaskoczenie, kiedy słuchając kompozycji otwierającej "Laughing Stock", czyli "Myrrhman", odkryłem, jaką to długą drogę artystycznego rozwoju przeszedł lider formacji oraz jego grupa, których do tej pory kojarzyłem głównie z "The Colour of Spring".
Talk Talk przede wszystkim podniósł rangę znaczenia ciszy, w sposób w zbliżony do tego, w jaki później "grali ciszą" głównie skandynawscy jazzmani, których płyty wydawała i wydaje monachijska oficyna ECM. Brytyjska grupa zaakcentowała również problematykę długości trwania dźwięku, jak i sposobu jego wybrzmiewania, uczyniła płynną granicę pomiędzy kompozycją, a swobodną improwizacją. Te ich pojedyncze akordy, jakby mimowolnie rzucone w przestrzeń, znaczyły dla mnie więcej, niż kaskaderskie popisy wirtuozów gitary. I ta charakterystycznie brzmiąca sekcja rytmiczna, specyficznie zrealizowane tony perkusji, które potem, po kilku latach, dokładnie w tym samym duchu przywołała inna, niestety wciąż zbyt mało znana, a wyjątkowo przeze mnie ceniona, francusko-belgijska formacja BED, na wspaniałych albumach "The Newton Plum" (2001 Ici D'Ailleurs) oraz "Spacebox" (2002 Ici D'Ailleurs). Jeśli szukać bezpośrednich spadkobierców tego własnie sposobu myślenia o kompozycji, brzmieniu, i dźwiękach, to właśnie na dwóch pierwszych płytach formacji BED (wspominałem już o tym na łamach tego bloga przy okazji recenzji tych dwóch płyt). Echa niespiesznego grania spod znaku "Laughing Stock" znalazłem również w kilku smakowitych kompozycjach Cassandry Wilson z okresu "New Moon Daughter" oraz "Colser To You: The Pop Side". Jak więc widać na załączonych przykładach, których można oczywiście podać więcej, duch myśli Mark Hollisa nie przepadł bez echa.







Bardzo niedoceniony, a właściwie kompletnie niezauważony przez większość krytyków, znakomity album grupy prowadzonej przez Benoita Burello, czyli BED - "SPACEBOX" i cudna kompozycja "Plainfield".






Cassandra Wilson i album "New Moon Daughter" (1995 rok, Blue Note), kompozycja otwierająca całość "Strange Fruit" (utwór Lewisa Allana).








Miałem napisać o najnowszych wydawnictwach, a tak oto niepostrzeżenie pojawiła się krótka lista ulubionych  klasyków w duchu zbliżonym do Talk Talk, z okresu "Laughing Stock". Jeśli chodzi o podsumowanie roku 2019, to trzeba przyznać, że dobrych płyt nie brakowało, pojawiały się one sukcesywnie, w kolejnych odsłonach bloga. Jednak postanowiłem wyróżnić szczególnie tylko dwie pozycje, do których wracałem najczęściej w minionych dwunastu miesiącach, a które całkiem nieźle nakreślą mapę moich ubiegłorocznych - już prawie - zainteresowań.

Pierwsze wydawnictwo zwiastowało nadejście wiosny, drugie natomiast pełnię jesieni, skrzącą się za oknem w odmianach złota i brązu. Muzyka zawarta na albumie Christiana Scotta Atunde Adjuaha - "Anecstral Recall", zgodnie z teoretycznymi założeniami jej autora i głównego wykonawcy, rozszerzała pole znaczeniowe terminu "jazz" (dokładnie chodziło o uwolnienie elementów różnych gatunków i włączenie ich w obręb muzyki improwizowanej), lub po prostu dokonywała jego redefinicji.  Bez wątpienia jest to najlepsza płyta w dorobku amerykańskiego trębacza.
Album drugiego wykonawcy - Williama Doyle'a: " Your Wilderness Revisited" - oprócz tego, że był dla twórcy czymś na kształt nowego otwarcia, w kolejnych urokliwych odsłonach stanowił próbę połączenia elementów muzyki repetytywnej (duch Steve'a Reicha wyraźnie wyczuwalny), z domieszką art-rocka oraz melodyką kojarzącą się, przynajmniej autorowi tego wpisu, z duchem lat 70-tych. Jedno nie ulega wątpliwości, tego przejścia od ostatniego dźwięku wokalisty, do pierwszego tonu saksofonu (4 minuta 37 sekunda), w kompozycji "An Orchestral Depth", długo nie zapomnę.








Skoro nadchodzi karnawałowy czas, to wypada pożegnać się czymś dla "tańczących inaczej", i życzyć Wam moim drodzy wytrwali Czytelnicy dużo dobrych płyt, niezapomnianych epek, pełnych uroku singli... w nadchodzących dniach, tygodniach, miesiącach... Do zaczytania, do usłyszenia już w nowym 2020 roku.









piątek, 20 grudnia 2019

SIDNEY LINDNER & THE SILVER WILDERNESS COLLECTIVE - "SUMMER GHOSTS/NIGHTFALLS" (BURST& BLOOM) "Kościół do wynajęcia..."

    Sidney Lindner pamięta, że to był długi upalny letni dzień. Żar lał się z nieba, wdzierał się bezczelnie do budynków i domów, wygrywając tam w nierównej walce z resztkami kojącego chłodu. Wiele wskazywało na to, że wakacje roku 2017 spędzone w stanie New Hampshire, przynajmniej pod względem pogody, zapowiadały się na wyjątkowo udane. "To na pewno tutaj?" - zapytał Lindner. "Tak, to tu..." - odparł z przekonaniem Michael Yorgensen. Obydwaj panowie prosto z Portland dotarli do miejscowości Sunapee, zatrzymali się pod adresem, gdzie według treści ogłoszenia miał znajdować się wskazany w nim obiekt. Jak dokładnie brzmiał ów anons, tego Sindey Lindner nie pamięta. Być może treść ogłoszenia zamknięto w kilku lakonicznych słowach w stylu: "Kościół do wynajęcia... tanio...". Michael Yorgensen od dawna chciał wynająć pomieszczenie starego kościoła, żeby zaadaptować je na potrzeby studia nagraniowego. Sidney Lindner z kolei od dawna zamierzał nagrać coś wspólnie ze swoim kolegą. To właśnie wtedy i w takich okolicznościach rozpoczęły się prace nad kompozycjami, które dwa lata później, w roku 2019, wypełniły album "Summer Ghosts/Nightfalls". Przy tej okazji powstało również studio nagraniowe - Community Recording Services - które Michael Yorgensen prowadzi wraz z Karen Elizabeth (obecna siedziba to miejscowość Tolland, stan Connecticut).

Wcześniej Sidney Lindner sporo podróżował, urodził się w Paryżu, później przeniósł się do USA, gdzie rodzina nigdzie nie mogła na dłużej zagrzać miejsca, stąd przyszły wokalista i autor tekstów musiał aż 11 razy zmieniać szkołę. Debiutował fonograficznie w 2002 roku albumem "The Shinning Example Is Lying On The Floor", z grupą The Hotel Alexis, w skład której wchodzili muzycy formacji Torrez i Josh Ritter's Band, wydanej we własnej wytwórni Broken Sparrow Records. Pod tym szyldem ukazały się jeszcze dwie płyty; wprawdzie zespół formalnie wciąż istnieje, jednak w najbliższym czasie nie należy się spodziewać ich nowych piosenek. W roku 2011 pojawił się solowy album Lindnera zatytułowany "Holy Brother Of The Mountain Sun", poświęcony zmarłemu bratu. Tak się złożyło, że najnowsze wydawnictwo "Summer Ghosts/Nightfalls" również dedykowane jest bratu. Inspiracją do jego powstania były niektóre kompozycje stworzone wraz z bratem - Cayce - kilkanaście lat temu. Dopiero teraz, po przeszło dekadzie, zyskały nowe barwy i zupełnie inne kształty.

"Musi istnieć coś w rodzaju "zdarzenia wyzwalającego", które zwykle rozpoczyna lawinę następujących po sobie pomysłów" - powiedział Lindner w jednym z wywiadów. Amerykański wokalista dużo słyszał o wpływie konkretnego miejsca na proces twórczy, i wreszcie chciał się przekonać o tym na własnej skórze. W ten sposób powstało kilkanaście kompozycji, które w pierwotnym zamyśle Lindner miał wykonać w duecie z Yorgensenem (gitara, organy, fortepian, syntezator). Jednak po krótkim namyśle i czasie zdecydowano się opublikować 10 utworów, a do składu dołączyli wspomniana już powyżej Karen Elizabeth (wokal), Gregg Porter (perkusja), Clara Kebabian (altówka, skrzypce), Guy Capecaletro (gitara, bas). Rynek muzyczny przywitał nowy twór: The Silver Wilderness Collective (nazwę amerykański muzyk zaczerpnął od tytułu płyty, którą nagrał przed laty wraz z bratem jako Golden Hotel).

Trzeba przyznać, że album "Summer Ghosts/Nightfalls" dobrze oddaje klimat letniej ciepłej nocy. Trochę tu nastrojów nawiązujących do twórczości Nicka Cave'a, Howarda Gelba, Drake'a czy Tindersticks. Dominuje podany gustownie indie-folk i leniwe takty americany. W poszczególnych aranżacjach wykorzystano partie skrzypiec, harmonijki czy trąbki, która w "The Rest Of My Days" przypomniała mi dokonania grupy The Belle And Sebastian. Niespieszna narracja wykreowana głębokim i ciepłym głosem Lindnera znajduje uzupełnienie w kolejnych odsłonach płyty. Uwagę przykuwają świetnie zrealizowane: "Lariat" , "You & Me Kid", a kompozycja "It's Just a Rush" ma w moim odczuciu potencjał alternatywnego przeboju.


(nota 7.5/10)










 Innym przebojem ostatnich dni, którym chciałbym się z Wami podzielić, jest dla mnie utwór Kaśki Sochackiej - "Śnię". Wracam do tych prostych nut regularnie i z uporem maniaka. Nutki, owszem, może i proste, ale połączone ze sobą tak, jakby w takim właśnie układzie trwały schowane od lat, czekając na odkrycie. W aranżacji coś można by zmienić, coś dodać tam i tu... Najważniejsze, że wokalistka subtelnie prowadzi za rękę słuchacza i trudno z jej zmysłowych objęć się uwolnić. Sympatyczna Kaśka wystąpiła kilka lat temu w programie "Mam talent" oraz później w "Must Be The Music". Niestety nie oglądam tego typu audycji, gdzie wątpliwej jakości "JURY" nieudolnie próbuje oceniać czasem naprawdę wyjątkowo uzdolnionych ludzi, którzy swoim talentem mogliby obdzielić i wątpliwiej jakości "JURY", i jeszcze kilka osób z wynajętej do oklaskiwania widowni. Pani Katarzyna współpracuje z wytwórnią Jazzboy Records. Mam nadzieję, że album "Summer Ghosts/Nightfalls" oraz cudny dream-pop od Kaśki Sochackiej umili Wam świąteczny czy też wolny czas.









wtorek, 10 grudnia 2019

SEFI ZISLING - "EXPANSE" (Tru Thoughts) "Nowy York Bliskiego Wschodu"

    Tu i ówdzie pojawiły się już pierwsze podsumowania płytowe roku lub te dotyczące albumów, które ukazały się w minionej dekadzie, a przecież proces wydawniczy wciąż jeszcze trwa, i wciąż głodny nowości rynek oraz fani witają grudniowe nowości, choć naturalnie już nie w takiej ilości. Spoglądając na zestawienia najważniejszych płyt ostatniego dziesięciolecia, nieźle zorientowany w temacie czytelnik może pokręcić z niedowierzaniem głową i odczuć konsternację, ponieważ wiele z tych tytułów nie zasługuje choćby na szerszą wzmiankę, a co dopiero na hymny pochwalne i pieśni uwielbienia. To tylko kolejny dowód na to, że o gustach i guścikach ciężko dyskutować, a wyobraźnia dziennikarska nieraz przechadza się niezbadanymi ścieżkami.

Moja wyobraźnia ostatnio wędrowała po kraju odległym geograficznie, jak i politycznie - szczególnie w kilkunastu minionych miesiącach - od naszej umiłowanej ojczyzny. Mam tu na myśli Izrael, dokładnie mówiąc miasto Tel Awiw, czyli drugie pod względem wielkości miasto na terytorium tego państwa, o którym ktoś całkiem zgrabnie powiedział, że to: "Nowy York Bliskiego Wschodu". A przeniosłem się tam za sprawą drugiej w dorobku płyty izraelskiego trębacza Sefi Zislinga zatytułowanej "Expanse". Nasz dzisiejszy bohater zaczął grać na trąbce w wieku 10 lat, a później kontynuował naukę w szkole artystycznej Thelma Yellina. Debiutował dwa lata temu albumem "Beyond The Things I Know". Płyta zawierała kilka kompozycji ślizgających się po obrzeżach szeroko pojętego jazzu. Znakiem rozpoznawczym tego wydawnictwa były krótkie, zwarte formy, z prostymi tematami, ale bez ich pogłębienia czy swobodnego rozwinięcia. W tym przypadku bardziej od improwizacji liczyło się stworzenie sugestywnego nastroju. Wydany w 2017 roku krążek dla oficyny Raw Tapes, był owocem współpracy z multiinstrumentalistą i producentem Rejoicerem. Sefi Zisling promując ten materiał dotarł aż do krakowskiego klubu "Alchemia".
Pod koniec listopada 2019 roku na półki sklepowe trafiło najnowsze dzieło izraelskiego trębacza - "Expanse". I trzeba dodać, że jest to płyta o wiele ciekawsza i znacznie dojrzalsza w stosunku do tego, co proponował ciepło przyjęty debiut.  Kompozycje są znacznie dłuższe - najdłuższa "Epilogue" liczy sobie 16 minut - a tym samym wypełniają je znacznie bardziej rozbudowane partie improwizacyjne. Więcej tu radości grania, jazzowego flow, mniej szukania gustownych tematów i barwnych plam. Rozkosznie leniwe ballady przeplatają się z psychodelicznym funkiem i dynamicznymi afrobeatowymi wycieczkami, potwierdzając dobitnie, że trębaczowi z Tel Awiwu najbliżej jest do jazzowej Afryki . Stylistycznie izraelski artysta z jednej strony nawiązuje do lat 60-tych (duch Johna i Alice Coltrane, w klimacie tego okresu utrzymana również okładka), z drugiej  zaś, i w większości kompozycji, mocno inspiruje się afrobeatem (Fela Kuti, Mulatu Astatke itd.). "Musiałem sprawdzić, muzyków, którym najbardziej ufam" - powiedział w jednym z wywiadów. Warto nadmienić, że oprócz podstawowego składu - Noam Havkin (perkusja), Omri Shani (bas), Tom Bolig (perkusja), Uzi Ramirez (gitara), izraelski artysta skorzystał z pomocy 12-osobowej orkiestry. W utworze "The Sky Sings" - zaśpiewała stała współpracowniczka Layla Moallem (dorastała w rodzinie muzycznej, podróżowała pomiędzy USA , a Europą, studiowała inżynierię dźwięku, pracuje także jako architekt). Sympatyczna wokalistka pojawiła się już na poprzednim krążku w kompozycji "More Space". Album "Expanse" zwiastuje również przejście Zislinga do nowej wytwórni, czyli do brytyjskiego Tru Thoughts.


(nota 7.5/10)








środa, 4 grudnia 2019

GREG FOAT - "THE DREAMING JEWELS" (Athens Of The North) "Słabość do analogowego brzmienia"

     I tak to czasem się kończy... kiedy jako chłopiec omal nie rozbijesz sobie głowy o pianino, stojące w rogu salonu, z pozoru tylko wyglądające łagodnie. Nic więc dziwnego, że szybko zapragniesz zemsty, natychmiastowego odwetu, niepostrzeżenie zrodzi się w tobie potrzeba ujarzmienia połyskującej złowrogo bestii. Zamiast kaleczyć skronie, nabijać kolejnego guza, wystawiać na niebezpieczeństwo jakże czuły na wszelkie obrażenia nos, zaczniesz systematycznie ćwiczyć palce, uderzając nimi o klawiaturę. Te, początkowo dziwnie sztywne, będą stawiały trudny do pokonania opór, nie chcąc trafić w odpowiednim momencie to w białe, to znów w czarne klawisze. Nie poddasz się przy następnych niepowodzeniach, choć myśl o rezygnacji będzie powracała z siłą wodospadu, po raz kolejny przesuwając przed oczami sugestywne obrazy mizernych efektów. To stanie się w słoneczną sobotę lub w ociekający deszczem czwartek; po kilkudziesięciu czy setkach prób, wreszcie poczujesz pod opuszkami palców osobliwą miękkość, salon wypełnią dźwięki "Sonaty księżycowej" Beethovena, a twoje wysiłki oraz upór zostaną wynagrodzone. I nie zrazisz się jedną, czy drugą fałszywą nutą, środkowy palec w ostatniej chwili pomyli drogę, przecież melodia będzie wyraźnie słyszalna, i tak łatwa do rozpoznania nawet z podwórka.
Mając dziesięć lat poprosisz rodziców o kupno pianina, żeby móc ćwiczyć w domu, mieć w zasięgu ręki coś, co niezmiennie przyciąga do siebie tajemnicą oraz magią. Chcąc zaimponować kolegom, zrobić wrażenie na koleżankach - spojrzenie Ani będzie najważniejsze - zapiszesz się do młodzieżowej orkiestry hrabstwa wyspy Wight. Na warsztatach muzycznych organizowanych w szkole poznasz Jeffa Clyne'a, który zaintryguje cię umiejętnościami, a także rozległą wiedzą, i od którego będziesz regularnie otrzymywał kasety z nagraniami pianistów jazzowych. Największe wrażenie zrobi na tobie muzyka Gordona Becka, szczególnie ta rozbrzmiewająca z płyty: "Experiments With Pops". Nim się spostrzeżesz, przesiąkniesz nią do szpiku kości, odkryjesz te dźwięki tak, jakbyś od dawna nosił je w sobie. Gordon Beck zostanie twoim ulubionym artystą. Będziesz miał wyjątkowe szczęście i zdążysz poznać ulubionego muzyka osobiście.
Z upływem lat, z biegiem dni, poznasz ich znacznie więcej, będą to twoi znajomi, widywani każdego dnia w sklepie i na ulicy, sąsiedzi mieszkający nieopodal na wyspie Wight. Z uwagą wysłuchasz ich ciekawych opowieści, jak to grali na statkach wycieczkowych, brzdąkali w pubach i barach, nieraz będąc świadkami niezwykłych zdarzeń. Nabierzesz szacunku do tradycji, odkryjesz uroki analogowego brzmienia, a inspiracji zaczniesz szukać w odległej przeszłości.

Kreśląc te słowa, mam nieodparte wrażenie, że historia ponownie zatoczyła koło, bowiem jedna z pierwszych, krótkich i niezdarnych notatek, jaką popełniłem na tym blogu dotyczyła muzyki dzisiejszego bohatera. Chodzi tu o płytę Greg Foat Group: "The Dancers At The End of Time" (tytuł zainspirowała prozą Michalea Moorcocka). Od tamtej pory minęło kilka lat, w trakcie upływu których brytyjski pianista i kompozytor nie próżnował. Kończący się z wolna rok był dla niego szczególnie płodnym okresem, pod szyldem Greg Foat ukazały się dwie płyty, kolejne dla wytwórni Athens Of The North. W maju w sklepach pojawił się jego krążek "The Mage", podczas pracy nad którym przy zestawie perkusyjnym zasiadł Malcolm Catto - jeszcze wspomnę dziś o tym artyście. Majowe wydawnictwo otwiera kompozycja "Of My Hands", nagrana 45 lat po premierze, w której to ponownie zaśpiewała piosenkarka z Trynidadu - Kathy Garcia, tyle że już niemal o pół wieku starsza.

Najnowsze wydawnictwo "The Dreaming Jewels", które ukazało się pod koniec listopada, przynosi wraz z sobą zestaw ośmiu kompozycji, gdzie ich autor eksploruje jazzowe pogranicze, raz to skręcając w stronę funky, innym razem w kierunku fussion, jazz rocka czy spiritual jazz. Im dalej w album, tym coraz wyraźniej rozbrzmiewa jazz odwołujący się do lat 60-tych. Pomogli w tym wydatnie zaproszeni do współpracy goście - Binker Golding (saksofon tenorowy), Hugh Harris (gitara) i Malcolm Catto (perkusja). Ten ostatni to członek zespołu The Heliocentrics, współpracownik Madliba, DJ Shadowa, The Hipnotic Brass Ensemble, a także właściciel studia Quatermass Sound Lab, za drzwiami którego dokonano rejestracji nagrań. To analogowe studio mieści w londyńskiej dzielnicy Dalston i przypomina bardziej muzeum niż współczesne pomieszczenie służące do rejestracji kompozycji. Poszczególne urządzenia wchodzące w skład wyposażenia dobierane były w wyniku starannej selekcji i żmudnych poszukiwań. Stół mikserski to Vintage EMI, podobnie jak mikrofony - EMI Ribbon, wzmacniacze są lampowe, a muzykę zapisuje się na taśmach. Na szczęście wszystko pomimo upływu lat i wyglądu wciąż jest sprawne, czego efekty możemy usłyszeć także na płycie "The Dreaming Jewels".
Kompozycja "The Door Into Summer" to kolejne podejście do klasyka, który po raz pierwszy pojawił się na albumie "The Dancers At The End Of Time". W "Eric's Breakdown" w roli głównej wystąpił Malcolm Catto i jego perkusja. "Not That It Makes Any Difference" - zabiera nas w podróż do lat sześćdziesiątych. Fani twórczości Matthew Halsalla - który wystąpił u boku bohatera dzisiejszego wpisu na albumie "Girl And Robot With Flowers" (2012) - z pewnością znajdą coś dla siebie na płytach Grega Foata czy The Greg Foat Group.

(nota 7.5/10) 









piątek, 29 listopada 2019

VIREO - "LEAF HEAP" (Bandcamp) "Zosia Samosia na stercie liści"

    Nie ma to, jak znaleźć odpowiedni tytuł, który dobrze korespondowałby z tym, co aktualnie rozgrywa się, jeśli nie na naszych oczach, to z pewnością za naszymi oknami. "Listopad, prawie koniec świata", ciemno, szaro, niebo zaciągnięte powłoką gęstych chmur, uciążliwe pytania deszczu, i szybkie odpowiedzi wiatru, który przesuwa kolejne sterty liści. I tak też można przełożyć tytuł drugiego w dorobku albumu - "Leaf Heap" - projektu Vireo. Pod tą nazwą ukrywa się jedna osoba, amerykański twórca Chris Beaulieu. Bardzo lubię takie płyty z drugiego, jeśli nie z trzeciego obiegu, których niemal nikt nie zauważa, nikt nie recenzuje, a które zwykle przepadają bez większego echa. I pomyśleć, że niekiedy wystarczy poświęcić im kilka chwil, trafić na odpowiednią porę, właściwy nastrój, żeby porwał nas ze sobą zestaw odpowiednio ułożonych nut. I oto coś, co z pozoru wydawało się błahe, niezbyt intrygujące, nagle odkrywa przed nami swoją głębię.

Chris Beaulieu debiutował trzy lata temu płytą: "Vireonidae", gdzie oprócz swobodnej zabawy dźwiękiem, próbował wypracować ciekawe brzmienie, i uczył się podstaw kompozycji. Na drugiej płycie większą uwagę poświęcił linią melodycznym - lekkie, zgrabnie zaaranżowane, senno-marzycielskie (szczególnie w drugiej części albumu), i zapadające w pamięć piosenki, wypełniające "Leaf Heap", utrzymane są w indie-fokowej stylistyce. Podstawą wszystkich kompozycji są instrumenty akustyczne, dominują gitary, urokliwe harmonie wokalne, w aurze zbliżonej nieco do tego, co robi Denison Witmer. Amerykański artysta nie dość, że całkiem udanie tworzy sugestywne przestrzenie, to jeszcze potrafi wypełnić je delikatnym śpiewem. Chris Beaulieu bardzo lubi dokonania Fleet Foxes i Sufiana Stevensa, ponoć każdej zimy umila sobie czas słuchaniem jego albumu "Greetings From Michigan", stąd pewnie drobne naleciałości lub podobieństwa w prowadzeniu głosu. Owa wspomniana przeze mnie wyżej delikatność, "miękkość" to znak rozpoznawczy najnowszego albumu.
Mimo, iż za nazwą Vireo ukrywa się tylko jeden, 25-letni, człowiek, to w żadnym momencie album "Leaf Heap" nie sposób tego odczuć. Muzyk z Pittsburgha z dużym wyczuciem wykorzystuje kolejne instrumenty i nie pozwala słuchaczowi się nudzić. Jak sam przyznał, najbardziej lubi aranżować perkusję, czy mówiąc nieco szerzej - perkusjonalia. W utworze "Throwin' Skippers" autor wykorzystał dźwięki: taśmy izolacyjnej, noży kuchennych, garnków, patelni, kieliszków do wina oraz odgłosy maszyny do pisania. W tym przypadku trudno nie zgodzić się z tezą, że muzyka ukrywa się dookoła nas. W tak kreślonej perspektywie można odnaleźć subtelne podobieństwa, szczególnie w nastroju niektórych kompozycji amerykańskiego barda, do twórczości Noiserv. Podstawowa różnica jest tak, że Chris Beaulieu nie wykorzystuje tylu pętli, co David Santos. Portugalski artysta znany jest z tego, że zapętla partie kolejnych dźwięków, dodaje następne pętle, i tak sekwencja po sekwencji systematycznie rozbudowuje całą kompozycję, która w finale brzmi, jak wykonana przez małą orkiestrę. Skoro z Chrisa Beaulieu taka "Zosia Samosia" nie dziwi fakt, że również okładkę zaprojektował i stworzył sam. Stworzył w sensie dosłownym, gdyż ta jakże urokliwa makieta miasteczka to dzieło wytrwałości i żmudnej pracy jego rąk. Ostatni album inspirowany był długimi spacerami oraz książką "Pilgrim at The Tinker Creek" - Annie Dillard (powieść z 1974 roku, zdobyła Nagrodę Pulitzera,  dotyczyła kontemplacji życia oraz natury).


(nota 7/10)  









poniedziałek, 25 listopada 2019

ERIK TRUFFAZ - "LUNE ROUGE" (Foufino Productions/ Warner Music France) "JAZZOWY ATOL"

   Muszę przyznać, że byłem odrobinę zaskoczony, kiedy przeglądając poprzednie wpisy odkryłem, iż muzyka tego artysty nie pojawiła się jeszcze pod gościnnymi strzechami tego bloga. W końcu nadarzyła się ku temu odpowiednia okazja, choć przecież i bez konkretnych powodów warto byłoby skreślić kilka słów, słów parę, o francuskim trębaczu. Erik Truffaz - to o nim mowa - obecny jest na scenie muzycznej od kilkudziesięciu lat (rocznik '60), a w jego bogatym dorobku znajdziemy co najmniej kilkanaście albumów. Wiele z nich - do pełnej dyskografii wciąż sporo brakuje - przewinęło się przez mój odtwarzacz. Przy okazji odsłuchiwania najnowszego wydawnictwa - "Lune Rouge" - postanowiłem odkurzyć wybrane starsze pozycje, które znalazłem na półkach.

Erik Truffaz, jak każdy twórca, miał w karierze lepsze i gorsze okresy. Ulubioną przystanią, czy punktem wyjścia był zawsze atol jazzowy, z którego to artysta życzliwie i z ciekawością spoglądał na wysepki wielu innych estetyk: elektronika, pop, fussion, funky, hip-hop, wpływy afrykańskie czy brazylijskie. Przygodę sceniczną rozpoczynał na początku lat 80-tych, w grupie Orange, założoną wspólnie z Markiem Erbettą, przy okazji której eksplorowali pogranicze jazzu i funky. Motyw transgresji od samego początku obecny był w twórczości francuskiego trębacza. Wydostać się z wygodnych i znanych ram macierzystej kultury, żeby spojrzeć na siebie (własne nawyki, skłonności, uprzedzenia, ograniczenia) z dystansu oraz oczami innego ("obcego") - to niepisane credo nie tylko Erika Truffaza. Taka postawa zakłada i wiąże się zarówno z otwartością, jaki i z dialogowym sposobem bycia w przestrzeni estetycznej. Stąd też w biografii urodzonego w Szwajcarii znajdziemy mnóstwo spotkań, wpływów, odwołań. Kolejnym stałym elementem, który niczym barwna nić przewija się przez jego twórczość, jest zabawa formą, swoboda w kreowaniu intrygujących tekstur czy oryginalnych kształtów. Punktem zwrotnym w karierze Truffaza były lata 90-te, sformowanie nowego składu, z którym to wystąpił na kilku festiwalach, gdzie został dostrzeżony przez publiczność i krytyków. W efekcie dowodzony przez niego kwartet w 1996 roku podpisał kontrakt płytowy z kultową oficyną Blue Note, i, co może nieco dziwić, zrobił to jako pierwsza francuska grupa w historii wytwórni. Sympatyczny kolektyw przy jej pomocy wydał dwanaście albumów, z czego cztery nagrano w stałym składzie: Marcello Giuliani (bas), Patrick Muller (klawisze), Marc  Erbert (perkusja). W czerwcu 2010 roku Mullera zastąpił Benoit Corboz - kompozytor, twórca muzyki do filmów, autor czołówek programów telewizyjnych, a także inżynier dźwięku w studiu du Flon, gdzie została zarejestrowana ostatnia płyta.

Tym razem Corboz po raz pierwszy skorzystał z pomocy analogowych syntezatorów. Zarys kształtów wszystkich kompozycji spoczął na barkach najmłodszego członka kwartetu - 29-letniego Arthura Hnateka, który dołączył do składu w 2015 roku. To właśnie jego pomysły zostały później rozbudowane w trakcie dalszych prac nad albumem. Tytuł "Lune Rouge" oznacza "czerwony księżyc", zjawisko zaćmienia, kiedy to Ziemia, Księżyc i Słońce ustawią się w odpowiednim położeniu. Nazwy niektórych kompozycji bezpośrednio odwołują się do nazw księżyców czy gwiazd. I tym tazem Erik Truffaz, jak to ma w zwyczaju, skorzystał z pomocy zaproszonych gości. Jednym z nich był amerykański wokalista Jose James, który w Nowym Yorku stworzył tekst i dograł wokalizę do kompozycji "Reflections". W utworze "She's the Moon" głosu użyczyła Andrina Bollinger, szwajcarska kompozytorka i multiinstrumentalistka. Na albumie "Lune Rouge" nie znajdziemy flirtu z hip-hopem czy elementami fussion, co było znakiem rozpoznawczym kilku poprzednich wydawnictw. Dłuższe i nieco bardziej refleksyjne kompozycje zabiorą nasze skojarzenia w stronę skandynawskiej melancholii i dokonań takich artystów jak: Arve Henriksen czy Nils Peter Molvaer. Nie jest to ani najlepsza, ani tym bardziej przełomowa pozycja w historii kwartetu, ale może stanowić całkiem niezły punkt wyjścia do rozpoczęcia przygody z muzyką francuskiego trębacza.

(nota 7/10)













piątek, 15 listopada 2019

HAVE A NICE LIFE - "SEA OF WORRY" (The Flenser) / THE CURE - "40 LIVE (CURAETION 25 + ANNIVERSARY)"

    Pod ironicznie brzmiącym szyldem Have A Nice Life ukrywają się: Dan Barrett i Tim Macuga, którzy przy okazji ostatniego wydawnictwa oraz trasy koncertowej poszerzyli swój skład o trzech dodatkowych muzyków. Jako duet rozpoczęli działalność artystyczną ponad dekadę temu w Connecticut, łącząc w warstwie muzycznej elementy wielu estetyk - post punk, new wave, cold wave, noise, metal, ambient itd. Wydany własnym sumptem debiut - "Deathconsciousness" - przyniósł wraz z sobą dwa fizyczne krążki oraz ponad 80 minut różnych dźwięków, czyli całkiem sporo jak na pierwszy materiał. W warstwie muzycznej charakteryzował się nie do końca subtelnymi skokami po drogach i bezdrożach wielu stylistyk. Wspólnym mianownikiem tych premierowych nagrań była ich fatalna jakość (klasyczne lo-fi to przy tym szczyt techniki). Całość zarejestrowano w zaciszu domowych pieleszy przy pomocy komputera i słabej jakości mikrofonu, co paradoksalnie obróciło się na korzyść zespołu. Kiedy niewiele słychać, zawsze można ukryć nie tak drobne niedoskonałości, a potem zasugerować, że jest mroczniej, ciemniej i zimniej, niż ma to faktycznie miejsce. Kolejnym elementem scalającym owe nagrania była ich tematyka - lęki, depresja, odrzucenie, myśli samobójcze, egzystencjalne troski i wątpliwości; w dużym uproszczeniu rozmowy Satre'a i Camusa na potężnym kacu po tygodniowej balandze. Jednym słowem, treści wciąż bliskie dla kolejnych pokoleń wchodzących dopiero w dorosłe życie. Początkowo materiał liczył sobie jedynie 100 kopii płyt CD-R, które Dan i Tim oglądali z egzystencjalną troską i namysłem, jakich nie powstydziłby się Matrin Heidegger, spoglądający na sterty dopiero co wydrukowanych tomów  "Bycia i czasu". A kiedy tak oglądali owe fizyczne nośniki, zastanawiali się, jakby tu tego wszystkiego jak najszybciej się pozbyć. Z pomocą przyszła młodzież, ach te młode pokolenia, marketing szeptany, kolejne entuzjastyczne recenzje nastolatków - przy okazji których powstał nowy podgatunek: "doomgaze" ("zagłada, śmierć, mrok, dron") - którzy polecali sobie debiutanckie dzieło na forach internetowych. Płyta "Deathconsciousness" (2008) szybko osiągnęła status kultowej, i, o dziwo, doczekała się już dwóch reedycji.

Od tamtej pory Dan Barrrett i Tim Macuga nieco podrośli, nieco dojrzali, założyli mniej lub bardziej  szczęśliwe rodziny. Ponoć nic tak nie leczy z depresji jak własne dzieci albo... cudze, dające o sobie znać w najmniej spodziewanych momentach. Potomstwo trzeba wykarmić, wychować, zatroszczyć się o nie, najlepiej przed tym, zanim uprzedzą nas w tych zmaganiach z wyjątkowo oporną materią inne niepowołane do tego osoby - a wszystko to zwykle sprawia, że nie ma już czasu na jałowe dysputy czy roztrząsanie egzystencjalnych wątpliwości. Stąd też na trzecim albumie - "Sea Of Worry", który ukazał się kilka dni temu, sympatyczny duet porusza nieco mniej ponure kwestie, w stosunku do tego, co panowie zaproponowali na dwóch poprzednich wydawnictwach. Przede wszystkim jednak Amerykanie udowadniają grupie sceptyków, których jak wiadomo nigdy nie brakuje, że co jak co, ale grać na gitarach to oni potrafią. W tym soczystym tu i ówdzie gitarowym wyziewie nawiązują do post-punka, cold wave'a, shoegaze'u, a w mocnym i treściwym "Dracula Bells" ślizgają się po obrzeżach rocka gotyckiego. Mam nieodparte wrażenie, że płyta skład się z dwóch części - pierwsza, zdecydowanie lepsza, obejmuje cztery początkowe utwory, zawiera mniej  lub bardziej klasyczne gitarowe granie (Diiv, Sunny Day Real Estate, Joy Division, Wild Nothing), okraszone emocjonalnymi wokalizami (w tym aspekcie, głosowym, fragmentami podobieństwo do bardzo udanego krążka "Balance of Decay" Javva). Drugą część rozpoczyna ambientowa kompozycja "Everything We Forget", obejmuje ona trzy utwory, a kończy się 13-minutowym "Destinos" ("piekło jest w nas..."). Te trzy ostatnie utwory brzmią jak doklejone, jakby zostały nagrane w zupełnie innym czasie, znacznie wcześniej lub o wiele później, pod wpływem zupełnie innych emocji.

(nota 7/10)
 









A na koniec kilka słów o jeszcze jednym wydawnictwie, które wpadło w moje spragnione nowości łapska w ostatnich dniach, a które, bagatela, zawiera dwa krążki Blu-ray, lub dwa krążki DVD, i aż cztery krążki CD. O czym mowa? Mam tu na myśli box - The Cure - "40Live (Curaetion 25 + Anniversary)". Jako dawny fan widziałem całkiem sporo materiałów audiowizualnych tego zespołu. Zdecydowanie bardziej cenię sobie te starsze wydawnictwa, niekoniecznie z perfekcyjnie zrealizowanym dźwiękiem (choć nie aż tak złym, jak wspominany powyżej debiut Have A Nice Life). Oczywiście czasem trudno porównywać ze sobą poszczególne koncerty, zwłaszcza kiedy nie było się pośród widzów, ale ten ostatni zestaw, z którym obcowałem przez kilka dni, dobrze pokazał, że brytyjska grupa jest w bardzo dobrej formie. Pierwszy materiał video zawiera: "Curaetion - 25 From There To Here/ From Here To There" - czyli zapis koncertu w Royal Festival Hall, z 24 czerwca 2018 roku, na zakończenie festiwalu Meltdawn, w reżyserii Nicka Wickhama. Drugi film - "Anniversary: 1978 - 2018 Live In Hyde Park London", to obraz w reżyserii Tima Pope'a, rejestracja koncertu z 7 czerwca 2018 roku. Na wydawnictwach znajdziemy również dwie nowe kompozycje, niejako ogrywane od pewnego czasu na koncertach - "Step Into The Light" oraz "It Can Never Be The Same". Szczególnie ten drugi utwór - "It Can Never Be The Same" - zrobił na mnie spore wrażenie, i wracam do niego regularnie od kilku dni. W moim odczuciu, to jedna z najlepszych kompozycji Roberta Smitha od kilkunastu lat. Jestem wstrząśnięty, zmieszany, oczarowany i... spragniony więcej. Kto by pomyślał, że po takim czasie jeszcze i ponownie dam się złapać na haczyk pana Roberta. Ponoć prace nad nowym materiałem wciąż trwają - docelowo mają to być aż trzy płyty - w Rockfield Studio w Walii. Jakby nie patrzeć najnowszy BOX THE CURE to pozycja obowiązkowa dla fanów grupy i ciekawa propozycja prezentu nie tylko pod choinkę. Jeśli ktoś ma wątpliwości... wystarczy posłuchać tej wspaniałej kompozycji...













wtorek, 5 listopada 2019

WILLIAM DOYLE - "YOUR WILDERNESS REVISITED" (The Orchard Music/ Bandcamp) "Magiczny urok przedmieść"

  Domy z czerwonej cegły, bujna zieleń ogródków, bramy, których zawiasy wydają bolesny pisk, labirynty wąskich uliczek, rozbity klosz lampy ulicznej rzucającej złowrogi cień, wyrwa w tafli asfaltu, zapach skoszonej trawy, odgłos kroków na żwirowej alejce, pordzewiała skrzynka na listy, do której dawno nikt nie zaglądał - wszystko to stało się zarówno źródłem inspiracji, jak i bohaterem najnowszego wydawnictwa Williama Doyle'a - "Your Wilderness Revisited".

William Doyle muzyczną przygodę zaczynał kilka lat temu pod nazwą East India Youth, za debiut: "Total Strife Forever" w 2014 roku był nominowany do Mercury Music Prize. Nazwę projektu zaczerpnął od rejonu East India Docks we wschodnim Londynie; inspirował się dokonaniami Harolda Budda i Briana Eno, który pozostał jego mentorem do dziś, i którego głos wykorzystał w nagraniu "Design Guide" na swojej ostatniej płycie. Rok 2015 przyniósł podpisanie kontraktu z wytwórnią XL Recordings oraz album: "Culture of Valume" - tym razem tytuł płyty zaczerpnął z wiersza "Monument" Ricka Hollanda. Rok później zmęczony i zniechęcony Doyle postanowił zawiesić działalność jako East India Youth, i poszukać innych inspiracji, kolejnego otwarcia. Bardzo pomocne okazało się poznanie Johna Dorana, dziennikarza muzycznego The Quietus, którego spotkał podczas koncertu Factory Floor, w Village Underground w sierpniu 2012, i któremu sukcesywnie przesyłał swoje próbki demo - "To było jedno z najważniejszych spotkań w moim życiu".

William Doyle urodził się i dorastał w Bournemouth, po śmierci ojca, w wieku 12 lat przeniósł się wraz z matką do Southampton. "Przeprowadzka z Bournemouth była dla mnie ogromną zmianą" - powiedział w jednym z wywiadów dla brytyjskiej prasy. Dotkliwa strata, ale też oswajanie się z nowym otoczeniem, odkrywanie i poznawanie kolejnych miejsc, na trwałe odcisnęło się w pamięci angielskiego artysty. I tak oto po latach kompozycja otwierająca jego najnowsze wydawnictwo - "Millersdale" - została nazwana na cześć domu, do którego przeprowadził się po śmierci ojca. "Nigdy tak naprawdę z nikim nie rozmawiałem na ten temat (śmierć ojca), i myślę, że tworzenie muzyki było sposobem na przepracowanie tych  rzeczy". Nic więc dziwnego, że płyta "Your Wilderness Revisited" dedykowana jest ojcu bohatera dzisiejszego wpisu.

Kolejnym źródłem inspiracji, do którego Doyle chętnie się przyznaje, jest twórczość Jonathana Turnera Meadesa - pisarza, eseisty i twórcy popularno-naukowych programów telewizyjnych. Meades szczególnie zainteresował się zmianami w architekturze, choć zaczynał od recenzji restauracji, jako redaktor naczelny "Tatlera" pisał o jedzeniu, zajmując miejsce samego... Juliana Barnesa (ach, jaki ten świat mały). W 2008 roku Jonathan Turner Meades dla BBC Four stworzył film zatytułowany: "Magnetic North", gdzie skupił się na analizowaniu zmian w architekturze i miejskiej przestrzeni; na trasie swojej wycieczki odwiedził północną Francję, Belgię, później Hamburg, Gdańsk, a podróż zakończył w Helsinkach.
William Doyle jako młody chłopak z uwagą oglądał program "Magnetic North", zapamiętał, że autor telewizyjnych audycji starał się znaleźć różnicę pomiędzy północnymi, a południowym regionami poszczególnych krajów, które nastolatek mógł później również dostrzec za swoim oknem.

Przedmieścia bywają kojarzone ze spokojem oraz nudą powtarzalnej codziennej egzystencji, ale to również suburbia zdaniem Williama Doyle'a skrywają swoje niekiedy intrygujące sekrety. Ulice, domy, widoki, znane tylko nielicznym zakątki, Genius loci, to czynniki kształtujące tożsamość oraz zaproszenia, żeby wniknąć głębiej, przyjrzeć się uważniej. I taką właśnie pierwszą próbę przyjrzenia się z bliska tematyce przedmieść w kontekście artystycznym Doyle podjął już cztery lata temu, kiedy to rozpoczął pracę nad najnowszym albumem.

Płytę "Your Wilderness Revisited" rozpoczyna wspomniany już "Millersdale" elektroniczną repetycją (które stanowią bazę dla wielu utworów, również w postaci zapętlonych głosów), i kiedy myślimy, że ów charakterystyczny minimalistyczny motyw będzie dalej rozwijany, pojawia się free-jazzowy saksofon, który pogłębia, a zarazem nadaje inny wymiar tej kompozycji. Subtelne przejścia pomiędzy stylistykami, umiejętne korzystanie z wielu estetyk w obrębie tematu oraz budowanie sugestywnych przestrzeni, są z pewnością znakami rozpoznawczymi tego albumu. Zaproszenie do studia saksofonistki Laury Misch oraz saksofonisty Alexa Paintera okazało się być znakomitym posunięciem, podobnie jak skorzystanie z pomocy gitarzysty, basisty, perkusisty, a tym samym zwolnienie się z odpowiedzialności gry na każdym instrumencie. W "Continuum"  Doyle przypomina mi odrobinę dokonania Petera Gabriela, nawiązań do art-rocka umiejętnie wplecionych  w  tkankę poszczególnych nagrań  jest całkiem sporo. W tym osobliwym połączeniu art-rockowej tradycji z nowoczesnością udało się uzyskać coś jeszcze - przywołać, przynajmniej częściowo, ducha linii melodycznych sprzed 40 lat. Warto także wspomnieć, jak dobrze w tak kreowanych przestrzeniach odnalazł się delikatny głos wokalisty, co chyba najlepiej potwierdza "An Orchestral Depth", okraszony zmysłowym podmuchem saksofonu oraz cytatem dźwiękowym z ulubionego Jonathana Meadesa (program "Father To The Man"). Ciekawe, że to kolejna w tym roku płyta - po recenzowanych na łamach tego bloga albumach Modern Nature - "How To Live" i Anni Hogan - "Lost in Blue", która powstała w wyniku inspiracji architekturą krajobrazów, znaczeniem konkretnych  miejsc.
Nie ulega wątpliwości, że to bardzo udane wydawnictwo, które gorąco polecam.

(nota 8.5/10)


 Na dobry początek oddajmy tedy, co jest cesarskiego cesarzowi , głos ma Brian Eno i William Doyle.








sobota, 2 listopada 2019

LIKE A VILLAIN - "WHAT MAKES VULNERABILITY GOOD" (Accidental Records) "Jestem kobietą..."

  Gdyby ktoś zechciał przez chwilę, chwil kilka, odpocząć od bardzo udanej płyty Michaela Kiwanuki - "Kiwanuka", dodatkowo zapragnął przewietrzyć membrany głośników i spędzić ów czas w ciekawym kobiecym towarzystwie, może skorzystać z ostatniej propozycji Like A Villain zatytułowanej "What Makes Vulnerability Good". Ostatecznie nie mogę zagwarantować tego, że będą to kwadranse wypełnione tylko leniwym relaksem, ale z pewnością nie będziecie się nudzić. Przede wszystkim nie pozwoli na to Holland Andrews - amerykańska wokalistka, performerka, artystka wizualna - ukrywająca się pod nazwą Like A Villain. Jej najnowszy album to, jak na awangardę nie tylko ostatnich lat przystało, transgatunkowy, emocjonalny, barwny kobierzec. Wokalistka całkiem płynnie i bez trudu porusza się pomiędzy poszczególnymi gatunkami - indie-pop, noise-pop, ambient, jazz itd. Co warte szczególnego podkreślenia, jej wokaliza również swobodnie przemieszcza się pomiędzy, z jednej strony różnymi stylami, technikami, z drugiej zaś rejestrami. Holland Andrews potrafi zaśpiewać intrygujący i urokliwy pop - "The Hands", "Free Now" - ale też w zbliżonym do operowego stylu - "Ascension" - żeby po chwili zaskoczyć słuchacza krzykiem czy wokalizą "na całe gardło" - "You Got It"; w dużym uproszczeniu coś pomiędzy estetyką Julii Holter, a Diamandą Galas.

Gdyby komuś było mało zalet wokalnych, artystka dodatkowo gra na klarnecie i saksofonie tenorowym, od czasu do czasu korzystając z pomocy Jese Cunnighama (The Blue Cranes), czy Reeda Wallsmitha, u boku którego wystąpiła wraz z Portland Jazz Composers Ensemble. "Nigdy nie byłam osobą, która mogłaby siedzieć, pisać teksty i myśleć o strukturach piosenek" - przyznała w jednym z wywiadów. Jej żywiołem jest scena, album "What Makes Vulnerability Good" natomiast stanowi próbę przeniesienia odczuć, niuansów oraz głębi, które towarzyszą występowi przed publicznością. Muzyczne inspiracje amerykańskiej wokalistki to Arvo Part i John Adams oraz Meredith Monk. W procesie twórczym Andrews wszystko zwykle zaczyna się od melodii, którą niekiedy rejestruje za pomocą telefonu, dopiero później pojawia się tworzenie tekstu i aranżacji. Te ostatnie z kolei często bywają oszczędne. Trzeba jednak przyznać, że to duża umiejętność i spora zaleta, żeby przy pomocy tak niewielu środków wyczarować sugestywne muzyczne krajobrazy - "Wavebe", "Ascension".
Początki twórczości Holland Adrews sięgają roku 2009, i wiążą się z kupnem laptopa, na którym pracowała. W tych pierwszych nieśmiałych nagraniach demo próbowała miksować saksofon tenorowy i klarnet wraz z nagraniami terenowymi. Przeprowadzka do Portland i poznanie kolejnych artystów związanych  z lokalną sceną znacznie poszerzyły horyzonty naszej dzisiejszej bohaterki. W tym czasie udzielała się również wokalnie w projekcie Au i Meyercord. Amerykanka śpiewa od najmłodszych lat, podobnie jak jej uzdolniona wokalnie siostra (która ma ponoć mocniejszy głos) i wszystkie ciotki ze strony matki, z którą to Andrews miała specyficzną i długimi fragmentami dość skomplikowaną, żeby nie powiedzieć, toksyczną relację. Rodzicielka bowiem uzależniona była od alkoholu i narkotyków, zdiagnozowano u niej schizofrenię - zmarła, kiedy jej córka miała 16 lat. Holland Andrews to właśnie matce dedykowała przesiąkniętą emocjami kompozycję "You Got It", która znalazła się na ostatniej płycie.

(nota 7/10)






sobota, 26 października 2019

E.S.T. - "LIVE IN GOTHENBURG" (ACT MUSIC) "To była środa, 283 dzień roku..."

  Przyzwyczailiśmy się do tego, że jesień w naszym kraju, oprócz kapryśnej niekiedy pogody, przypomina nam o sobie jazzem. Mam tu na myśli zwiększoną w tym okresie liczbę propozycji koncertowych związanych z muzyką improwizowaną. W ten weekend chociażby odbywa się kolejny Jazz Jamboree, gdzie na scenie pojawi się między innymi brytyjska grupa Get The Blessing oraz belgijska wokalistka Melanie De Biasio, czyli "nasi starzy znajomi", których płyty nieco szerzej charakteryzowałem na łamach tego bloga. Skoro aura za oknem skłania do pogłębionej improwizowanej refleksji, to może warto przy tej okazji  sięgnąć po wydawnictwo koncertowe nieodżałowanego tria E.S.T. "Live in Gothenburg" to dwa fizyczne krążki i blisko 100 minut muzyki, zarejestrowanej 10 października 2001 roku ( to była środa, 283 roku, słońce wstało o godzinie 5.53, a zaszło o 16.52), przez Ake Lintona, inżyniera dźwięku, o którym ktoś ładnie powiedział, że był: "ukrytym czwartym członkiem zespołu". Album zawiera 11 kompozycji, pochodzących głównie z dwóch płyt: "From Gagarin's Point Of View" i "Good Morning Susie Soho", kompozycja "The Second Page" pochodzi z albumu "Winter In Venice", a "Bowling" oraz "The Rube Thing" nie zostały wydane na żadnej studyjnej płycie.

Zaryzykuję twierdzenie, że trio E.S.T. zna chyba każdy, kto nieco bardziej interesuje się muzyką improwizowaną. Bror Frederik "Esbjorn" Svensson (fortepian), Dan Berglund (kontrabas), Magnus Ostrom (perkusja), przez lata wypracowywali własny styl, rozpoznawalną i cenioną markę, żeby ostatecznie zostać ikoną współczesnego jazzu oraz źródłem inspiracji dla kolejnych pokoleń młodych muzyków. Początki ich działalności sięgają 1990 roku, kiedy to Berglund przeniósł się do Sztokholmu, gdzie oprócz studiów muzycznych grał w kilku zespołach. Podczas trasy koncertowej z Liną Nyberg doszło do spotkania i nawiązania współpracy z Esbjornem Svenssonem. Do sympatycznej dwójki szybko dołączył Magnus Ostrom, którego Svensson znał z czasów dzieciństwa.  Na pierwsze wydawnictwo płytowe - "When Every Has Gone" - przyszło im czekać trzy lata, kolejne "E.S.T. Plays Monk" sprzedało się w Szwecji w ponad 10 tys. egzemplarzy.
Jednak sukces i popularność nie przyszły same, w tamtym okresie Svensson był nie tylko znakomitym pianistą, ale również bardzo sprawnym menadżerem, który wciąż: "wsiał na telefonie", organizując kolejne koncerty (to lekcja do odrobienia nie tylko dla jazzowych formacji, ale również lokalnych ośrodków kultury). "Naszym celem było granie w miejscach, w których zwykle nie mieli muzyki jazzowej" - wspominał po latach Berglund.
Esbjorn Svensson dorastał w muzycznej rodzinie, ojciec posiadał kolekcję płyt, matka grała na pianinie. Jako szesnastolatek rozpoczął edukację w szkole muzycznej, a potem studia w Sztokholmie. Punktem zwrotnym w jego rozwoju artystycznym był koncert Wayne'a Shortera oraz odkrycie płyty Keitha Jarretta - "Facing You", choć pośród swoich ważnych inspiracji wymieniał również albumy: "Ok Computer" - Radiohead, "Grace" - Jeffa Buckleya czy dokonania formacji Wilco. Wszystko to nie pozostało bez echa i znalazło odzwierciedlenie w muzyce E.S.T., którzy potrafili łączyć rockową dynamikę ze skandynawską melancholią, wyrafinowane improwizacje z popowymi melodiami i współczesną elektroniką. W 1995 i rok później Svensson zdobył nagrodę Jazzmusician Of The Year. Przełomowym momentem w historii tria okazał się album "From Gagarin's Point Of View" wydany w 1999 roku. Zespół zyskał międzynarodowe uznanie i wyruszył w niemal roczną trasę koncertową po całym świecie. Załoga Esbjorna Svenssona na nowo zdefiniowała pojęcie "europejski jazz", odniosła ogromny sukces, dalszy rozwój grupy przerwała niestety tragiczna śmierć pianisty w czerwcu 2008 roku.

Był czas, kiedy trio dawało ponad 100 koncertów rocznie, z tego też tytułu nie brakuje wydawnictw zawierających materiały "live", zarówno tych nieoficjalnych, jak i oficjalnych: "Live in Berlin", "Live in London", "Live in Hamburg", "E.S.T. Live'95" itd. Wydany wczoraj nakładem oficyny ACT "Live in Gothenburg" zdecydowanie bardziej dedykowany jest dla fanów grupy, niż dla kogoś, kto stawia dopiero pierwsze kroki w krainie "leukocytów" Esbjorna Svenssona. Mniej tutaj melancholii, oniryzmu, "skandynawskiego saudade" - "Somewhere Else Before", "From Gagarin's Point Of You" - przeważa natomiast jazzowa pianistyka odmalowana, co warto podkreślić, w bardzo dynamiczny sposób, w którym trio, z liderem na czele, pokazuje również swój wielki kunszt techniczny: "Bowling",  "The Wraith". O tym niepublikowanym wcześniej zapisie koncertowym Esbjorn Svensson miał powiedzieć, że to jedno z najlepszych nagrań koncertowych w całej historii zespołu. Warto sprawdzić, co miał na myśli.

(nota 8/10)







sobota, 19 października 2019

PATRICK WATSON - "WAVE" (Secret City/Domino) "Po drugiej stronie fali"

    Symbol wody (pod różnymi postaciami) przewija się od samego początku w twórczości Patricka Watsona. Woda pojawia się jako metafora oraz odniesienie zarówno w tekstach, jak i w tytułach poszczególnych kompozycji. Trudno się temu dziwić, zważywszy na fakt, że Watson pracował przez jakiś czas w Piscines & Spa w Hudson jako...analityk wody. Początek jego działalności artystycznej również związany był z motywem wody. Oto kilkanaście lat temu znajomy fotograf wydał album, który zawierał zdjęcia zrobione pod... wodą. Będący wtedy na początku swojej scenicznej kariery Watson został poproszony, żeby stworzyć muzykę do konkretnych fotografii.

Na ostatnim wydanym wczoraj albumie odniesień do wody również nie brakuje. Tytuł płyty - "Wave" - według artysty oznacza zarówno falę, ale również moment, kiedy w nią wpadasz. Owa fala może zabrać cię na samo dno, albo wynieść wysoko w górę i ponieść gdzieś daleko. I właśnie o tym - w dużym uproszczeniu - jest najnowsze wydawnictwo sympatycznego Kanadyjczyka - nie tyle o upadku, kryzysie i załamaniu, ile, o próbie wyjścia z kłopotliwych sytuacji. A tych, jak opowiada laureat nagrody Canadian Polaris Music Prize (2007), w ostatnich długich miesiącach w jego życiu nie brakowało.

Przede wszystkim zmarła matka artysty, jakby nieszczęść było mało, Watson rozstał się z żoną, a szeregi zespołu opuścił perkusista. Najnowszy album rozpoczyna kompozycja "Dream For Dreaming", która w pamięci Patricka Watsona wiąże się z uciążliwym i mocnym aromatem dusznych perfum, które roztaczała wokół siebie kobieta siedząca obok niego w samolocie, kiedy wracał do domu. A był to powrót specyficzny, bo dom tym razem stał pusty, nie czekała na niego tam ani żona, ani dzieci. Patrick czuł się wtedy, jakby: "przebywał poza własnym ciałem". "Nagle jesteś niczym, przynajmniej nie ojcem i nie małżonkiem". "Never Thought You Were Leaving, Thought We'd Get Old, Get Dressed, And Walk The Dogs (...), Never Thought I'd Have to Be Alone". Z wyżej wymienionych powodów płyta "Wave" posiada intymny, kameralny charakter. Bazą dla wielu z tych 10 kompozycji  jest fortepian i oczywiście głos wokalisty. Aranżacje nie są tak rozbudowane, jak to bywało na poprzednich albumach. Tym razem wokalnie wspomogły Watsona trzy panie: Charlotte Loseth, Ariel Engle, Erika Angell. Znana już wcześniej ze singla "Melody Noir" powstała w wyniku inspiracji utworem "Tonada de la luna" wenezuelskiego pieśniarza Simona Diaza. "Strange Rain" to wpływ twórczości etiopskiej pianistki Maryam Guebrou. Z kolei "Look At You" i "Turn Out The Lights" zostały poświęcone nowej sympatii Patricka Watsona. Album "Wave" to długimi fragmentami bardzo udana płyta, wypełniona urokliwymi, nostalgicznymi melodiami, które, jestem o tym przekonany, zostaną z nami na dłużej. "Najsmutniejszą rzeczą w muzyce jest to, że ludzie przestali śpiewać we własnych domach (...). Muzyka stała się formą rozrywki, a nie częścią życia ludzi" - zauważył w jednym z wywiadów Patrick Watson. Dodam tylko tyle, że do pełni mojego szczęścia zabrakło cudownej kompozycji "Melancolie", która niejako poprzedzała wydanie albumu "Wave", a którą kanadyjski artysta wykonał razem z Safią Nolin.


(nota 8/10)








A tak - "Here Comes The River" - kończy się album "Wave" Patricka Watsona.



wtorek, 15 października 2019

OISEAUX-TEMPETE - "FROM SOMEWHERE INVISIBLE" (Sub Rosa) "Apokalipsa nasza powszednia"

   "Nic nie wydaje się "na całe życie", żadnej rzeczy nie traktujemy już, jakby tak było, nie oddajemy się jej i nie przywiązujemy się do niej(...). Dramaty, które oglądamy, nie trwają dłużej niż wciśnięcie telewizyjnego guzika; książki, które kupujemy i czytamy istnieją od jednego dworca do drugiego. Główną funkcją najnowszych wiadomości jest wypchnięcie wiadomości wczorajszych i wyparcie ich z uwagi i pamięci oraz wyrażenie z góry zgody na to, że spotka je taki sam los ze strony wiadomości jutrzejszych (...). Sprytnie projektowane, coraz to inne i coraz to wymyślniejsze cudeńka elektroniczne mają zdecydowaną przewagę nad zwykłymi ludźmi, którym ciągła zmiana masek i wcielanie się w coraz to nowe postacie przychodzi z trudem...".  (Zygmunt Bauman)


  Był rok 2012, kiedy Frederic D. Oberland wraz z filmowcem i fotografem Stephanem Charpentierem wybrał się do pogrążonej w kryzysie gospodarczym Grecji. Efektem tej podróży były filmy, zdjęcia oraz nagrania terenowe. Tuż po powrocie do Paryża Oberland skontaktował się ze Stephanem Pigneulem i zaproponował wspólną sesję nagraniową. Panowie znali się wcześniej, występując w Le Reveil des Tropiques oraz we FareWell Poetry, gdzie tworzyli ścieżki dźwiękowe do czarno-białych filmów. Obydwaj doskonale pamiętają tę pierwszą sesję; była druga w nocy, kiedy w ciasnej zadymionej sali z głośników popłynęły pierwsze dźwięki - oczywiście tony gitary, odgłosy nagrań terenowych, saksofon i bas Stephana oraz perskusja Bena McConnella (współpracował wcześniej z Beach House, Au Revoire Simone, Marisą Nadler). Pierwsze studyjne nagrania miały miejsce w Mikrokosmos Studio w Lyonie, pod czujnym okiem i uchem Benoita Bela.
Nazwę Oiseaux-Tempete zaczerpnęli od nazwy ptaka - burzyka - którego pojawienie się nad oceanem zwykle zwiastuje załamanie pogody. Debiut fonograficzny przypadł na rok 2013 i nawiązywał do twórczości francuskiego artysty, wymienionego już wyżej, Stephena Charpentiera, który udokumentował zawirowania polityczne i gospodarcze w Grecji w latach 2012-2013. "Pierwszy album przypomina dźwiękową odyseję pytań, jakie stawia sobie dysfunkcyjne społeczeństwo zachodnie".

Frederic D. Oberland podkreśla istotny dla niego, "niemal cielesny" związek pomiędzy muzyką, a kinem, dźwiękiem i obrazem. "Kino jest częścią naszego muzycznego DNA". Wśród ważnych twórców pojawiają się takie nazwiska jak: Jarmusch (szczególnie film "Truposz"), Kubrick, Lynch. Ważnym elementem funkcjonowania formacji jest improwizacja. "Wszystko, co nagrywamy, zaczyna się od improwizacji". Jeden dźwięk prowokuje inny, ten akord kolejny, a spotkanie z muzykiem zachęca do kolejnych spotkań. "Musisz wyjść z własnej strefy komfortu, żeby pojawiło się coś nowego i magicznego". Stąd też przez te kilka lat scenicznej działalności przez francuską grupę przewinęło się ponad dwudziestu muzyków. Można zaryzykować twierdzenie, że nie byłoby formacji Oiseaux-Tempete, przynajmniej  w tym obecnym kształcie, gdyby nie... basen Morza Śródziemnego, który Frederic nazywa Alma Mater zespołu. W jego ujęciu to również kolebka cywilizacji europejskiej, Bałkanów, części Bliskiego Wschodu i Afryki oraz swoisty tygiel kulturowy.

Następny album francuskiej grupy - "Al - 'An!" - wiązał się z wyprawą do Bejrutu i Libanu, współpracą z lokalnymi artystami, nagrywaniem w studiu Tunefork w Bejrucie, a także z elementami muzyki rockowej, które przenikały wpływy estetyki arabskiej. Całość materiału, zgodnie ze zwyczajem, została utrwalona po powrocie do Francji w studiu Magma Diva. Z kolei album "Utopiya?" był owocem podróży przyjaciół do Turcji i na Sycylię, do zespołu dołączył wtedy klarnecista Gareth Davis.

Przy okazji najnowszego wydawnictwa - "From Somewhere Invisible" grupa opuściła Alma Mater, czyli ulubione przystanie basenu Morza Śródziemnego i wybrała się za ocean. Był koniec listopada 2017 roku, kiedy Frederic D. Oberland i Stephane Pigneul znaleźli się na pokładzie samolotu, który zabrał ich do Kanady. Tym samym odpowiedzieli na zaproszenie złożone przez Radwana Ghazi Moumneha (Jerusalem In My Heart), u boku którego zagrali dwa koncerty w Toronto i Montrealu, na rzecz wspólnego projektu Suuns. Odbyła się również dwudniowa sesja w kultowym i wspominanym już na łamach tego bloga studiu Hotel2Tango. Skład zespołu wzbogacił się o kilku artystów: Jean-Michela Piresa, Mondkopfa, Radwana Ghazi Moumneha, G.W. Soka (The Ex), który wspomógł grupę wokalnie, Jessicę Moss (skrzypce, The Sliver  Mt. Zion, Vic Chesnutt, Carla Bozulic).
   Tym razem nie wykorzystano nagrań terenowych, najnowszy album nie jest też dziennikiem zapisków z podróży, mamy tu bowiem do czynienia z mroczną i psychodeliczną orkiestracją skupioną wokół profetycznego głosu G.W. Soka, który w swojej melorecytacji wykorzystał poezję Mahmouda Darwisha. Frederic Oberland odkrył tego autora dzięki książce "Mural". Nieżyjący już palestyński poeta, więziony był za recytacje swojej twórczości, w wierszach poruszał takie tematy jak: wolność, emigracja, tęsknota za ojczyzną, wyobcowanie itp. Członkowie Oiseaux-Tempete w wybranych tekstach starają się komentować przemiany społeczno-polityczne, kondycję współczesnego człowieka, szczególnie zaś tego żyjącego w zachodnim świecie, poruszają kwestie globalizacji i nacjonalizmów, obsceniczności i konsumpcjonizmu. Zarówno Oberland, jak i Pigneul, nie chcą oddzielać sztuki od życia: "Ciężko odwrócić się od tego, co rozgrywa się za twoim oknem".

Album "From Somewhere Invisible" rozpoczyna znakomita kompozycja "He Is Afraid And So Am I", która dobrze wprowadza w nastrój i oddaje charakter całości. W najdłuższych utworach pojawia się głos G.W. Soka, wykorzystującego również poezję Ghayatha Almadhouna oraz Yu Jiana. Atmosfera gęstniejącego mroku i pogłębiającej się psychodelii dominuje we wszystkich siedmiu kompozycjach. Najgłębsze zanurzenie w krainę ciemności grupa uzyskuje w "Weird Dancing In All-Night 1" oraz następującej po niej drugiej części, gdzie tony saksofonu usiłują przebić się przez ścianę gitar i elektronicznego szumu; "To czarno-biały wodospad, głosy, śmiechy i jęki bezładnego świata, który upada". Wieńczący dzieło - "Out of Sight" - jest niczym mgliste światełko majaczące gdzieś nieśmiało, w tym zimnym i mrocznym tunelu.
 I tak oto pogranicze eksperymentalnego rocka przenika się z wątkami świata muzycznej awangardy. Słuchacz staje przed "Epifaniami", jak krótko podsumował twórczość francuskiej formacji jej założyciel Frederic Oberland. Dla Stephane'a Pigneula ich dokonania artystyczne to nic innego jak: "Opowieści z różnych miejsc i czasów, od naszych zmarłych i dla naszych zmarłych".  Francuska grupa jest wciąż słabo znana, nie tylko w naszym kraju, pozostaje mieć nadzieję, że bardzo udany, najlepszy w dyskografii, album "From Somewhere Invisible", który ukaże się w piątek 18 października odrobinę zmieni ten stan rzeczy.

(nota 8/10) 















czwartek, 3 października 2019

FIELD GUIDES - "THIS IS JUST A PLACE" (Whatever's Clever) "AKSOLOTL Z BROOKLYNU"

    "Był czas, kiedy dużo myślałem o aksolotlach. Chodziłem je oglądać do akwarium w Jardin des Plantes i spędzałem całe godziny na przyglądaniu się im, obserwowaniu ich bezruchu, ich tajemniczych drgnień. A teraz sam jestem aksolotlem"  ("Aksolotl" - Julio Cortazar)

  Naszym dzisiejszym gościem będzie Benedict Kupstas oraz jego wesoła gromadka ukrywająca się pod nazwą Field Guides. Wyśmienitą do tego okazją jest trzecia w ogóle, a druga oficjalna, płyta, która ukazała się kilka dni temu, czyli krążek zatytułowany "This Is Just A Place". Benedict Kupstas to muzyk i pisarz rezydujący w Nowym Yorku. Zaczynał jako chłopak z gitarą, który dzielił się swoją twórczością tylko w wąskim kręgu bliskich znajomych. Tak się złożyło, że to jednemu z nich w końcu udało się namówić amerykańskiego artystę do publicznego występu. Koncert odbył się w... sklepie ze słodyczami, tyle że zamiast solowego recitalu Benedict wystąpił u boku zaprzyjaźnionych  muzyków, z którymi to zagrał wtedy między innymi cover grupy Smog. Najwyraźniej wspólne granie spodobało się wszystkim zainteresowanym na tyle, że postanowili je kontynuować, na salę prób wybrali dość egzotyczne miejsce - opuszczoną fabrykę farmaceutyczną Pfitzera, przy Flushing Avenue, oczywiście na Brooklynie.

Benedict Kupstas ma osobliwe hobby - zbiera nagrania terenowe z całego świata. Rejestruje głównie odgłosy przyrody: szum wody, liści, śpiew ptaków itd. Jego niespełnionym, póki co, marzeniem jest zostanie w przyszłości ornitologiem. Owe wspomniane przeze mnie wyżej nagrania terenowe wykorzystał na oficjalnym debiucie grupy: "Boo, Forever". Pośród nich znalazły się te dokonane w Parku Narodowym Corcovada na Kostaryce, oraz te z Parco Nationale delle Terre we Włoszech. Tytuł albumu został zaczerpnięty z twórczości jednego z ulubionych pisarzy naszego dzisiejszego bohatera - Richarda Broutigana (związany w ruchem beatników, autor powieści "Łowienie pstrągów w Ameryce"). Debiutancki krążek w ciekawy sposób łączył elementy alternatywnego rocka z indie-folkiem. W warstwie tekstowej był również wyrazem hołdu, jaki autor składał naturze, z jej bogactwem fauny i flory.

Na drugie oficjalne wydawnictwo przyszło nam czekać pięć lat. W tym czasie skład grupy ulegał zmianie, jedni muzycy odchodzili, ich miejsce zajmowali kolejni. Wydawnictwo "This Is Just A Place" przykuwa uwagę dojrzałością brzmieniowych rozwiązań, w stosunku do tego co oferował poprzedni krążek. Mamy tu mnóstwo ciekawych pomysłów aranżacyjnych, różnorodność użytych instrumentów - skrzypce, wiolonczela, saksofon, fortepian, organy Hammonda, ...paczka po chipsach. Całość zgrabnie zmiksował D.James Goodwin, w swoim prywatnym studiu "The Isokon", w Nowym Yorku, który współpracował między innymi z Kevinem Morby, Timem Berne, Davidem Tornem. Początek albumu czyli "Art of Fiction No.83" to delikatne westchnienia smyczek i gitary, oraz głosy - Kupstasa i Jamie Reeder. To śpiewanie na dwa wokale - męski i kobiecy - nie trzymanie się sztywnych podziałów, a więc swobodna ich wymiana, dzielenie się poszczególnymi partiami, sprawiło, że kompozycje zyskały na atrakcyjności. Kilka z tych ośmiu utworów zawartych na ostatnim wydawnictwie grupy przypomina dokonania Camera Obscura czy Belle And Sebastian, pozostałe kierują nasze skojarzenia w stronę takich formacji jak The National lub The War On Drugs, Yo La Tengo. Pośród ważnych inspiracji Benedict Kupstas wymienia konkretne tytuły oraz ich wykonawców: Nick Cave - "Distans Sky", Yo La Tengo - "Our Way To Fall", Gastr Del Sol - "Blues Subtitles No Sens of Wonder", Broadcast - "Tears In The Typing Pool",  Sparklehorse - "It's a Wonderful Life." Jeśli chodzi o tropy literackie, to jednym z ulubionych opowiadań amerykańskiego twórcy jest nowela "Aksolotl" Julio Cortazara, do którego to tekstu ponoć wraca kilka razy do roku. I tak oto w najlepszej i mojej ulubionej kompozycji "Mondegreen", podmiot liryczny staje przed akwarium i patrzy z uwagą przez szybę na przepływające tam ryby... "At The Aquarium Looking Through The Glass I Saw A Part Of Myself Looking Back" - zupełnie tak, jak bohater opowiadania Cortazara.

"I w tej ostatniej samotności, której już nie zakłóca swymi powrotami, pocieszam się, że może coś o nas napisze; będzie myślał, że opowiada bajkę, i napisze to wszystko o aksolotlach" (Julio Cortazar - "Aksolotl").


(nota 7/10)







środa, 25 września 2019

TAXIWARS - "ARTIFICIAL HORIZON" (Sdban Ultra) "Za barem pana Toma"

  Kończący się z wolna wrzesień obfitował w wiele atrakcyjnych nowości płytowych; prawdopodobnie do kilku z nich uda się dotrzeć z pewnym opóźnieniem, inne wypłyną tu i ówdzie z drobną czasową zwłoką. Myślę, że oczywistym powinien być dla czytelników tego bloga fakt, iż nie umieszczam wzmianki o jakimś istotnym wydawnictwie (mam tu na myśli te szeroko komentowane), nie oznacza, że o nim nie wiem lub, że nie korzystam z jego dobrodziejstw, katując nim odtwarzacz. Ot, po prostu, staram się nie powielać poszczególnych postów - po co miałbym to robić, skoro ktoś inny w przestrzeni krajowego internetu zrobił to przede mną i to w bardzo wyczerpujący sposób.

Album belgijskiej grupy TaxiWars ukazał się na początku września, jednak musiał poczekać cierpliwie na swoją kolej. Im dłużej z nim obcuję, tym bardziej jestem przekonany o tym, że w tym przypadku niepotrzebna była owa zwłoka. Trzy lata przyszło nam czekać na trzeci w dyskografii krążek zatytułowany: "Artificial Horizon". Jak powszechnie wiadomo - wspominałem o tym na łamach tego bloga przy okazji ich poprzedniego wydawnictwa - TaxiWars to grupa prowadzona przez lidera i wokalistę Toma Barmana. Barman to muzyk i reżyser - student tego kierunku, który nie doczekał się dyplomu. Zdążył zadebiutować, być może na przekór swoim profesorom, całkiem udanym i dobrze przyjętym filmem: "Any Way The Wind Blows", do którego, muszę przyznać, kilkakrotnie wracałem, głównie za sprawą sugestywnego połączenia obrazu i dźwięku. O tym, że belgijski artysta ma ucho do muzyki, można było się przekonać słuchać jego składanek jazzowych: "That's Blue" (Blue Note 2006) oraz "Living on Impulse" (Impulse 2012). Przede wszystkim Tom Barman kojarzy się jednak większości jako lider formacji dEUS, z którą to nagrał osiem albumów, sprzedał 1.5 miliona płyt, ostatnia: "Following Sea" datowana jest na rok 2012.

Pomyli się ktoś, kto stwierdzi, że Barman przez ostatnie siedem lat próżnował. Belgijski artysta udziela się głównie wokalnie (i literacko) w grupie TaxiWars, obok Robina Verheyena (saksofon), Nicolasa Thys (kontrabas) i Antoine'a Pierre (perkusja). Pomyli się również ktoś, kto powie, że pozostali muzycy to zbieranina przypadkowych  ludzi. Szczególnie po przeprowadzce do Nowego Jorku niektórzy z nich mają na koncie współpracę z takimi artystami jak: Ravi Coltrane, Marc Copland, Joey Baron, Gary Peacock, Lee Koonitz.
TaxiWars na ostatnim albumie udowadniają, że sztukę łączenia gatunków, przesuwanie estetycznych granic, mają opanowane w bardzo dobrym stopniu - ich muzyka to ani jazz, ani rock, ani pop, tylko coś gustownego pomiędzy. Jak zwykle w przypadku tej grupy zwraca na siebie uwagę tętniąca ożywczym pulsem sekcja rytmiczna, która jest motorem napędzającym wielu z tych najnowszych kompozycji. Dodatkowe wzmocnienie rytmu zespół osiąga poprzez punktowe granie saksofonu. Solówki Robina Verheyena są ograniczone do niezbędnego minimum i stanowią ciekawe dopełnienie, a nie pokaz wirtuozerii - są krótkie, zwarte, treściwe, jak i większość utworów belgijskiej grupy, a wszystko zgodnie z wytycznymi i zaleceniami maestro Barmana.
Album "Artificial Horizon" otwiera "Drop Shot", i jest to, trzeba przyznać, znakomite otwarcie oraz mój ulubiony utwór z tej płyty, nie tylko dlatego, że kiedy ujrzałem ów tytuł, w pierwszej chwili skojarzył mi się on ze zagraniem stosowanym w tenisie... W odróżnieniu od poprzedniego wydawnictwa belgijskiego kwartetu tym razem znacznie częściej odzywają się klawisze (fortepian), co z pewnością wzbogaciło brzmienie grupy. Słychać również, że artyści większą uwagę przyłożyli do poszczególnych aranżacji oraz produkcji. Pojawia się więc i kobiecy chórek, jak w "Sharp Practice", i pogłosy, rozmaite efekty, czy samplowane dodatki. Większość kompozycji oparta została na energetycznym rytmie, który niejako dodatkowo bywa stymulowany przez narrację Toma Barmana. Do minusów tego wydawnictwa - bo i są takowe - zaliczyłbym trzy wolniejsze utwory, na które najwidoczniej zabrakło pomysłów. "Irritated Love", "They'll Tell You You're Changed" i "On Day Three" - przez swój balladowy i nieco mdły charakter obniżając nieco wartość tego wydawnictwa.
Najnowszy album TaxiWars zwiastuje również zmianę wytwórni - do tej pory była to Universal Music, tym razem postawiono na Sdban Records. To belgijska oficyna skupiona wokół młodej sceny jazzowej i funkowej; powstała w 2014 roku, a jej pierwszą wydaną płytą była kompilacja: "Funky Chicken: Belgian Grooves The 70's".

(nota 7-7.5/10)











Dla wnikliwych czytelników specjalny dodatek, czyli fragment filmu (i muzyka) w reżyserii Toma Barmana - "Any Way The Wind Blows" (polskie tłumaczenie tytułu, jakżeby inaczej: "Z piątku na sobotę").






piątek, 20 września 2019

EFTERKLANG - "ALTID SAMMEN" (4AD) "Powrót do domu"

  "Nie ustaniemy w poszukiwaniach, a kresem naszych wszelkich poszukiwań będzie dojście do punktu, z którego wyszliśmy i poznanie tego miejsca po raz pierwszy" - ponad pół wieku temu przelał na papier te pamiętne frazy T.S. Eliot. Nie wiem, czy członkowie grupy Efterklang znają twórczość amerykańskiego poety, i czy dotarli do kresu swoich poszukiwań - przypuszczam, że jeszcze niejednokrotnie nas czymś zaskoczą. Mam jednak nieodparte wrażenie, że na swojej drodze rozwoju artystycznego - mówiąc metaforycznie - poruszają się po okręgu, czego dowodem jest ostatnie wydawnictwo zatytułowane "Altid Sammen" ("zawsze razem").

Muzyka duńskiej formacji do tej pory kojarzyła nam się z czymś, co Casper Clausen (wokalista) całkiem trafnie określił mianem: "ekscentrycznej muzyki pop". Clausen, Brauer i Stolberg stawianie sobie nowych wyzwań, poszukiwanie nowych estetycznych przestrzeni, ową ekscentryczność, mieli zapisaną w swoim DNA. Z gromnicą szukać drugich takich artystów, którzy zorganizowaliby wyprawę w okolice Koła Podbiegunowego, żeby tam odnaleźć opuszczoną osadę górniczą i zarejestrować kilka nagrań terenowych -  w ten sposób powstały podwaliny pod album "Piramida". W kompozycjach grupa wykorzystywała cały arsenał środków stylistycznych, i co się z tym często wiąże, instrumentów - trąbki, puzony, saksofony, smyczki, rogi, harfy, ale też chór i chorałowe zaśpiewy, repetycje i harmonie wokalne, eksplorowali pogranicze świata alternatywy i przestrzeni kojarzącej się z muzyką współczesną.

Na albumie "Altid Sammen" owej wspomnianej przeze mnie wyżej ekscentryczności, tego wyjścia poza strefę komfortu, jest stosunkowo niewiele (czy to zaleta, czy wada - rozstrzygniecie sami). Z pewnością można do niej zaliczyć warstwę liryczną, lub mówiąc dokładniej warstwę wokalną poszczególnych kompozycji, bowiem wszystkie utwory na ostatniej płycie Efterklang zostały zaśpiewane w języku duńskim. Dla większości odbiorców, sami to przyznacie, jest to język obcy, żeby nie powiedzieć egzotyczny. W takim układzie zupełnie inne jest brzmienie sylab, głosek, długość ich trwania, nieco inna jest więc melodyka tych słów, w porównaniu z tym, co oferuje tradycyjny język angielski.
    Powstanie niektórych kompozycji wiąże się z przełomem lat 2017-2018, i festiwalem "miXMass", który odbył się w międzynarodowym  centrum sztuki, w  Antwerpii. To mniej więcej wtedy ujrzały światło dzienne pierwsze utwory, zagrane przy wydatnej pomocy grupy Box (specjalizuje się w muzyce barokowej) prowadzonej przez lutnistę Pietera Theunsa. Casper, Mads i Rasmus wtedy jeszcze nie byli pewni, co zrobić z nowym materiałem, dopiero seria koncertów przy okazji berlińskiego festiwalu "People"(2018), zaowocowała podjęciem decyzji o jego rychłym wydaniu.

W jednym z wywiadów Casper Clausen porównał proces powstawania kompozycji Efterklang do sposobu, w jaki tworzy się rzeźbę - dodawanie i odejmowanie kolejnych elementów, ale też przesuwanie ich z przodu do tyłu, i w odwrotną stronę. Istotnym dla niego punktem tego procesu jest warstwa rytmiczna: "Bardzo ważne są dla nas wzory rytmiczne i pomysł posiadania linii rytmicznej, która przenika piosenki". To właśnie ów jakże często zapętlony rytm sprawiał, że kompozycje grupy brzmiały tak, jakby niejako same napędzały się od środka.
Tych charakterystycznych, repetytywnych przebiegów rytmicznych jest na ostatnim albumie niewiele, ponieważ w większości utworów dominuje spokojne wolne tempo. Pomimo tylu zaproszonych  do współpracy gości, aranżacje wydają się być bardzo skromne. Poszczególne instrumenty (viola da gamba, trąbka, harfa, organy Hammonda, organy, klawesyn, gitara) odzywają się sporadycznie, tylko we wskazanych przez twórców momentach, w takim układzie nie może być mowy o barokowym przepychu. Nad całością "Altid Sammen" unosi się nostalgiczny głos Caspera Clausena, wokół którego jest mnóstwo wolnej przestrzeni, to on kształtuje linie melodyczne, wchodzi w interakcje z pozostałymi instrumentami (zdecydowanie mniej jest elektroniki), oraz znacznie rzadziej (a szkoda) z chórem.
Album otwiera "Vi er uendelig", który został wybrany na singiel promujący całe wydawnictwo i pomimo dobrego poziomu, obok drugiego znanego z YT: "I Dine Ojne", stanowią najsłabsze ogniwa tej udanej płyty. Zwieńczeniem albumu  jest kompozycja "Hold Mine Haender" (!!!), co można swobodnie przełożyć jako "chwyć mnie za ręce". Ach, ...teraz się zacznie...wybaczcie nadmierną egzaltację...

To dla mnie jeden z najlepszych momentów płyty, to także jedna z najpiękniejszych  kompozycji w całej historii grupy!! Muszę przyznać, że bardzo dobrze się stało, że ten utwór domyka playlistę. Gdyby było odwrotnie, z pewnością miałbym spore problemy, żeby poznać pozostałą zawartość tego wydawnictwa. Wracałem do "Hold Mine Haender" wielokrotnie... Mam osobliwe wrażenie, że od kilku dni w ogóle nie rozstaje się z tą "piosenką". Wygląda na to, że będzie to mój ulubiony przebój tej jesieni. Te, niezapomniane dla mnie, siedem minut i szesnaście sekund brzmi tak, jakby wyciągnięto je z moich marzeń o sympatycznej duńskiej grupie. Mimo wszystko duże zaskoczenie, spora i jakże miła niespodzianka, a także dowód na to, jaki potencjał wciąż drzemie w tym trio.  Pikanterii dodaje fakt, że właśnie od tej kompozycji rozpoczęły się prace nad całym albumem. Kolejne kompozycje warte uwagi to: "Supertanker", "Uden Ansigt", "Heander der Abner Sig", "Verden Forsvinder", i druga moja faworytka "Under Broen Der Ligger Du"(!!); trąbka w rękach Gunnara Halle sprawiła, że w tym fragmencie zespół zbliżył się stylistycznie do rejonów Nilsa Petera Molvaera (pierwsza improwizacja odbyła się w...kuchni). Poszczególne fragmenty nagrano w różnych studiach, wśród nich było brukselskie "Jet Studio", partie fortepianu dogrywano w  islandzkim Sundlaugin Studio.

Casper Clausen określił album "Altid Sammen" swoistym "powrotem do domu", zwracając uwagę na fakt, że po raz pierwszy wszystkie kompozycje zaśpiewał w ojczystym języku. W pewnym sensie ów sygnalizowany powyżej "powrót do domu", jest także: "powrotem do piosenki", bo to właśnie linie melodyczne sprawiają, że chcemy wracać do kolejnych "piosenek", i to one moim zdaniem przede wszystkim bronią ten album. Trzeba również dodać, że "Altid Sammen" jest jednym z bardziej "popowych" wydawnictw w historii grupy, co oczywiście bynajmniej nie jest zarzutem z mojej strony, wręcz przeciwnie, wielu zespołom życzyłbym, żeby w swojej dyskografii doczekali się tak brzmiącego "popu". Krytycy dość zgodnie w tym przypadku, i w swoich recenzjach, nie polubili tego albumu. Sprawdzicie sami, czy będziecie wracać do tych piosenek. Upływający czas wszystko najlepiej zweryfikuje.

Na koniec niespodzianka dla fanów grupy. Oto kilka dni temu, w rozgłośni The Lake Radio, przy mikrofonach zasiedli członkowie grupy Efterklang: Casper Clasuen, Mads Brauer, Rasmus Stolberg - opowiadali o płycie "Altid Sammen", rozmawiali z artystami zaproszonymi do współpracy podczas powstawania najnowszego albumu, popijali wino... oraz prezentowali wybrane nagrania. Kompozycja "Hold Mine Haender" zaczyna się w 2min. 28 sek. trwania audycji... Smacznego!



(nota 7.5/10)







piątek, 13 września 2019

DEVANDRA BANHART - "MA" (Nonesuch Rec.) "Na kanapie Jima Morrisona"

   O bohaterze dzisiejszego wpisu napisano wiele, także na naszym krajowym podwórku. Ciężko więc zamieścić chociażby i krótką wzmiankę, w której nie powtarzałoby się znanych faktów lub innymi słowy nie mówiło o tym samym. Można dla uproszczenia stworzyć mapę skojarzeń lub odniesień, mniej lub bardziej kojarzących się z amerykańskim artystą, która bez większej korekty i głębszego zastanowienia wyglądałaby następująco: Wenezuela, Ameryka, hinduski guru Prem Rawat, błogosławieństwo, imię Devendra (Indra) oznaczająca hinduskiego boga deszczu, nauka w San Francisco Art Institue, knajpy i granie, puby i solowe występy, Paryż, vagabunda, freak, pożyczona sekretarka do rejestracji pomysłów, San Francisco i Los Angeles, Michael Gira (Swans) przesłuchujący ponad 50 "demówek", płyta: "OH ME OH MY", freak folk, New Weird America, Caetano Veloso, Arthur Russell, Nowy York, nagroda Grammy za okładkę do albumu "What Will We Be", aparycja (niegdyś): "coś pomiędzy Frankiem Zappą, a... Rasputinem", Nathalie Portman, reklama Ray Ban, vibrato, kolekcjoner mistycznych artefaktów: marynarka Micka Jaggera, kanapa Jima Morrisona itd.

Gdybyśmy jednak na chwilę zapomnieli o wygodnych, głównie dla krytyków, szufladkach, gdybyśmy na moment zawiesili gdzieś modne i typowe skojarzenia, co nam pozostanie? Melodia i tekst, tekst i melodia, bowiem... i jako kompozytor, i jako tekściarz Devendra Banhart szczególnie na ostatnich wydawnictwach wypada bardzo dobrze. Amerykański artysta wyraźnie dojrzał - do prostoty, do wyrafinowania - czego dowodem są również najnowsze kompozycje wypełniające album "MA".  Płyta zawiera 13 piosenek w ciekawych aranżacjach - raz to wpadnie w ucho fraza fortepianu (Tyler Cash), to znów da o sobie znać oddech saksofonu lub trąbki (Jordan Katz). Część utworów zastała zaśpiewana w języku Javiera Mariasa, są też zdania po portugalsku czy japońsku.
Pisanie piosenek - pisanie w ogóle (na dobrym poziomie) - nie jest sprawą łatwą, nieraz przekonały się o tym nie tylko Siostry Godlewskie. Jednak obcując z utworami Devendry Banharta słuchacz może odnieść wrażenie, że ich skomponowanie nie przysporzyło autorowi żadnego trudu. Najlepsze jego kompozycje brzmią tak, jakby ukryte w nich melodie tylko czekały na to, żeby je dostrzec, podnieść i oprawić w gustowne ramy.

"Czasami piosenka zaczyna się od rysunku,  a czasami rysunek od piosenki". Przy czym, w wydaniu Banharta owe rysunki przypominają te, które na lekcjach plastyki lub w domowym zaciszu tworzą dzieci, bo to właśnie dziecięcą wrażliwość postrzegania świata amerykański artysta chciał w sobie ocalić (jeden z takich rysunków znajdziecie w książeczce dołączonej do płyty).
Zatem, co zapada w pamięć po przesłuchaniu najnowszej propozycji amerykańskiego artysty zatytułowanej "MA". W kolejności: "Ami", ciekawy aranż w "Memorial", śliczna "Caroline", naturalnie "Abres Las Manos" - od którego trudno się uwolnić, "The Los Coast", gdzie Banhart mocno zbliżył się do terytorium od lat zarezerwowanego dla Davida Sylviana, a na koniec zgrabny, i owszem, duecik z Vashti Bunyan, czyli: "Will I See You Tonight". Całość długimi fragmentami całkiem nieźle koresponduje z ostatnią propozycją Helado Negro: "This Is How You Smile", o której napisałem jakiś czas temu.

(nota 7.5/10)  









Na koniec jedno z moich ulubionych  nagrań Devendry Banharta - "Middle Names", nawet na gitarę i głos brzmi tak, jakby grała to kameralna orkiestra.