czwartek, 22 marca 2018

DROWSE - "COLD AIR" (Flesner Records) "W objęciach nowoczesnej farmakologii"




Dzisiejszym bohaterem jest Kyle Bates, muzyk i autor tekstów, ukrywający się pod nazwą Drowse.  Człowiek, który w ostatnich latach mocno wspierał nowoczesną farmakologię, nie tracąc przy tym nadziei, że w końcu i ona - farmakologia - odpłaci tym samym, rozganiając jego powracające myśli samobójcze, lęki, depresje, psychozy, i pogłębiającą się niestabilność emocjonalną.
Do tej pory na koncie Batesa możemy znaleźć, single, epkę, i jedną płytę długogrającą wydaną na kasecie, zatytułowaną "Soon Asleep" (2015).  Jak można wyczytać na jego stronie, amerykański muzyk powraca po... załamaniu psychicznym, z nowym albumem - "Cold Air". Podczas pracy nad płytą Bates czerpał inspirację z twórczości Anne Carson, i Karla Ove Knausgarda, który, jak wieść gminna niesie, wreszcie zakończył cykl "Moja walka" (czas już był najwyższy). Pośród tematów, które porusza muzyk z Portland znalazły się oczywiście rozmaite bolączki skrywane w  mrocznych zakamarkach duszy - samotność, przemijanie, poszukiwanie oparcia i wyzwolenia z lęków, obaw, piętrzących się ponurych emocji.  Można ten album potraktować jako intymne zwierzenia, spowiedź, która w konsekwencji ma doprowadzić do oczyszczenia z negatywnych emocji, odnalezienia również tej jasnej strony życia.

Płyta była nagrywana w zaciszu domowych pieleszy, co ma swoje dobre i złe strony. Do minusów można zaliczyć fakt, że linia wokalizy jest nie zawsze czytelna. Głównie z tego powodu, że Kyle Bates lubi używać pogłosu. Jeśli chodzi o głos, to warto również odnotować wsparcie wokalne, jakiego udzieliła na płycie "Cold Air" Maya Stoner (zespół Sabonis). Szkoda tylko, że tak uroczy głos nie pojawia się znacznie częściej, i w znacznie większej liczbie utworów. Cały album liczy sobie dwanaście kompozycji, z czego trzy to miniatury, które czasem trwania nie przekraczają minuty.
Na krążku "Cold Air" mamy dużo onirycznych klimatów, stanów rozmarzenia. Piosenki snują się leniwie od nutki do nutki, zbudowane wokół akordów gitary akustycznej lub elektrycznej, podkreślane dodatkowo sugestywną elektroniką. "Put Me to Sleep" przypomniał mi stare dobre Swallow, podobnie rozmyte brzmienie gitary i aura. Mimo wszystko do plusów zaliczyłby to, że momentami jest niezbyt czysto i niezbyt równo, chociażby jak w końcówce "Quickenning", ma to jednak swój specyficzny urok. Na płycie mamy również ukłon w stronę shoegazowej tradycji - czego jak czego, ale przesterowanych gitar tutaj nie brakuje. Kompozycja "Rain Leak" mocno nawiązuje do twórczości My Bloody Valentine, z urokliwym refrenem, którego Brytyjczycy mogliby pozazdrościć.

Album "Cold Air" z pewnością powinien zainteresować fanów takich formacji jak: Mount Eerie, Grouper,  The Microphones, czy Carrisa's Wierd. Najpiękniejszy utwór ukrywa się pod tytułem "Klonopin" - to  - jak doczytałem - jednocześnie nazwa leku, który ma uspokajać i zapobiegać przed ewentualnymi napadami paniki. Uspokójmy więc emocje w towarzystwie Kyle Batesa i Mayi Stoner.

(nota 7.5/10)






sobota, 17 marca 2018

DUNGEN & WOODS - "MYTHS 003" (Mexican Summer) "Muzyczne kolaboracje"




Co otrzymamy w wyniku połączenia psychodelicznego brzmienia rodem ze Sztokholmu, z indie-folkowymi tonami pochodzącymi z  Brooklynu?

Odpowiedź przynosi krążek zatytułowany "MYTHS 003", który jest wspólnym dziełem szwedzkiej formacji Dungen oraz amerykańskiego zespołu Woods. Formacji Dungen poświęciłem już kilka słów, kreśląc post na temat ich ostatniego wydawnictwa ( tutaj ). Natomiast amerykański zespół Woods do tej pory nie gościł na łamach tego bloga. Grupa powstała kilkanaście lat temu, na początku jako jednoosobowy projekt powołany do życia przez Jeremy'ego Earla Meneguara. Zespół bardzo szybko powiększył się o nowych członków - przez skład przewinął się również Kevin Morby - i zadebiutował albumem "How To Survive In..." (2005). Dziś formacja ma już na koncie kilkanaście płyt. W swojej twórczości odwołują się do bogatej folkowej tradycji, nawiązując do takich grup i wykonawców jak: Grateful Dead, The Byrds, Neil Young.
Artyści skupieni wokół amerykańskiej formacji z członkami zespołu Dungen po raz pierwszy spotkali się w 2009 roku. Jednak dopiero ubiegłoroczne zetknięcie się tych dwóch formacji oraz tydzień pracy w studiu zaowocowały wydaniem płyty. A wszystko przez festiwal, a właściwie dzięki jego organizatorom.
Summer Marfa Myths Festival to, jak sama nazwa wskazuje, letni festiwal muzyczny, odbywający się w Marfa, w stanie Teksas, od 2014 roku. Niepisaną tradycją tego wydarzenia jest zachęcanie zespołów przez włodarzy festiwalu do wspólnego muzykowania. Efektem takiej muzycznej interakcji zwykle jest płyta. Wcześniej organizatorzy Marfa Myths Festival zestawili ze sobą Ariel Pinka i Weyes Blood. Przed nimi, w 2015 roku, wspólnego grania doświadczyli Connan Mockasin i Blood Orange.

Warto podkreślić, że wspólne dokonania Dungen i Woods brzmią tak, jakby zespoły grały już ze sobą od dłuższego czasu. Od pierwszych dźwięków "Myths 003" słychać, że muzycy tych dwóch formacji świetnie się rozumieją, czego efektem jest ten udany i zawierający siedem kompozycji album. Pewnie jednym z powodów owocnej współpracy był fakt, że obydwie grupy poruszają się w obrębie podobnej stylistyki. Muzycy szwedzkiej i amerykańskiej formacji nie ukrywają swoich fascynacji brzmieniem przełomu lat 60 i 70-tych. Drobna różnica w postrzeganiu dźwięków i kompozycji polega na tym, że jednych bardziej ciągnie w stronę psychodelicznego rocka (Dungen), a drugich w stronę indie-folku.

Wspomniałem już wyżej, że na płycie znajduje się siedem utworów, z czego pięć ma charakter instrumentalny, a pozostałe dwa to piosenki. Album otwiera transowy "Loop", który łagodnie przechodzi w "Turn Around", zarówno charakterem, jak i sposobem śpiewania nawiązując do brzmienia lat 70-tych. "Marfa Sunset" przypomina ścieżkę dźwiękową do psychodelicznego obrazu. Następny w kolejności "Morning Myth", to najlepsza i moja ulubiona kompozycja w tym zestawie. Znakomity puls, świetnie zbilansowane brzmienie, duża przyjemność obcowania z tak postawionym dźwiękiem. Warto nadmienić, że w ani jednym momencie tego wspólnego przedsięwzięcia żadna z formacji nie była stroną dominującą, która narzuciłaby swój styl, koncepcję grania. Najdłuższy utwór na płycie nosi tytuł "Saint George", który przypomniał mi te nieco bardziej transowe dokonania Bertranda Burgalata. I właśnie tego zabrakło mi najbardziej, jeśli chodzi o całe wydawnictwo "Myths 003" - jeszcze dwóch, trzech zdecydowanie dłuższych kompozycji, w trakcie trwania których, muzycy połączonych sił Dungen i Woods mogliby zaprezentować pełnie swoich możliwości.

(nota 7/10)









sobota, 10 marca 2018

YO LA TENGO - "THERE'S A RIOT GOING ON" (Matador) "Słuchanie muzyki w temperaturze 38.8 stopnia Celsjusza"


                                                              (fot.internet)


  Ostatnie dni spędziłem głównie w łóżku, złożony wyjątkowo dokuczliwą chorobą. Wyraźnie znudzony lekarz zdiagnozował mój przypadek - jak wiele innych tego dnia, i w dniach poprzedzających moją wizytę - jako kolejną ofiarę "australijskiej grypy". Na nic zdały się moje tłumaczenia, że w Australii nigdy nie byłem, a turniej Australian Open w sumie lubię najmniej, z całej puli turniejów Wielkiego Szlema. Szczerze mówiąc, do tej pory byłem raczej dość sceptycznie nastawiony do rewelacji związanych z następną "super-groźną-odmianą-grypy". Również z tej prosty przyczyny, iż rzadko choruję. Dziś, powoli wracając do zdrowia, wiem jedno -  z tym paskudztwem nie ma żartów. Nie ma również, o czym poinformował mnie lekarz z rozbrajającą szczerością, na "australijską grypę" żadnego skutecznego lekarstwa. Pozostaje leżeć w łóżku, brać leki przeciwgorączkowe, wyciskać siódme poty, nie tracić nadziei, i czekać, aż okropny, podstępny i wyjątkowo złośliwy wirus zostawi w spokoju nasze umęczone ciało.

Nie byłbym sobą, gdybym złożony chorobą nie wykorzystał wolnego czasu, żeby nadrobić zaległości płytowe. Słuchałem płyt nieco starszych i tych całkiem nowych, co w temperaturze 38.8 C jest dość osobliwym doświadczeniem. Dźwięki docierają do nas jakby z pewnym opóźnieniem, akcja muzyczna toczy się jakby wolniej, co wyraźnie odczułem, gdy temperatura mojego ciała w końcu powróciła do w miarę normalnej.
Nie zmienia to faktu, że po płycie Jonathana Wilsona - "Rare Birds" spodziewałem się czegoś więcej. Słychać tutaj nawiązania do twórczości Rogera Watersa, choć na poziomie aranżacji czy produkcji nie ma tu aż tak wiele fajerwerków, do czego przyzwyczaił nas dawny członek załogi "Pinka Fłoyda". Jeszcze więcej można odnaleźć podobieństw do dokonań The War On Drugs. Ta sama motoryka, ten sam specyficzny i jakby zapętlony, wpisany w strukturę kompozycji, ciągły ruch. Mimo iż Jonathan Wilson starał się różnicować tempo poszczególnych utworów, a także odrobinę lawirować pomiędzy stylistykami (pop, indie rock, a nawet country), album w całości jest nieco męczący. Zmieniają się tematy poszczególnych  kompozycji, a w gruncie rzeczy to wciąż ta sama opowieść. Z pewnością krążek zyskałby na ocenie, gdyby utworów było po prostu mniej. Moja ulubiona piosenka ukrywa się pod tytułem "Loving You". I to do niej wracałem najczęściej.









Na płytę Yo La Tengo - "There's a Riot Going On" czekałem od kilku tygodni. To od wielu lat jedna z moich ulubionych  formacji. Być może nie nagrywa już albumów na miarę "And Then Nothing Turned..." czy "Summer Sun". Jednak na ich płytach niemal każdy fan muzyki alternatywnej znajdzie coś dla siebie. Jeśli nie mniej lub bardziej spójnie rozpisaną opowieść, to wyjątkowo urokliwe piosenki, znakomicie zaaranżowane i wykonane, w specyficznym stylu, z którymi kojarzymy zespół i do których  potem często wracamy. Zespół z Hoboken potrafi zagrać naprawdę wszystko, począwszy od dream-popowych piosenek, a na free-jazzowych eksperymentach kończąc.

Płytę "There's a Riot Going On" nagrywał basista zespołu James McNew. Wykorzystał on kilka starszych zakurzonych nagrań (najstarsze pochodzi ponoć z 2007 roku), tematów filmowych - film nosi tytuł "Far From the Tree" i będzie miał premierę w 2018 roku - przerabiając je niejako na nowe piosenki. Warto w tym miejscu podkreślić, że ta trudna sztuka "ożywiania" czy też "powoływania do życia" nie zawsze przynosiła pożądany efekt.
Krążek udanie rozpoczyna instrumentalny "You are Here", który nastrojem odrobinę nawiązuje do początku kultowego albumu "And Then Nothing Turned...". Na pierwszy przebój musimy nieco poczekać, znajdziemy go bowiem pod indeksem 4 - "For You Too". Z kolei "Ashes" przypomina, także w warstwie wokalnej, dawne dokonania His Name is Alive (chociażby z okresu "Mouth by Mouth"). W dalszej części albumu zanotowałem sobie jeszcze kilka wyróżniających się utworów, wśród nich z pewnością: "Above the Sand", "What Chance Have I Got". Tempo nagrań jest w gruncie rzeczy spokojne, stąd i cały album spowija specyficzna senna atmosfera. Płyta zdecydowanie dla fanów grupy i kolekcjonerów wszystkich nagrań spod znaku Ya La Tengo. Reszta może spać spokojnie.

(nota 6.5/10)

 Na koniec dzisiejszego wpisu jeden z moich ulubionych utworów grupy, który moim zdaniem wciąż jest zbyt mało znany, w dodatku to znakomity cover piosenki formacji The Clean, którego próżno szukać na albumie "There's a Riot Going On", gdyż ukazał się kilka lat wcześniej na świetnej składance "Dark Was the Night"( 4AD 2009). Link  do utworu ponizej

Yo La Tengo