sobota, 30 września 2023

BLONDE REDHEAD - "SIT DOWN FOR DINNER" (Section 1) "Najlepsze na świecie są truskawki w bitej śmietanie"

 

      "Kiedy opłakujemy to, co straciliśmy, zarazem opłakujemy samych siebie. Jakimi byliśmy. Jakimi już nie jesteśmy. To, że pewnego dnia nie będzie nas wcale (...). Życie zmienia się szybko. Życie zmienia się w jednej chwili. Siadasz do kolacji i życie, jakie znasz, kończy się" - napisała Joan Didion w "Roku magicznego myślenia". Amerykańska dziennikarka zawarła w tej książce refleksje dotyczące śmierci oraz próby pogodzenia się ze stratą, w tym przypadku jej męża, pisarza, krytyka literackiego i scenarzysty filmowego - Johna Gregory Dunne'a, z którym przeżyła czterdzieści lat ( mężczyzna zmarł na atak serca właśnie podczas kolacji). Ta intymna i długimi fragmentami poruszająca opowieść spodobała się tak bardzo Kazu Makino - wokalistce grupy Blonde Redhead, że postanowiła wykorzystać cytat z niej - "Sit Down For Dinner" - jako tytuł najnowszej płyty.



Z obozu amerykańskiego tria Bloonde Redhead od dawna nie docierały do nas żadne wieści, poza tymi, że wokalistka Kazu Makino znów posprzeczała się z braćmi Amadeo i Simone Pace, a zespół po raz kolejny zawiesił działalność. Do sprzeczek między członkami grupy dochodziło niemal od samego początku, kiedy to dwójka absolwentów jazzu na prestiżowej Barklee College Of Music (Boston), we włoskiej restauracji spotkała studentkę z Japonii, która próbowała w Nowym Yorku znaleźć dla siebie miejsce. To mniej więcej wtedy, na początku lat dziewięćdziesiątych, zrodził się pomysł założenia wspólnego zespołu. Pierwsze różnice zdań dotyczyły tego, jaki gatunek owa grupa miałaby grać. Z racji wykształcenia Amadeo Pace'a ciągnęło w stronę jazzu, jego brat bliźniak Simone upodobał sobie w tamtym okresie muzykę brazylijską, a niepokorna Kazu Makino zmierzała w kierunku alternatywnych brzmień, chociażby w stylu jej ulubionego The Velvet Underground czy Sonic Youth. Powiadają, że sztuka kompromisu jest jedną z najtrudniejszych sztuk. Przekonał się o tym dobitnie Amadeo Pace, który musiał zrezygnować z jazzowych funkcji oraz improwizowanych fragmentów, na rzecz brudnych czy drapieżnych partii gitar, podkreślonych na etapie tworzenia debiutanckiej płyty przez jej producenta Steve'a Shelleya, perkusisty wspomnianej wcześniej grupy Sonic Youth.

Brzmienie formacji Blonde Redhead z upływem lat zmieniało się, z jednej strony wyraźnie łagodniało, z drugiej zaś, poszukiwało głębi wyrazu i stawało się coraz bardziej zbilansowane, czego wymownym potwierdzeniem były zdecydowanie najlepsze albumy w całej dyskografii: wydany w 2004 roku znakomity krążek "Misery Is A Butterfly" oraz "23" opublikowany trzy lata później. Ostatnia płyta "Barragan" (2014) mocno rozczarowała zarówno fanów, jak i krytyków wyjątkowo przychylnie nastawionych do twórczości amerykańskiego tria, gdyż zespół słynął z tego, że ma tak zwaną dobrą prasę.

W między czasie wokalistka Kazu Makino opublikowała własny album "Adult Baby", co było próbą wybicia się na niepodległość, na czym w gruncie rzeczy od dawna zależało charakternej przedstawicielce Kraju Kwitnącej Wiśni. Członkowie Blonde Redhead wiele razem przeszli, także jeśli chodzi o układy interpersonalne - Kazu i Amadeo połączyła relacja intymna, para często sprzeczała się, równie często potrafiła znaleźć, na moment, wspólny język. Doszło do tego, że wszyscy muzycy wchodzący w skład tria wylądowali na kozetce u psychoterapeuty. Ten barwny obraz osobliwych napięć funkcjonujących w tym zestawie personalnym dobrze podsumowuje zdanie Kazu Makino - "Nienawiść i pogarda między nami są tak silne jak miłość".



Nagrania zawarte na wydanej wczoraj płycie "Sit Down for Dinner", zaczęły powstawać tuż przed nastaniem pandemii. Trzeba przyznać, że artyści dobrze wykorzystali czas izolacji, a ten szczególny okres w naszym życiu miał na nich pozytywny wpływ. Słychać to wyraźnie w poszczególnych kompozycjach, które odzyskały dawną lekkość i niekiedy także blask. To brzmienie, wygładzane z płyty na płytę, przy okazji "Sit Down For Dinner" jeszcze bardziej złagodniało. Większość dawnych i typowych dla zespołu indie-rockowych akcentów, umieszczono tutaj w przestrzeni alternatywnego popu. Album stworzono z dużą dbałością o szczegóły. Może również to zasługa realizatorki dźwięku - warto to podkreślić kobiety! - wspomnianej już na łamach tego bloga Heby Kadry. Czuwająca za suwakami konsolety atrakcyjna szatynka (kolor włosów mógł ulec zmianie), ma już na swoim koncie ostatnią płytę Slowdive, współpracę z Beach House, Sufjanem Stevensem, Ryuichim Sakamoto, Deerhunter czy Youth Lagoon. To obecnie jedna z bardziej popularnych i cenionych realizatorek dźwięku, trzeba więc zapamiętać to nazwisko.

Najwięcej ciepłych słów ze strony dziennikarzy spłynęło pod adresem kompozycji "Kiss Her Kiss Her", pewnie dlatego, że najbardziej przypomina dawne dokonania amerykańskiego tria. W podobnym duchu utrzymano singlowe "Before" i "Snowman", które miały przyciągnąć i uspokoić wiernych fanów. Mamy także nieśmiałe zaczątki nowego podejścia, jak w leniwie rozwijanym "Rest Of Her Life", gdzie zgrabnie nałożono partie wokalne czy tytułowym, podzielonym na dwie części "Sit Down For Dinner". Zamiast dociskania pedału efektów gitarowych, w wielu kompozycjach rozbrzmiewają delikatne dźwięki strun gitary akustycznej. Cały ten album inteligentnie rozpięto na pograniczu akustyczno-elektronicznego grania. Płyta ma dość zróżnicowane tempo, choć ulega tendencji do jego dyskretnego zwalniania. Przyznam, że bardzo spodobało mi się to wydawnictwo, może również z tego prostego powodu, że niczego wielkiego nie spodziewałem się po tym zestawie piosenek. Przede wszystkim zachowano lub udało się przywołać dawną melodykę, tak charakterystyczną dla poczynań grupy, rozwijaną przez wiodące wokalizy, eteryczną, cytrynowo-wiśniową Kazu Makino oraz jabłkową Amadeo Pace'a, barwne dodatki, jak doklejone chórki lub ozdobniki, czy głosowe repetycje. Całkiem nieźle można to wychwycić w mojej ulubionej kompozycji "If". Z pewnością jest to "indie-popowe" granie z górnej półki i niewiele płyt w tym gatunku znajdziecie obecnie na podobnym poziomie.

(nota 8/10).

 


Kevin Drew odlicza dni i godziny do listopadowej premiery solowego albumu "Aging". Oto kolejny sympatyczny singiel z tego wydawnictwa.



Przed tygodniem wspomniałem szkocką grupę There Will Be Fireworks, która w listopadzie powróci po dziesięcioletniej przerwie nowym albumem zatytułowanym "Summer Moon". Oto ukazał się nowy singiel z tego wydawnictwa.



Pozostaniemy na Wyspach Brytyjskich i przeniesiemy się do Sheffield, gdzie działa grupa Pale Blue Eyes, która na początku września opublikowała album "This House". Tak kończy się to wydawnictwo.



Nadal Wyspy Brytyjskie, ponieważ formacja The Slow Show pochodzi z Manchesteru. Fragment z ich wydanej niedawno płyty "Subtle Love".



Grupa dowodzona przez wokalistkę Cathy Lucas gościła już na łamach tego bloga. W pierwszy piątek października, czyli już za tydzień, Vanishing Twin opublikują nowy album "Afternoonx", na którym znajdziemy taką oto urokliwą piosenkę.



 Jazzowe trio z Izraela czyli Shalosh również prezentowałem już na łamach bloga. Wczoraj ukazała się ich najnowsza propozycja zatytułowana "Tales Of Utopia".



Jesper Thorn to duński basista, który wraz z Cecilem Strange - saksofon, Markiem Meanem - fortepian, Tobiasem Wihlundem - kornet, i Andreasem Berenittem - skrzypce, opublikował wczoraj płytę zatytułowaną "Dreger".



Na koniec zostawiłem najbardziej smakowity kąsek. Przeniesiemy się w czasie do roku 1980, na płytę perkusisty Clarence'a Petersa i jego kwartetu - "The Magnetic Atmosphere", w składzie - Steve Patts (saksofon), Jean-Jacques Avenel (bas) i J.P. Gauthier (fortepian).





sobota, 23 września 2023

S.CAREY & JOHN RAYMOND - "SHADOWLANDS" (Libellule Editions) "Gra cieni"

 

    Sean Carey przez jakiś czas pozostawał w bezpiecznym cieniu, zarówno tym symbolicznym, jak i tym rzeczywistym, kiedy to zasiadał za zestawem perkusyjnym, a przed sobą miał sylwetkę Justina Vernona - wokalisty i lidera grupy Bon Iver. Granie w amerykańskiej formacji było dla niego spełnieniem młodzieńczych  marzeń. Kiedy tylko usłyszał debiutancki album Bon Iver - "For Emma, Forever Ago", tęskne oniryczne piosenki spodobały mu się na tyle, że przez dwa miesiące uczył się ich na pamięć, opracowywał partie wokalne i perkusyjne. W końcu był absolwentem Uniwersytetu Eau Claire, w stanie Winsconsin, właśnie w klasie perkusji. Uzbrojony w taką wiedzę, przekonany o własnych umiejętnościach i bardzo zdeterminowany, tuż po koncercie grupy Bon Iver wybrał się za kulisy, a tam stanął przed obliczem miłościwie panującego Justina Vernona i wyraził pragnienie dołączenia do składu zespołu. Po kilkunastu minutach rozmowy i kilku testach został przyjęty na pokład statku o nazwie Bon Iver.



Pierwszy solowy album - "All We Grow" - Sean Carey opublikował w 2010 roku, nawiązywał w nim stylistycznie do twórczości ulubionego Talk Talk, delikatnych piosenek kolegi po fachu Sufjana Stevensa czy Jose Gonzalesa. Od samego początku stawiał na intymny kontakt ze słuchaczem i kreowanie ciekawie zaaranżowanej przestrzeni. Jego indie-folkowe niespieszne pieśni wypełniał nostalgiczny nastrój kończącego się dnia. Nie trudno było w nich odnaleźć wpływy grupy Bon Iver, szczególnie z początku działalności grupy, przełożone przez wrażliwość artysty i jego sposób rozumienia muzyki. Z tą ostatnią S. Carey obcował od najmłodszych lat, mając w domu rodzinnym kolekcję płyt ojca, który był piosenkarzem i nauczycielem muzyki. Warto w tym miejscu podkreślić filmowy charakter niektórych kompozycji Careya. Nie dziwi więc fakt, że amerykański twórca nagrał także muzykę do serialu "Flacked" oraz do filmu "Only The Brave".  Póki co, w sferze marzeń pozostaje stworzenie ścieżki dźwiękowej do produkcji ulubionego reżysera Wesa Andersona. Carey chętnie pomagał również innym artystą, czy to jako producent, czy muzyk sesyjny, jak przy okazji powstawania klasyka kolegi po fachu Sufjana Stevensa - "Carrie & Lowell" lub produkując nagrania grupy Low.

Najnowszy wydany w ubiegły piątek album zatytułowany "Shadowlands", S. Carey nagrał wraz z amerykańskim trębaczem Johnem Raymondem, choć zaproszonych do studia zacnych gości było dużo więcej. Panowie po raz pierwszy spotkali się podczas studiów na Uniwersytecie Eau Claire. Kilka lat później, gdzieś u schyłku 2018 roku, zaczęli razem pojawiać się na tych samych koncertach, i właśnie wtedy zrodził się pomysł nagrania wspólnej płyty. Wybór studia "The Hive", wybudowanego niedaleko miasta Eau Claire, był dla S. Careya oczywisty.



Przed laty nagrywał tam poprzednie solowe albumy pod okiem Briana Josepha. "Ściany zdobią tysiące metrów lin, które nie tylko fajnie wyglądają, ale także pomagają dźwiękowo. To bardzo przytulna intymna przestrzeń". To właśnie w drewnianym domu, usytuowanym tuż pod lasem, w dniach od 13 do 22 maja 2019 roku, i od 12 do 15 maja 2022 roku, odbyły się sesje nagraniowe. Przy tej okazji gościnne progi studia przekroczyli  Aaron Parks (fortepian), zdecydowanie największa gwiazda tych sesji, Chris Morrisey - basista, który współpracował chociażby z Norą Jones, Chris Thompson - klarnet, saksofon, Dave Devine - gitara elektryczna, akustyczna, Ben Lester, syntezatory i gitara hawajska, który pojawiał się już na poprzednich płytach Careya, grał ze Sufjanem Stevensem, Areo Flynn i Bon Iver, oraz wokalistka Gordi - czyli australijska piosenkarka Sophie Payten, nagrywająca płyty dla wytwórni Jagjaguwar, gdzie swoje albumy wydaje również S. Carey.

Współtwórca albumu "Shadowlands" i partner w tym muzycznym dialogu - John Raymond, to absolwent studiów jazzowych (trąbka), nominowany do nagrody Grammy wykładowca na Jacobs School Of Music (Uniwersytet Indiana), "wschodząca gwiazda trąbki" - według opinii prestiżowego magazynu DownBeat, wydaje albumy solowe i wraz z grupą Real Feels, gdzie chętnie grają covery jazzowe piosenek Boba Dylana, Paula Simona, Thoma Yorke'a i... Bon Iver.

Album "Shadowlands" łatwo przegapić lub zupełnie pominąć w jesiennym zalewie płyt. Wydawnictwo jakoś specjalnie nie wyróżnia się okładką, a jego zawartość także odbiega od tego, co zwykle kojarzy się z muzyką alternatywną. Mamy tu bowiem do czynienia z nietypowym połączeniem indie-folkowej melodyki z elementami jazzu i elektroniki. Większość kompozycji stworzono w oparciu o subtelną grę instrumentów. Brzmienie tej płyty jest bardzo miękkie, i chyba takie było główne zamierzenie jej twórców. Ani gitara, ani fortepian czy bas użyte w aranżacjach nie pełnią tutaj dominującej roli. Choć w poszczególnych odsłonach najczęściej można usłyszeć trąbkę lub flugelhorn. John Raymond potrafi z wyczuciem kreślić barwne ornamenty, gra krótkimi motywami, pozostawia drobne plamy na płótnie rozpiętym wraz z Seanem Careyem oraz innymi muzykami. Większość z nich schowana jest w dyskretnym cieniu, a ich gra skupia się przede wszystkim na podtrzymaniu specyficznego nostalgicznego nastroju, tak charakterystycznego dla wydawnictw S. Careya. Konia z rzędem - plus dwie furmanki - temu, który w partiach fortepianu rozpozna rękę Aarona Parksa. 

"Shadowlands" (tytuł zaczerpnięty z książki C.S. Lewisa - "Opowieści z Narni") - to płyta, która w sprzyjających warunkach - spokój, odpowiednie nastawienie, schyłek dnia lub wczesny poranek - powoli odsłania poszczególne warstwy. Do odkrycia pozostają rozmaite subtelne cienie, zgrabnie wkomponowane na kolejnych etapach produkcji. Niektóre fragmenty powstały z krótkich improwizacyjnych sesji i nabrały odpowiednich kształtów podczas dalszych prac w studiu. Gra Johna Raymonda momentami przypomina wczesne dokonania Marka Ishama, który w dalszej części kariery skupił się głównie na tworzeniu muzyki do filmów. W innych fragmentach może kojarzyć się z atmosferą nagrań Nilsa Pettera Molvaera czy Mathiasa Eicka. Trop stylistyki ECM nie jest taki najgorszy, zważywszy na fakt, że producentem albumu był Sun Chung, związany niegdyś z oficyną ECM, co chyba najbardziej można usłyszeć w utworze "Transient". W "Steadfast" pojawia się głos australijskiej wokalistki Sophie Payten, ukrywającej się pod pseudonimem Gordi; szkoda , że pani nie śpiewa częściej. Pozostałe warstwy wokalne wypełnił współautor większości kompozycji S. Carey. Przy okazji "Chrysalis" i "New Meaning" odnajdziemy ślady melodii dawnego Bon Iver, większa rolę odgrywają tutaj gitara i bas, choć trąbka Raymonda wciąż pozostawia swój barwny cień.

(nota 7.5/10)

 



Skoro wspomniałem postać Justina Vernona, warto przenieść się na moment do innego studia - Air Studio's Lyndurst Hall - gdzie panowie Vernon i Carey jakiś czas temu zarejestrowali wspólną sesję.



Zajrzymy na wydaną kilka dni temu płytę "Black Rainbows" brytyjskiej wokalistki Corinne Bailey Rae, która tak uroczo się rozpoczyna.



Dziś nieco więcej miękkiego brzmienia. Amerykańska grupa Beach Vacation w ubiegły piątek opublikowała album zatytułowany "Coping Habits", który ma właśnie taki początek.



Z Brooklynu pochodzi wokalistka, która przybrała pseudonim artystyczny Kitba, i kilkanaście dni temu wydała płytę zatytułowaną po prostu "Kitba".



Pozostaniemy w podobnej dream-popowej estetyce, tyle że zmienimy dzielnicę Nowego Jorku na Queens, gdzie mieszkają i tworzą Amber Renee i Graham Marsh, ukrywający się pod szyldem Dayaway. Pod koniec sierpnia opublikowali epkę "Blue Summer Moon".



Sally Shapiro to pseudonim artystyczny, pod którym ukrywa się szwedzka wokalistka, cóż, że ze Szwecji - Shapiro oraz producent Johan Agebjorn, kilka dni temu opublikowali cover znanego przeboju Pet Shop Boys.



Kto pamięta szkocką grupę There Will Be Fireworks? Dziesięć lat temu wydali album "Dark, Dark Bright", do którego chętnie wracałem, a potem słuch o nich zaginał. Dobre wiadomości są takie, że po długiej przerwie zespół wznowił działalność i nagrał nowy materiał "Summer Moon", który ukaże się 3 listopada. Oto singiel promujący to wydawnictwo.



 

Skoro padła już nazwa There Will Be Fireworks, powróćmy na chwilę do ich udanej płyty "Dark, Dark Bright". Oto jedno z moich ulubionych  nagrań z tego albumu. Słuchało się tego, ech, słuchało...



W San Francisco mieszka i tworzy grupa Tony Jay, dowodzona przez Michaela Ramosa, oto fragment z ich najnowszej płyty "Perfect Worlds".



Rzadko w naszych muzycznych wyborach zaglądamy do Nowej Zelandii, a tam, w mieście Wellington, działa grupa Serebii, która w ubiegłym tygodniu opublikowała album "Inside". Zdecydowanie wyróżniającą się kompozycją jest piosenka "Really You" .



W sekcji improwizowanej Kit Downes - fortepian, James Madden - perkusja, Peter Eldh - bas, czyli fragment płyty The Betrayal - "Enemy".



Na zakończenie raz jeszcze powrócimy do głównych  bohaterów dzisiejszego odcinka. John Raymond i jego trio Real Feels w coverze, jakżeby inaczej, piosenki Bon Iver.



Zajrzymy również do studia "The Hive", i posłuchamy opowieści i wspomnień Seana Careya i Johna Raymonda dotyczących sesji nagraniowych albumu "Shadowlands". Liny zamieszczone na ścianach i suficie to bardzo ciekawy i rzadko spotykany patent.







sobota, 16 września 2023

WOODS - "PERENNIAL" (Woodist Rec) "W zielonym lesie rosła..."

 

    Byłem przekonany, że na łamach bloga zamieściłem recenzję poprzedniej płyty "Strange To Explain" amerykańskiej grupy Woods, jednak nic takiego nie miało miejsca. Cóż, starość nie radość. Moja pomyłka mogła wynikać z faktu, że o zespole Woods mimo wszystko napisałem kilka słów, ale płyta, którą wtedy recenzowałem, nie była dziełem tylko i wyłącznie formacji z Brooklynu. Stanowiła wynik radosnej kolaboracji członków Woods, z reprezentantami skandynawskiego zespołu Dungen, i nosiła tytuł "Myths 003". Wpis ten cieszył się sporą popularnością wśród czytelników. Podejrzewam, że to jednak nazwa Dungen była magnesem, który przyciągnął do tego wydawnictwa fanów muzyki. Nie od dziś wiadomo, że szwedzka załoga jest w naszym kraju całkiem popularna. Ma się rozumieć, w granicach alternatywnego rozsądku.



   W przyszłym roku grupa Woods, która powstała jakiś czas temu na Brooklynie, będzie obchodziła okrągły jubileusz dwudziestolecia istnienia. Przez ten okres panowie Jeremy Earl (gitara, syntezatory, śpiew), James Taveniere (bas), i John Andrews (organy, pianino, perkusja), zdążyli opublikować kilkanaście wydawnictw. Wśród tych godnych uwagi warto wspomnieć "Songs Of Shame" (2009), "At Echo Lake" (2010), i wspomniany już dzisiaj przedostatni album "Strange To Explain". Pomogła im w tym wytwórnia Woodist, którą Jeremy Earl powołał do życia w 2006 roku. Dzięki zaangażowaniu tego ostatniego artysty płyty w tej oficynie wydali między innymi: Kevin Morby ( były basista Woods), Kurt Vile, Hand Habits, Moon Duo, Wooden Wand, Sun Araw, Real Estate, itd. Zanim nazwa Woods pojawiła się i zaistniała w przestrzeni amerykańskiej muzyki niezależnej, całkiem nieźle, w granicach alternatywnego rozsądku, radziła sobie grupa Meneguar, gdzie grali Jeremy Earl i James Tavenier.

Od samego początku muzyka amerykańskiej formacji zawierała w sobie elementy folku i psychodelii, czerpała z tradycji tych gatunków, chętnie odwołując się do tego, co działo się na przełomie lat sześćdziesiątych i siedemdziesiątych. Podobnie brzmi również najnowsza propozycja zatytułowana "Perennial", choć zawiera znacznie mniej fragmentów psychodelicznych, za to więcej jasnej indie-folkowej melodyki. Wspomniane wcześniej nawiązania do lat minionych można odnaleźć na poziomie instrumentów, które wykorzystano w aranżacyjnej tkance - melotron, wibrafon, wszelkiej  maści syntezatory, organy, saksofon w rękach Kyle Forester, gitara hawajska (pedal steel), na której wspaniale zagrał Connor Gallaher. To charakterystyczne dźwięki tego ostatniego instrumentu stanowią spoiwo łączące poszczególne odsłony tego albumu.

Przy okazji wydawnictwa "Perennial" wszystko zaczęło się od pętli dźwiękowych, które systematycznie powstawały w komputerze Jeremy Earla, i które potem zostały rozesłane do pozostałych członków grupy. Na uwagę zasługuje fakt, że tym razem zamieszczono cztery instrumentalne kompozycje.  Trzeba przyznać, że te odsłony całkiem nieźle się bronią, głównie poprzez swój filmowy nastrój. Już świetny początek tego wydawnictwa - "The Seed" - sugeruje, że muzycy opanowali grę na wielu instrumentach, i nie zawahają się ich użyć. W "Between The Past", który rozbrzmiał dziś na początku, wita nas falset Jeremy Earla i zabiera nasze skojarzenia do dawnych "przebojów" grupy The Flaming Lips. Celowo użyłem słowa "przebój", bo wiele z tych kompozycji posiada popowy potencjał i zgrabną indie-folkowa melodykę, którą na etapie produkcji skrupulatnie i starannie obudowano. Przyznam, że dobrze słucha się tej płyty również za sprawą lekkości i marzycielskiego nastroju, który przewija się przez poszczególne utwory. "Day Moving On" brzmi jak zapomniane nagranie King Creosote. "Weep" zwraca na siebie uwagę drobnymi podcinkami basu, w  "Little Black Flames" - grupa pokazuje swoje freak-folkowe oblicze. "White Winter Melody" usłyszałem jako pierwszy singiel z tej płyty. Ten fragment przyciągnął mnie do siebie osobliwą lekkości rytmu, bogactwem barw i ciekawym tematem, który sprawił, że warstwa wokalna stała się w tym miejscu zbyteczna. Zdecydowanie najbliżej estetyki grupy Dungen Amerykanie znaleźli się przy okazji kompozycji "Another Side", gdzie warto odnotować także dobrą solówkę gitary.

(nota 7.5/10)
 



Jedną z moich ulubionych piosenek ostatnich dni jest nowy singiel zawsze bliskiego Kevina Drew, który zapowiada premierę płyty " Aging", która będzie miała miejsce 3 listopada.




Z Australii pochodzi nasz dobry znajomy z wpisów na tym blogu - Albert Wolski, artysta o polskich korzeniach i wokalista grupy EXEK, która 6 października (wspominałem w ubiegłym tygodniu o tej dacie) opublikuje album "The Map And The Territory". 




Bardzo dobrze brzmi najnowszy singiel innych Australijczyków z grupy The Church, który ukazał się w tym tygodniu. 



Z Australii przeniesiemy się do USA, dokładniej mówiąc do stanu Kalifornia i miasta Sacramento, skąd pochodzi grupa Harsh Symmetry, która na początku września opublikowała album "Imitation".



W podobnej estetyce utrzymany jest nowy singiel niemieckiego tria z Lipska, ukrywającego się pod szyldem Warm Graves.




Skoro były Niemcy, dla równowagi sił musi pojawić się ktoś reprezentujący scenę francuską, wybrałem grupę Unschooling, która 6 października opublikuje debiutancki album zatytułowany "New World Artifacts".




Nowy nabytek wytwórni Bella Union - czyli grupa z miasta Brighton - Plantoid, dowodzona przez wokalistkę Chloe Spence, niedawno zaprezentowała swój debiutancki singiel, cała płyta w przyszłym roku.



Pod szyldem Lost Girls ukrywa się znana artystka Jenny Hval oraz jej przyjaciel Havard Volden, którzy 20 października opublikują album "Selvutsletter".



W sekcji improwizowanej na dobry początek cover przeboju Joy Division - "Ceremony", taki jest również tytuł płyty basisty Joe Policastro Trio.



Cóż, że ze Szwecji - Martin Tingvall Trio i fragment jego najnowszej płyty "Birds", obok pianisty wystąpił Omar Rodriguez na kontrabasie oraz perkusista Jurgen Spiegle.




Na koniec zostawiłem ulubioną kompozycję ostatnich dni, którą znajdziecie na bardzo krótkiej epce - zaledwie trzy utwory - "Your Head You Know" - tria Ilhana Ersahina (saksofon), Dave Harrington (gitara), Kenny Wollesen (perkusja). Słucha się tego fragmentu wybornie!! 





sobota, 9 września 2023

ALABASTER DEPLUME - "COME WITH FIERCE GRACE" (International Anthem) "Alabastrowe rubieże"

 

     Zamiast ostrego noża czy całego zestawu noży, które nosił ukryte za paskiem lub schowane głęboko po kieszeniach - "A kieszenie jak ocean" - w czasach, kiedy jeszcze należał do ulicznego gangu i jak sam podkreślał: "lubił straszyć ludzi", Agnus Fairbairn ma dla nas saksofon oraz jego charakterystyczne brzmienie. Muzyk z Manchesteru trzy lata temu nieodwołalnie przekroczył Rubicon czterdziestu lat, tym samym wszedł chwiejnym krokiem w wiek dojrzały, a ten ponoć do czegoś zobowiązuje (dojrzały mężczyzna trzyma noże w kuchni, ewentualnie w garażu, i rzadko nimi straszy ludzi). Chwiejne wydaje się być również brzmienie jego saksofonu, jakby poszczególne tony odbijały się od siebie niczym srebrna kula od band flippera. Można w nim odnaleźć mniej lub bardziej świadome wpływy estetyki afrykańskiej oraz przetworzoną przez język współczesnej europejskiej kultury melodykę indyjskich rag. Alabaster De Plume nie jest żadnym wielkim wirtuozem tego instrumentu - i na pocieszenie dla wielu nigdy nim nie będzie - w stylu, dajmy na to, Chrisa Pottera czy pewnie bardziej mu bliskiego Kamasi Washingtona. W swojej twórczości wykorzystuje proste skale, gra krótkimi seriami, jakby wypuszczał bańki mydlane, jego minimalistyczny styl zwykle opiera się o kilka powtarzających się dźwięków, które dodatkowo kołyszą się i wiją w powietrzu jak zaklinana kobra.



Ktoś złośliwy lub niezbyt przychylnie nastawiony do brytyjskiego muzyka -  a tych, jak wiadomo, nigdy nie brakuje - mógłby powiedzieć, że wydany wczoraj album zatytułowany "Come With Fierce Grace", stanowi zestaw odpadków lub odrzutów, które nie zmieściły się na poprzedni udany i chwalony przez krytyków album "Gold". Trzeba przyznać, że w tym stwierdzeniu jest odrobina prawdy, bowiem Agnus Fairbairn postanowił raz jeszcze sięgnąć po specjalnie oznaczone kolorami taśmy, które zawierały siedemnaście godzin nagrań, i których drobną część wykorzystał już ustalając playlistę płyty "Gold". Z drugiej strony szkoda, żeby wartościowe kompozycje -  takich na krążku "Come With Fierce Grace" nie brakuje - nie ujrzały światła dziennego. Miejscem akcji było oczywiście studio Total Refreshment Center, przez które przewinęło się ponad dwudziestu muzyków i wokalistek, w tym Momoko Gill, Falle Nioke, Donna Thompson, czy dobrze znana z wpisów na tym blogu basistka Rozi Plain (grupa This Is The Kit), perkusista Tom Skinner (Sons Of Kemet, Smile) i Sarathy Kowar. Rejestracji nagrań przyświecała jedna prosta idea - wrzucić muzyków na głęboko wodę, bez wcześniejszych rozmów, prób i konsultacji, żeby zobaczyć, co z tego wyniknie. "Najlepszą rzeczą, jaką przynieśliście, jesteście wy sami, a im więcej was możemy mieć w tej kompozycji, tym lepiej" - oświadczył niejako na wstępie Agnus Fairbairn, witając w ten sposób zebranych w studio gości.

I tak niezłe otwarcie "Sibomandi", z udziałem mało znanego wokalisty Falle Nioke, zabiera nas w egzotyczną podróż po Afryce. Nie jest to jednak typowy afrobeat, taki, jak chociażby ten, który wypełnił długimi fragmentami wydaną wczoraj płytę "Hox" amerykańskiego kolektywu Black Market Brass. Alabaster DePlume ma swój charakterystyczny styl, znakiem rozpoznawczym jego kompozycji jest także umiejętne ślizganie się po obrzeżach różnych estetyk. Raz, jak w "What Can It Take" - przypadkiem wprowadzi słuchacza w delikatny trans, ozdobiony typowym zaśpiewem saksofonu, to znów w "Greek Honey Slick" postara się nieco bardziej zaakcentować sekcję dętą. Sporą rolę na tym wykrojonym ze skrawków materiale odgrywają rozmaite perkusjonalia. Warstwa rytmiczna została tutaj odmalowana na wszelkie możliwe sposoby. Świetnie zabrzmiał leniwy "Fall In Flowers", gdzie udało się wykreować ciekawą przestrzeń. Moim ulubionym fragmentem od pierwszego przesłuchania został "Did You Know" - leniwy, intymny, jedwabny w brzmieniu, z gościnnym udziałem wokalistki Momoko Gill, której barwa głosu przypomniała mi Martinę Topley-Bird, z czasów, kiedy ta asystowała Trickyemu. Sporo na tym najnowszym opublikowanym wczoraj materiale ciepłego zamszowego dotyku, jeszcze więcej sprytnego minimalizmu, wyrażającego się w swobodnych szkicach lub powtarzanych motywach, w oparciu o które powstało te dwanaście odsłon. Siłą poprzedniego wydawnictwa "Gold" był właśnie taki intymny, jedwabny nastrój i nieco bardziej rozbudowane partie wokalne Przyznam, że z radością i z łatwością zanurzyłem się w alabastrowy świat Agnusa Fairbairna, gdyż dobrze słucha się tych jazzowych rubieży, ale tym razem do pełni szczęścia czegoś ewidentnie zabrakło.

(nota 7-7.5/10)


 


Na dobry początek Waszej ulubionej sekcji jedna z moich ulubionych piosenek ostatnich dni, Mike Gale i śliczny (najlepszy) fragment z wydanej wczoraj płyty "Thanks For Always Waving".



Kolejną śliczną pieśń znajdziecie na opublikowanej wczoraj płycie "Bear In Town", zespołu Spirit Fest, który tworzą połączone siły zaprzyjaźnionych muzyków Mata Flowera, członków grupy Tenniscoasts, i najbardziej znanego w tym składzie Markusa Achera z formacji The Notwist.



Jak z rękawa szaty czarodzieja sypnęło wczoraj nowymi płytami. Prosto ze swojego studia - Topanga Canyon - zaśpiewa dla Was amerykański muzyk Jonathan Wilson, to fragment z jego najnowszej płyty "Eat The Worm".



Twórca własnego zestawu "Banjo 6500" - Mike Savino, ukrywający się pod szyldem Tall Tall Trees, przy pomocy znanego producenta Kramera, wspominałem o nim na blogu, opublikował wczoraj album "Stick To The Mystical I". 



Kiedy zaglądam do moich notatek, widzę całkiem wyraźnie, że dzień szóstego października będzie obfitował w potencjalnie ciekawe muzyczne premiery. Oto jedna z nich, grupa Genn i fragment z debiutanckiego albumu "UNUM".



Formacja Blonde Redhead nie zamierza czekać do szóstego października, tydzień wcześniej opublikuje swoje najnowsze dzieło zatytułowane "Sit Down For Dinner".



Przyznam, że lubię grupę Mutual Benefit, dlatego cierpliwie poczekam do... szóstego października, kiedy to ukaże się ich album zatytułowany "Growing At The Edges". Póki co mamy singiel promujący to wydawnictwo.



I tak płynnie przechodzimy do sekcji improwizowanej, gdzie na dobry początek zajrzymy na wydaną w ubiegłym tygodniu płytę niemieckiego kolektywu Muito Kaballa - "Like A River".



Wspomniana dziś wcześniej amerykańska grupa Black Market Brass opublikowała wczoraj album zatytułowany "Hox". Oto mój ulubiony fragment.



Również wczoraj ukazała się najnowsza propozycja grupy Irreversible Entanglements - "Protect Your Light", czyli Moor Mother i koledzy oraz koleżanki zanurzeni w strumieniu jazzowej improwizacji.



 

Na koniec zajrzymy na wydaną wczoraj płytę naszego dobrego znajomego Matthew Halsalla zatytułowaną "An Ever Changing View", który wciąż dogrywa się z nowym zespołem.






sobota, 2 września 2023

SLOWDIVE - "EVERYTHING IS ALIVE" (Dead Ocean Records) "Na przekór entropii"

 

     "Ukryte albo nigdy niewyrażone urazy, istniejące w każdej rodzinie, nieporozumienia, słowa, których się nie mówi albo które się wypowiada w złym momencie, fałszywe wyobrażenie o tym, co dzieje się w duszy albo w głowie drugiej osoby, ta skomplikowana sieć przemilczeń..." - Juan Gabriel Vasquez - "A gdy obejrzysz się za siebie"

Jakakolwiek grupa wspólnie funkcjonujących osób, nie tylko zespół muzyczny, to skomplikowana i delikatna siatka wzajemnych zależności. W takim dynamicznym układzie, w grę wchodzi wiele zmiennych, przede wszystkim sfera uczuć, sympatie i animozje, pretensje i urazy, ambicje i pragnienia, itd. Całkiem nieźle ową wspomnianą przez mnie sieć zależności pokazuje film dokumentalny o zespole A-ha - "A-ha: the Movie", który kilka tygodniu temu obejrzałem. Panowie Morten Harket, Pal Waaktaar i Magne Furuholmen, jako pierwszy norweski zespół w historii osiągnęli ogromny międzynarodowy sukces. Przy okazji, z sympatycznej grupki przyjaciół niepostrzeżenie przeobrazili się w słabo tolerujących się zgorzkniałych i podstarzałych artystów. Nie tylko w ich mikroświecie, z upływem lat coraz bardziej do głosu dochodziła entropia - " z upływem czasu miara nieuporządkowania w zjawisku rośnie" - która dotyka także więzi międzyludzkie. Zespół A-ha po raz pierwszy rozpadł się w 1994 roku, żeby po czterech latach ogłosić nowe otwarcie i nowy początek. Ten ostatni przyniósł serię koncertów, uzupełnił topniejące niczym norweskie góry lodowe zasoby oszczędności na kontach muzyków, i w konsekwencji doprowadził do kolejnego zawieszenia działalności w 2010 roku. Formacja A-ha odradzała się niby feniks z popiołów, nie minęło długich pięć lat, kiedy panowie znów się spotkali i ruszyli w kolejną trasę koncertową. Najbardziej skonfliktowany w tym towarzystwie Magne Furuholmen oświadczył, że nie potrafi całkowicie zrezygnować z szyldu oraz marki, którą współtworzył.

W przypadku grupy Slowdive zjawisko entropii nie miało aż tak dużego znaczenia - członkowie brytyjskiego zespołu byli zbyt młodzi, żeby poważnie się pokłócić, żywić do siebie pretensje i urazy, czy cierpieć katusze z powodu niezaspokojonych ambicji. Do rozpadu grupy, w 1995 roku, przyczynił się niezbyt korzystny okres, do głosu dochodziły wtedy Brit-pop i grunge, oraz dziennikarze kilku opiniotwórczych magazynów. Dziś trudno w to uwierzyć, że recenzent Melody Maker czy NME mógł aż w tak dużym stopniu decydować o karierze jakiegoś artysty. To od jego pochlebnych słów, i jakże często kaprysów lub nastrojów chwili, zależały przyszłe losy wielu zespołów, szansa na podpisanie atrakcyjnego kontraktu i w pewnym stopniu odpowiednia frekwencja podczas koncertów.



"Kiedy byłem dzieciakiem - wspominał Neil Halstead, gitarzysta i wokalista Slowdive - kupowało się NME, Melody Maker i Sounds. Czytałeś recenzje, bo to było twoje główne źródło wiedzy. Nie sądzę, żeby obecnie ktokolwiek z nas tak naprawdę interesował się prasą głównego nurtu w taki sposób jak wtedy". "W tamtych czasach dziennikarze byli ważniejsi niż same zespoły, a przynajmniej za takich się uważali". Do złudzenia przypominało to sytuacje na Broadwayu, gdzie o powodzeniu sztuki decydował znany i powszechnie ceniony krytyk teatralny. Reżyser, autor tekstu i aktorzy, mogli odtrąbić sukces dopiero wtedy, gdy New York Times zamieścił pochlebną recenzję o spektaklu.

Oto, co popularny w latach 90-tych dziennikarz Dave Simpson napisał na łamach Melody Maker o kultowej dziś płycie "Souvlaki" grupy Slowdive. "Ta płyta jest bezduszną pustką, pozbawioną bólu, złości, uczuć i trosk (...) Wolałbym utonąć, dławiąc się w wannie pełnej owsianki, niż kiedykolwiek tego słuchać". Kilkanaście tygodni wcześniej ten sam poczytny wtedy Melody Maker każdą nową piosenkę Slowdive ogłaszał "singlem tygodnia". Pewnie nie tylko skromny, jak zwykle, autor tego wpisu nieraz odniósł wrażenie, że dla wielu dziennikarzy ważniejsza jest zgrabna metafora, chwytliwy slogan, piruet semantyczny, czy skrzydlate słowa, które poniosły gdzieś kolejny tekst, niż rzeczowa, może nawet bardzo subiektywna, ocena suchych faktów ("nie ma faktów, są tylko interpretacje").

Wokalistka Slowdive - Rachel Goswell - chętnie przypomina, jak kilku niegdyś opiniotwórczych dziennikarzy, tuż po udanym powrocie grupy w 2017 roku, przeprosiło ją w prywatnych rozmowach za dawne niezbyt pochlebne recenzje. Ten powrót brytyjskiej formacji znacznie różnił się od kolejnych prób powstania z popiołów grupy A-ha. Tej ostatniej przyświecał głównie aspekt komercyjny, kryło się za nim dojmujące pragnienie zachowania dotychczasowego komfortowego trybu życia. Kiedy członkowie Slowdive po wielu latach braku kontaktu (Rachel Goswell i Neil Halstead tworzyli wspólnie Mojave 3), znów pojawili się na scenie, nie mieli żadnego nowego utworu. Po prostu chcieli spróbować znów wspólnie zagrać i sprawdzić, co z tego wyniknie.





"Najpierw była Primavera (prestiżowy festiwal w Barcelonie), i wszystko potoczyło się w sposób, który bardzo nas zaskoczył (...). Dopóki nie weszliśmy na scenę, nie zdawaliśmy sobie sprawy z tego, jak bardzo pokochaliśmy ten zespół". Po tak długiej przerwie od grania w szeregach Slowdive, wokalista Neil Halstead musiał skorzystać z dobrodziejstw strony internetowej Guitar- Geek, żeby przypomnieć sobie, jakich efektów gitarowych używał dwie dekady temu.

Slowdive rozpadli się w niesprzyjających okolicznościach - Neil Chaplin wstąpił w związek małżeński i założył rodzinę, gitarzysta Christian Savill nie był już zainteresowany nagrywaniem płyty "Pygmalion", powołał do życia zespół Monster Movie, perkusista Simon Scott stwierdził, że jego wkład w twórczość grupy jest zbędny, skoro w takim stopniu używają automatu perkusyjnego, jeden z ich menadżerów został posądzony o malwersacje przez innych artystów i ostatecznie trafił do więzienia, na domiar złego szef wytwórni Creation zerwał z nimi kontrakt, ponieważ chciał mieć w szeregach swojej oficyny przedstawicieli Brit-popu. "Byliśmy zbyt naiwni wierząc, że ludziom, którzy z nami pracowali, leży na sercu nasze dobro". "Pożarł nas grunge i pochłonął Britp-pop" - podsumował gorzko Neil Halstead. Dwadzieścia lat po rozpadzie grupy Slowdive i przy okazji ponownego spotkania żaden z jej współtwórców nie miał pojęcia, jak będzie wyglądała najbliższa przyszłość.

"Myślę, że jeśli poczujemy, że mamy pewne pomysły i uznamy, że warto podjąć twórcze przedsięwzięcie, ruszymy dalej i spróbujemy coś nagrać" - mówił tuż po reaktywacji zespołu Halstead. "To był powolny przemyślany proces. Tym razem nie było żadnej presji ze strony wytwórni" - dodała Rachel Goswell. I tak, w  2017 roku, poniekąd również jako podsumowanie nowego etapu w historii grupy, pojawił się album zatytułowany po prostu "Slowdive", przyjęty wyjątkowo zgodnie i ciepło przez krytyków oraz fanów.



Shoegaze jako gatunek miał swoje pięć minut w historii muzyki. Pojawił się w jej dziejach niczym jasno świecąca gwiazda, której rozbłyski podsycane były również przez wspomnianych już dzisiaj brytyjskich dziennikarzy. Niektórzy twierdzą, że ów dobry czas dla tego nurtu wciąż trwa, co bardziej życzliwi, i optymistycznie spoglądający w przyszłość, utrzymują, że ten nigdy się skończy. Nie ulega wątpliwości, że młode zespoły nadal chętnie nawiązują do tej estetyki. I dopóki to robią, dopóty sporo w tym nurcie będzie się działo. To redefinicja ram gatunkowych sprawia, że określone stylistyki odżywają.

Podobnie funkcjonują świadome zespoły, które poszukując nowych środków czy wyzwań, przekształcają swój styl, a tym samym się rozwijają. Myślę, że szufladka z napisem "shoegaze" od samego początku była dla grupy Slowdive zbyt ciasna. Debiutancki album "Just For A Day" stworzony został przez grupkę nastolatków - stąd jego naiwność, szlachetna prostota i dyskretny urok, często podważany przez recenzentów. Jak zwykle w przypadku twórczości Neila Halsteada, autora większości piosenek, twardym rdzeniem kompozycji była zgrabna melodia - "Zawsze staram się mieć gdzieś w tle dobry popowy utwór" - opakowana lepiej lub gorzej oraz na tyle, na ile pozwalały na to jego ówczesne możliwości. Rachel Goswell w niedawnym wywiadzie dla "The Quietus" wspominała, że za młodu chętnie sięgała po płyty zespołów gotyckich. Dlatego nie dziwi, że na liście jej ulubionych krążków znajdziemy album grupy The Mission.

Ten gotycki zimnofalowy powiew przewija się również przez nagrania ich debiutu. Gdyby członkowie Slowdive na początku lat 90-tych nie podpisali umowy z wytwórnią Creation Rec., z pewnością odnaleźliby się w estetyce oficyny 4AD. Zresztą taki był podstawowy zarzut kierowany pod adresem brzmienia płyty "Just For A Day" przez niektórych recenzentów, którzy wytykali, że Slowdive zbyt mocno naśladuje grupę Cocteau Twins. Kolejna płyta "Souvlaki" najbardziej zbliżyła Neila Halsteada i jego kompanów do nurtu shoegaze. Brzmienie tej płyty wzbogaciły mocne podmuchy gitar, odzywających się w kluczowych momentach, choć wciąż nie była to charakterystyczna ściana, jaka zdominowała wydawnictwa The Jesus And Mary Chain, czy My Bloody Valentine.

 


Najnowszy, wydany wczoraj album, zatytułowany "Everything Is Alive", stanowi bardzo udane podsumowanie twórczych poszukiwań, które miały miejsce w przeciągu ostatnich trzydziestu lat ( z drobną rekreacyjną prawie dwudziestoletnią przerwą). Autorem większości kompozycji jest Neil Halstead, który gdzieś pod koniec 2019 roku zaczął tworzyć dema na potrzeby solowej płyty. Z próbkami utworów pod pachą, w 2020 roku przekroczył próg ulubionego studia Courtyard Studio w Abingdon, gdzie przed laty nagrywał wspomniany krążek "Just For A Day" (1991), i gdzie wciąż stoi stara mocno już wysłużona kanapa z tamtego okresu.  Szkice czterdziestu utworów zamieniły się pod okiem inżyniera dźwięku Iana Davenporta w trzynaście kompozycji, nad którymi pracowano później w studiu Leicestershire. Tuż przed Bożym Narodzeniem 2022 roku Halstead wybrał się w podróż do Los Angeles, żeby zmiksować materiał, który wypracował z pozostałymi członkami Slowdive, korzystając z pomocy producenta Shawna Everetta (współpracował z Beckiem, War On Drugs).

Przyznam, że bardzo pozytywnie zaskoczyło mnie otwarcie najnowszej płyty "Everything Is Alive", czyli kompozycja "Shanty". Moim zdaniem to najlepszy początek albumu w historii zespołu, a zarazem jeden z najwspanialszych utworów w całej niezbyt bogatej dyskografii. Wspomniany "Shanty" rozpoczyna się tonami syntezatora - Neil Halstead bawił się w ostatnim czasie syntezatorami modułowymi, dlatego postanowił wykorzystać je aż w tak dużym stopniu. Jego brzmienie mocno przypomina dawne płyty Tangerine Dream. Tyle, że w dalszej części kompozycji panowie Halstead i Savill odkręcają pokrętło efektów gitarowych, a przed słuchaczem otwiera się cudowna przestrzeń. Tej świetnie wykreowanej przestrzeni w poszczególnych odsłonach płyty jest całkiem sporo. Drugim wyróżniającym się przystankiem jest kompozycja "Chained To A Cloud", z ciekawą wokalizą Rachel Goswell, i nastrojem przywołującym skojarzenie z najlepszymi piosenkami Blonde Redhead. Wokalizy Goswell i Halsteada zostały celowo rozmyte na etapie produkcji. Wyjątkiem od tej reguły jest urokliwa pieśń "Andalusia Plays" - opowiadająca o szczególnym momencie w dawnym związku Neila Halsteada, gdzie głos wokalisty znalazł się bardzo blisko słuchacza.

 Swoistym mrugnięciem oka w stronę starych fanów, pamiętających dwa pierwsze albumy grupy, są końcówki niektórych utworów, celowo wyciszone przez realizatora dźwięku. Podobnie kończyły się piosenki na płycie "Souvlaki", jakby rozmazywały się gdzieś w przestrzeni, swobodnie i niespiesznie odpływały w nieznane. Nie jestem zwolennikiem takiego wyciszania dźwięku pod koniec utworów, ale cóż... W tym przypadku taka była konwencja i zamysł producenta, co dokumentuje przebojowy "Alfie", nawiązujący także melodyką do ciągle żywej klasyki gatunku z okresu "Souvlaki. Podobna młodzieńcza energia emanuje z "The Slab", świetnie wyprodukowanego fragmentu, z ciekawie zagęszczoną fakturą. Producent umieścił większość pasma w przyjemnej nieco zamglonej średnicy, stąd bardzo niewiele na tym czterdziestominutowym materiale szklistych wysokich rejestrów, jeszcze mniej niskich pomruków basu lub głębokich uderzeń perkusji.



Te najlepsze piosenki Slowdive, do których powraca się potem, jak do ukochanych miejsc, zabierają odbiorcę do onirycznych krain, i zawieszają jego umysł gdzieś na pograniczu tego, co realne oraz tego, co wymarzone lub wyobrażone. Najnowszy bardzo udany album "Everything Is Alive", zawiera mnóstwo takich fragmentów, stworzonych, co warto podkreślić, bardzo prostymi środkami. 

W cieniu rejestracji ostatniej propozycji wydawniczej Slowdive kryją się również smutne prywatne doświadczenia - odeszła matka Rachel Goswell, Simon Scott pożegnał ojca. Istniało więc ryzyko, że piosenki zebrane na tym albumie mogą przybrać elegijny charakter. Po długich rozmowach postanowiono utrzymać nostalgiczny marzycielski nastrój, tak typowy dla poczynań zespołu, a płytę zadedykować zmarłym rodzicom. Warto wspomnieć, że wiele z tych kompozycji na etapie produkcji nabrało tempa. Jak sam chętnie przyznaje, Neil Halstead uwielbia spokojne bardzo wolne snujące się pieśni. Tylko, że pozostali koledzy z grupy wolą, żeby utwory miały żywszy rytm i niosły wraz z sobą większe pokłady energii. Dlatego potrzebne są inteligentne kompromisy, które wypracowuje się w studiu nagraniowym. "Myślę, że wszyscy naprawdę lubimy swoje towarzystwo i dobrze się dogadujemy" - podsumowała Rachel Goswell, a znakomity album "Everything Is Alive" doskonale to potwierdza. W porównaniu z ostatnim wydawnictwem "Slowdive", którego premiera miała miejsce w 2017 roku, członkowie brytyjskiej grupy w dyskretny sposób zrobili krok naprzód, jednak przy tym ostrożnym ruchu nie zapomnieli, skąd się wywodzą.

"Idąc, wydeptujesz drogę, a gdy obejrzysz się za siebie, ujrzysz ścieżkę, która już nigdy donikąd cię nie powiedzie" - Juan Gabriel Vasquez - "A gdy obejrzysz się za siebie".

(nota 8.5/10)