sobota, 25 lutego 2023

EN ATTENDANT ANA - "PRINCIPIA" (Trobule In Mind Rec.) "Paryski powiew wiosny"

 

     Płyty francuskich zespołów nie są zbyt często recenzowane przez popularne portale zajmujące się muzyka alternatywną. Można by przypuszczać, że jednym z powodów takiego stanu rzeczy jest bariera językowa - język, którym włada Michele Houellebecq, Pierre Lemeitre, Jean - Marie Gustave Le Clezio nie jest tak popularny jak ten, w którym tworzą Julian Barnes, John Banville czy George Saunders. Tyle, że wielu francuskich artystów w ostatnich latach celowo nagrywa swoje albumy w języku angielskim, chcąc w ten sposób dotrzeć do większej grupy odbiorców. W takim układzie sporo zależy od wytwórni płytowej, kontaktów i relacji, prężnie działającego działu marketingu. Tak się złożyło, że paryska grupa En Attendant Ana kilka lat temu podpisała kontrakt z amerykańską oficyną Trouble In Mind Records, i pewnie również dzięki temu ich wydawnictwa doczekały się  - co prawda niezbyt wielu -   recenzji w prasie branżowej. "Trouble In Mind" to label założony w 2009 roku w Chicago, przez Billa Roe i Lisę Roe. Ze znanych i recenzowanych na łamach tego bloga grup, warto w tym miejscu wymienić chociażby Nightshift, Ultimate Painting czy Mountain Movers.

Formacja En Attendant Ana zawiązała się siedem lat temu w Paryżu, początkowo funkcjonowała jako duet wokalistki i autorki tekstów Margaux Bouchaudon oraz Camille Frechou (saksofon, trąbka). Ten skromny skład szybko został poszerzony o dodatkowych artystów, i przez ostatnie lata często się zmieniał. Przy okazji nagrywania płyty "Principia" do zespołu dołączył ich dźwiękowiec Vincent Hivert, który nie tylko zagrał na basie, ale także odpowiedzialny był za produkcje tego wydawnictwa, rejestrując poszczególne nagrania w prowadzonym przez siebie studiu "Studio Claudio". Francuzi zaczynali swoją przygodę wydawniczą od epki - "Songs From The Cave" (2016), ale to nagrany w studiu Montrevil album "Lost & Found" (2018) pozwolił im wypłynąć na nieco szersze wody. Jego wydanie zbiegło się bowiem z podpisaniem kontraktu ze wspomnianą wcześniej oficyną Trobule In Mind Rec. oraz trasą koncertową po znacznej części Europy i USA. Nazwa grupy powstała w Brukseli, w jednym z chętnie odwiedzanych lokalnych barów - "Le Cheval De Fer". To właśnie tam członkowie zespołu zobaczyli w akcji kelnerkę - Anę, której temperament, pewność siebie, opanowanie i rezolutność, bardzo przypadła im do gustu.

Najnowszy, opublikowany wczoraj album - "Principia", w zamierzeniach autorów miał być czymś na kształt nowego otwarcia. Wokalistka Margaux Bouchaudon i Vincent Hivert tym razem zamierzali odejść od dawnych pomysłów i zwyczajów,  chcieli zrobić coś innego, a pomocne miało w tym być: "zdekonstruowanie własnych nawyków". Zamiast tak pożądanej podczas tworzenia swobody działania, narzucili sobie pewne ramy, funkcjonowali w trybie celowych ograniczeń, wyznając zasadę, że te ostatnie mogą okazać się inspirujące. Jak przyznała w jednym z nielicznych wywiadów Margaux Bouchaudon, do powstania tekstów przyczyniły się artykuły naukowe, eseje polityczne, badania, które prowadziła będąc studentką historii sztuki. Zabrzmiało poważnie, to prawda. Jednak muzyczna zawartość albumu "Principia" nie jest z pewnością aż tak ciężka i poważna.

W nastrój płyty "Principia" dobrze wprowadza udane melodyjne otwarcie, odrobinę nawiązujące do twórczości grupy The Pastels. Pośród dziesięciu spójnych odsłon dominuje motoryczne żywe granie, jak chociażby w  "Ada, Mary, Diane", utrzymane w dobrym tempie i korzystające z dobrodziejstw indie-popowej stylistyki. W kilku fragmentach musi przypomnieć się wczesny Stereolab, posługujący się podobną melodyką, podający w charakterystyczny sposób partie gitar oraz zaśpiewy chórku. Podstawowa różnica jest tak, że załoga dowodzona niegdyś przez Tima Gane'a i Laetitie Sadier raczej rzadko sięgała po instrumenty dęte, natomiast zespół En Attendant Ana w aranżacjach chętnie i regularnie wykorzystuje trąbkę lub saksofon. Oczywiście w wydaniu Francuzów nie są to żadne jazzowe wygibasy, tylko drobne ornamenty i dodatkowe barwy odmalowane przez Camille Frechou. 

W podobnym tempie jak poprzednicy został utrzymany świetny "Black Morning", który nieco bardziej przypomniał mi twórczość grupy Pram. "To The Crash" poprzez wykorzystanie automatu perkusyjnego zabrzmiał jak produkcja lo-fi, z kolei "Fools and Kings" skojarzył mi się z dawnym Belle And Sebastian. Na uwagę zasługuje również dobra realizacja linii wokalnych oraz sposób ich prowadzenia. Urokliwy głos Margaux Bouchaudon dobrze odnajduje się w tej stylistyce. Warto!

(nota 7.5/10)

  


Pozostaniemy w kręgu muzyki francuskiej. Wczoraj ukazała się zapowiadana przeze mnie płyta tria Bingo Club - "Better Lucky Than Beautiful". Album jest udanym wydawnictwem, do którego z pewnością będę jeszcze wracał, utrzymanym w dream-popowej stylistyce, gdzieś w okolicach rejonów Beach House czy Cigarette After Sex. Z tego krążka wybrałem taki oto fragment.



Sześć lat temu, w zimny grudniowy czas zasłuchiwałem się w płytę "Makena" - grupy No Clear Mind. Tak się złożyło, że wokalista, gitarzysta i autor tekstów tego zespołu - Vasilis Dokakis - kilkanaście dni temu opublikował solowy album "Lotus". Najpiękniejszym jej fragmentem jest rozmarzona kompozycja "Amazing", do której w ostatnich dniach bardzo często wracam. Cudeńko!!



Skoro padł już tytuł "Makena", musi zabrzmieć mój ulubiony fragment z tego znakomitego albumu. Vasilis Dokakis ma charakterystyczną dla siebie melodykę, i całkiem zgrabnie potrafi łączyć ze sobą nuty oraz zaaranżować kompozycje. Takie szczegóły jak zapętlony oddech i drobny zaśpiew, słyszalne w prawym kanale, dodają tej odsłonie dodatkowej magii. Przepięknie!



Zajrzymy na moment do Australii, skąd pochodzi prezentowana już grupa Oceans. Oto kolejna odsłona płyty "Dreamers In Dark Cities", która ukaże się 24 marca.



Szwedzkie trio Death And Vanilla postanowiło przełożyć datę premiery albumu "Flicker" na dzień 17 marca, wypuściło za to kolejny singiel z tego wydawnictwa.



Jakiś czas temu recenzowałem płytę "Strange Time" brytyjskiego artysty MF Tomlinsona. Kilka dni temu ukazał się jego najnowszy krążek "We Are Still Wild Horses", który zawiera tylko cztery, za to dość długie nagrania. Tytułowa kompozycja liczy sobie dwadzieścia jeden minut i to właśnie jej posłuchamy. Warto w niej się zanurzyć.



Starsi fani muzyki alternatywnej z pewnością dobrze pamiętają grupę The Van Pelt. Po dziewięciu latach przerwy 17 marca ukaże się ich najnowszy album "Artisan & Merchants". Oto singiel promujący to wydawnictwo.



W kąciku improwizowanym na dobry początek psychodeliczny darkjazz. Dziś ukazała się płyta włoskiego kwartetu Satan Is My Brother - "How Far Can You See".



Sun Ra i fragment płyty opublikowanej kilka dni temu "Ellingtonia, Vol.2", zawierającej dwanaście archiwalnych nagrań.



 


 


sobota, 18 lutego 2023

KERALA DUST - "VIOLET DRIVE" (PIAS) "Panowie od rytmiki"

 

   Jak co tydzień, tuż po wietrznym piątkowym dniu pełnym premierowych wydawnictw, wielu z Was zadaje sobie pytanie, czego posłuchać? Z pewnością rozczarował mnie najnowszy album grupy dEUS - "How To Replace", choć jakoś specjalnie na niego nie czekałem. Zdecydowanie bardziej wolę Toma Barmana w jego pobocznym, jazzowym wcieleniu, czyli TaxiWars. Spory zawód, chyba jeszcze większy, przyniosła nowa płyta duńskiej formacji Lowly - "Keep Up The Good Work", ich poprzedni udany krążek pochwaliłem w recenzji kilka lat temu, a wczoraj opublikowany materiał przytłoczył mnie zwałami pstrokatej, dziwnie miękkiej elektroniki. W ostatnich dniach recenzenci "The Skinny", "The Telegraph", "PopMatters", "Consequence of Sound", "DIY Magazine" - najwyraźniej potajemnie się zmówili, a następnie wystawili najwyższą możliwą notę - 10 punktów - płycie Caroline Polachek - "Desire, I Want To Turn Into You". Poza nazwiskiem artystki, sporym wkładem producenta - Danny L. Harle - z tego wyjątkowo niezbornego zestawu mniej lub bardziej przypadkowo połączonych ze sobą tonów, wrzuconych dodatkowo do kotła rozmaitych stylistyk, najbardziej zapamiętałem... pończochy wokalistki, widoczne na jednym ze zdjęć, choć oczywiście jako koneser tychże proponowałbym założyć te z pasem. Wątek recenzji płytowych zamieszczanych  na rozmaitych portalach, to temat na oddzielną opowieść - być może kiedyś się nad nim pochylę. Nie trzeba być Michelem Foucault ("Historia szaleństwa w dobie klasycyzmu", "Archeologia wiedzy", "Porządek dyskursu", itd.), żeby odkryć szereg ukrytych założeń przewijających się przez wiele dziennikarskich opisów. Tylko dziennikarz niezbyt przeze mnie lubianego New Musical Expresu - on jeden - zachował zdrowy rozsądek i trzeźwy osąd, oceniając wydmuszkowe wydawnictwo pani Polachek na 6.0. Krytykować łatwo, to prawda, ale w czym zanurzyć spragnione wrażeń uszy? Może wydana wczoraj płyta zespołu Kerala Dust zatrzyma Was na dłużej.



  Pod dźwięcznym szyldem ukrywa się brytyjskie trio, którego skład zawiązał się w 2016 roku w Londynie. Wszystko zaczęło się od Edmunda Kenny - to on systematycznie publikował swoje elektroniczne produkcje na platformie Soundcloud właśnie pod nazwą Kerala Dust. W końcu jego poczynania dostrzegł i docenił szef kolońskiej oficyny "Late & Luise", czego potwierdzeniem było wydanie debiutanckiej epki - "Late Sun" (2017). Edmund Kenny początkowo interesował się głównie muzyką klubową. Często odwiedzał takie miejsca jak Fabric czy Corisica Studios, żeby zbierać cenne doświadczenie. Do składu dołączyli później klawiszowiec Harvey Grant oraz gitarzysta Lawrence Howarth. Jak zgodnie podkreślają w wywiadach, dorastali przy dźwiękach płyt Can, The Velvet Underground, czy Toma Waitsa, co z łatwością można odnaleźć w muzyce Kerala Dust. 

Wydany wczoraj album "Violet Drive", nagrany został w ciągu dwóch tygodni, w studiu położonym na obrzeżach miasta Zurich, przez Tilla Ostendarpa (współpracował z Peterem Broderickiem). Swoją bazę motoryczną z pewnością zawdzięcza rytmicznym nagraniom grupy Can, to właśnie wokół tych powtarzalnych struktur rozbudowywano potem kolejne warstwy kompozycji. "Nasze postrzeganie tempa związane jest z ludzkim tętnem, dlatego najlepiej czujemy się w okolicach 120 BPM" - stwierdził Edmund Kenny w jednym z wywiadów. Drugie, po "Light West" (2020), w dorobku pełnowymiarowe wydawnictwo rozpoczyna utwór "Moonbeam, Midnight, Howl". Sekwencje zapętlonych dźwięków stanowią tutaj podział rytmiczny oraz przestrzeń, na której może pojawić się charakterystyczna wokaliza Edmunda Kenny. To właśnie jego głos nienachalnie pogłębia nastrój kompozycji, która może przypominać dawne dokonania Toma Waitsa. Oczywiście Brytyjczycy wykorzystują znacznie więcej elektroniki, raczej nie zapuszczają się w rejony swobodnej improwizacji, za to świetnie żonglują rozmaitymi dodatkami, z gracją wzniecają drobiny dźwiękowego kurzu, które tworzą kolejne warstwy oszczędnej oraz inteligentnie zaprojektowanej aranżacji. Edmund Kenny i jego przyjaciele skrupulatnie odmierzają rozmaite proporcje, celowo unikają zbędnych w tym układzie solowych popisów instrumentów. To umiejętne rozłożenie akcentów w tym punktowym graniu przewija się niemal przez cały album, wyjątek stanowi nieco słabsza i bardziej  tradycyjna końcówka - "Fine Della Scena". Singlowy "Violet Drive", "Red Light", czy "Pulse VI", przynoszą wraz z sobą transowe odsłony, przy okazji tego ostatniego przypomniał mi się niegdyś bliski Regular Fries  czy przebojowy singiel Death In Vegas - "Hands Around My Throat", tyle że Kerala Dust w inny sposób wykorzystują gitarę, próżno więc szukać u nich rozpaczliwego krzyku, gwałtownego wybuchu, nieoczekiwanej erupcji, zdecydowanie bardziej skupiają się na miarowym odmierzaniu kolejnych taktów, uzupełniając je od czasu do czasu chwilowymi migotliwymi błyskami. Odsłona "Future Vision" może skojarzyć się z niezbyt u nas popularnym Tahiti 80. Mój ulubiony "Salt" zabrzmiał jak elektroniczne wcielenie Nicka Cave'a lub Davida Sylviana - to z pewnością jedna z najbardziej wyróżniających się kompozycji tego udanego albumu.

(nota 7.5/10)

 


Skoro powyżej wspomniałem nieco zapomnianą dziś nazwę Death In Vegas, powróćmy do ich zgrabnego przeboju. Nie pamiętam, kiedy słuchałem tej piosenki po raz ostatni.



Z Oslo pochodzi wokalistka Silje Espevik, która ukrywa się pod nazwą YNDLING, jesienią tego roku ukaże się jej album "Once Or Twice". Oto pierwszy singiel z tego wydawnictwa.



Trzech panów z miasta Los Angeles tworzy zespół Fairfields, kilka dni temu opublikowali całkiem udany singiel "Strangers".



Grupa TH da Freak brzmi niczym amerykańska formacja, jednak pochodzą z francuskiego Bordeaux. Oto fragment z ich ostatniej płyty zatytułowanej "Coyote".



Czwarty studyjny album zespołu Algiers nosi tytuł "Shook" i ukaże się 24 lutego, czyli już w przyszłym tygodniu. Oto znakomity fragment tej płyty.



Pod szyldem Jungstotter ukrywa się niemiecki artysta Fabian Altstotter, który 28 kwietnia wyda płytę zatytułowaną "One Star".



Szwedzki piosenkarz Jay Jay Johanson w barokowym opublikowanym przed kilkoma dniami singlu "Finally".



W kąciku improwizowanym przedstawiciele wytwórni Gondwana Records, czyli grupa Mammal Hands i odsłona płyty "Gift From The Trees", która ukaże się 31 marca.



Powróciłem ostatnio do filmu "Złodziej" (1981), w reżyserii Michaela Manna, za ścieżkę dźwiękową do tego obrazu odpowiedzialny był zespół Tangerine Dream. Oto muzyka z finałowej sceny tego filmu.




sobota, 11 lutego 2023

YO LA TENGO - "THIS STUPID WORLD" (Matador Records) "Yo La u Karola"


       Mało kto - oczywiście poza nielicznymi i wiernymi fanami - zdaje sobie sprawę z tego, że zespół Yo La Tengo wkrótce będzie świętował czterdzieści lat obecności na scenie. Zaczynali w  połowie lat osiemdziesiątych, w znacznie szerszym niż obecnie składzie, od prostych rockowych piosenek, w których nieraz pobrzmiewały folkowe nuty. Chyba najbardziej dało się to wyczuć przy okazji opublikowania płyty "Fakebook" (1990). Jednak na ich wydanym cztery lata wcześniej debiucie zatytułowanym "Ride The Tigre" - już można było dostrzec fragmenty zawierające nieco więcej mocnych przesterowanych gitar, jak w "The Evil That Men Do", i to właśnie one później stały się jednym ze znaków rozpoznawczych zespołu. Z drugiej strony Yo La Tengo od samego początku całkiem nieźle radzili sobie nagrywając także pełne uroku ballady, psychodeliczne mroczne pieśni, stanowiące niejako inne, nieco bardziej wyrafinowane, oblicze amerykańskiego zespołu. W 1992 roku szeregi grupy zasilił basista James McNew, pierwotnie pojawił się tylko na zastępstwo, który dobrze poczuł się u boku perkusistki i wokalistki Georgi Hubley oraz gitarzysty i wokalisty Iry Kaplana, i pozostał z nimi aż do dziś. Na początku działalności pewnie bliżej im było do grania w stylu R.E.M., jednak sporo zmieniły kolejne lata, podpisanie kontraktu z wytwórnią Matador Records oraz opublikowanie płyty "Painful" (1993). Zawierała ona wspomniane przez mnie wcześniej psychodeliczne urokliwe ballady, jak świetny "Big Day Coming", a także ścianki działowe przesterowanych gitar jazgoczących wesoło w "Double Dave", ale wtedy, na początku lat dziewięćdziesiątych, które do dziś są jednym z moich ulubionych okresów w muzyce alternatywnej, po prostu w ten sposób się grało. Odkręcało się pokrętło wzmacniacza, wbijało stopę w przycisk gitarowego efektu, i gnało byle dalej, ku następnej przygodzie. Z kolei moją ulubioną płytą grupy Yo La Tengo nadal pozostaje album "And Nothing Turned Itself Inside Out" (2000), z mrocznym i cudownym otwarciem "Everday", z super przebojowym i odtwarzanym wielokrotnie coverem "You Can Have It All", lepiącym się do ciała niczym miód. Covery wykonane przez amerykańskie trio to oddzielny rozdział w historii tej formacji. Dość powiedzieć, że debiutancki singiel zespołu również był coverem utworu "A House Is Not A Motel" z 1967 roku. Później załoga Iry Kaplana sukcesywnie z płyty na płytę zamieszczała własne wersje wielu przebojów, jak chociażby The Cure, Sun Ra czy Cata Stevensa. Pewnie sami zgodnie przyznacie, że nie można przejść zupełnie obojętnie wobec takich magicznych minut, jak te, które wypełniły ich wersje piosenki "Gentle Hour" zespołu Snapper.



Najnowsza, wydana wczoraj, płyta "This Stupid World" nie przynosi żadnych rewolucji czy poważnych zmian w brzmieniu, ale chyba tego nikt się nie spodziewał, znając podejście do życia członków grupy. Od samego początku stali gdzieś z boku, celowo unikając rozgłosu, sztucznego zamieszania, podążania za chwilowymi modami, które mógłby im podsunąć zatrudniony na moment popularny aktualnie i nieomylny producent. Pewnie również dlatego najnowszy album wyprodukowali samodzielnie. Amerykańskie trio nigdy nie dołożyło specjalnych starań, żeby ich muzyka była nowoczesna, na czasie. Po prostu robili swoje, a że przy okazji nie wypadli ani zbyt archaicznie, ani bardzo awangardowo, cóż, taki już ich osobliwy urok.

W moim odczuciu album "This Stupid World", można było pokusić się o lepszy tytuł, niż zwalać całą winę na Bogu ducha winny świat, jest czymś w rodzaju podróży w czasie. Oto amerykański zespół zatoczył pełne koło, żeby znów, w typowym dla siebie stylu, wykorzystać pomysły i brzmienie, które tak zgrabnie wypełniło udany krążek "Painful" (1993). I tak tytułowy "This Stupid World", rozpoczyna się od ryku przesterowanych gitar, który tym i owym może przypomnieć dokonania grupy Sonic Youth. W podobnej manierze utrzymane jest udane otwarcie "Sinatra Drive Breakdown" - napędzane basem i perkusją, żywe i motoryczne, z jazgotliwą gitarą rozdzierającą co jakiś czas swoje barwne szaty. Te mocne akcenty gitar jeszcze powrócą, przy okazji "Brain Capers", w stylu zbliżonym do dawnego i dobrego The Pixies. "Apology Letter", podobnie jak singlowy "Alestine" - to miękka i subtelna, pewnie też nieco bardziej marzycielska, strona tria z Hoboken, którą tak bardzo sobie cenię, charakterystyczny głos Iry Kaplana, a szczególnie Georgi Hubley, wyjątkowo dobrze sprawdza się w takim właśnie otoczeniu. "Tonight Episode" - to pokaz radości grania, wynikającego ze wspólnego muzykowania, które zwykle jest punktem wyjścia dla rozwoju kolejnych kompozycji. "Po prostu spotykamy się i gramy, aż coś nabierze kształtu" - stwierdził lakonicznie w jednym z ostatnich  wywiadów Ira Kaplan. Przy okazji płyty "This Stupid World" jedno widać całkiem wyraźnie, że drobny kryzy twórczy, który uosabiało poprzednie wydawnictwo, grupa Yo La Tengo ma już dawno poza sobą.

(nota 7.5 - 8/10)


 


Sekcję deserową rozpoczną rodacy członków grupy Yo La Tengo, czyli The National Honor Society, którzy pochodzą z deszczowego niekiedy Seattle, 21 kwietnia ukaże się ich najnowsza płyta "To All The Distans Between Us". Prawdziwy słoneczny lutowy słodziak!



Duet Deary pochodzi z Londynu, ich najnowszy opublikowany kilka dni temu singiel nosi tytuł "Fairground".



Z Grecji pochodzi wokalistka Etella, która wraz z producentem Reedinho (Tom Calvert), dzięki uprzejmości wytwórni Sub Pop opublikowała ten zgrabny singiel.



W Berlinie rezydują członkowie grupy Karela Dust, oto fragment pochodzący z ich najnowszej płyty "Violet Drive", która ukaże się 17 lutego.



Jana Horn reprezentuje miasto Austin w stanie Texas, 7 kwietnia ukaże się jej najnowszy album zatytułowany "The Window Is The Dream".



Wokalista Nicole Rodriguez, ukrywająca się pod pseudonimem Pearla, pochodzi z Nowego Jorku, wczoraj opublikowała album "Oh Glistening Onion, The Nighttime Is Coming".



W kąciku improwizowanym, jakżeby inaczej, grupa Yo La Tengo, z bardzo lubianej przeze mnie płyty "Summer Sun".




sobota, 4 lutego 2023

IVAN THE TOLERABLE - "BLACK WATER/ BROWN EARTH" (Up In Her Room) "Ivan nie taki groźny"

 

    Kto wie, może gdyby Oli Heffernan skupił się na jednym tylko projekcie, czy też na jednym tylko zespole, gdyby nie rozmieniał talentu na tyle innych drobiazgów, byłby dzisiaj o wiele bardziej znanym i rozpoznawalnym artystą, przynajmniej w alternatywnym półświatku. Z drugiej strony, biorąc udział w tak wielu różnych muzycznych przedsięwzięciach, systematycznie zdobywał doświadczenie, często wychodził z własnej strefy komfortu, chętnie zderzając się z pragnieniami, oczekiwaniami czy innym sposobem myślenia. Tylko w ubiegłym roku opublikował trzy płyty, różne gatunkowo, bo i elektronika, ambient, i psychodelia, z odrobiną krautrocka czy swobodnej improwizacji. Przez dekadę obecności na scenie nazbierało się całe mnóstwo różnorodnych, także jakościowo, wydawnictw, których zebranie w kolekcjonerską całość może stanowić spore wyzwanie.


Oli Heffernan rozpoczynał solową przygodę z muzką od opublikowania kasetowego wydawnictwa "Keleidoscope Death" (2012) - ten sentyment do nawiniętej na szpulki taśmy, zamkniętej w plastikowych opakowaniach, pozostał na długie lata. Czterdziestoletni artysta z Middlesbrough - godzina drogi od Leeds i godzina drogi od Newcastle - jako nastolatek wziął do ręki gitarę basową, żeby kilka lat później założyć pierwszy oficjalny zespół British Lichen Society. Proste indie-rockowe granie, szybko się znudziło, znów dała o sobie znać niespokojna natura Anglika, dlatego wraz z kolegą perkusistą na gruzach poprzedniej formacji zawiązali nowy skład Year Of Birds. W pewnym momencie ich niezbyt szumnej kariery Heffernan nagrał taśmę z piosenkami, którą rozesłał do kolegów. Ci ostatni po jej przesłuchaniu zgodnie stwierdzili, że utwory na niej zwarte są zbyt dziwne, i zupełnie nie pasują do tego, co grali na co dzień. Taśma przyjęła roboczy tytuł Ivan The Tolerable, od czego Heffrnan wziął nazwę dla swojego pobocznego projektu. Tych drobnych odskoczni i kolejnych grup z roku na rok przybywało - Ivan And Friends, Ivan The Tolerable And The Holiday Band, Ivan The Tolerable Trio, Ivan The Tolerable And Self-Isolation Orchestra, Detective Instinct. Okazją do rozszerzenia artystycznej działalności było również poznanie i nawiązanie współpracy z muzykami reprezentującymi improwizowaną scenę holenderską. To właśnie oni, w osobach Elsy Van Der Linden (saksofon, klarnet, flet) oraz Meesy Sideriusa (perkusja, wibrafon), uczestniczyli w sesjach nagraniowych najnowszej propozycji Ivana The Tolerable zatytułowanej "Balck Water/Brown Earth" i wydanej przed dwoma tygodniami.

Album można podzielić na dwie przeplatające się ze sobą części - udane długie kompozycje przedzielone zostały mniej więcej dwuminutowymi wstawkami, które zamknięte w krótkiej formule czasowej nie zawsze skutecznie się obroniły. Chcę przez to powiedzieć, że kilka odsłon, jak chociażby "Sawdust", czy "Birds" można było o wiele lepiej zagospodarować. A tak, mamy co najmniej dwa raczej nieudane przerywniki, obniżające wartość tego w gruncie rzeczy dobrego wydawnictwa. To niejako minusy. Do plusów można zaliczyć spójność tego materiału, który inteligentnie zapuszcza się w różne inne stylistyki (alternatywa, psychodelia, jazz, elektronika, world music). Przede wszystkim jest to muzyka transowa, stworzona z rozmysłem przez połączenie ze sobą sekwencji powtarzających się dźwięków lub motywów. Trudno nie wyczuć w niej psychodelicznego charakteru, będącego czymś w rodzaju powietrza, którym oddychają muzycy oraz żywią się poszczególne instrumenty. Transowa rytmiczna baza rozwija się niczym oś czasu, gdzie w roli głównej mogą pojawiać się partie klarnetu - jak w otwierającym całość "Before The Sun Skins", saksofonu - zamykający album "Memory" czy fletu - "Dew Damp". Żaden z wymienionych instrumentów nie uskutecznia solowych nadzwyczajnych popisów, ich gra jest dość powściągliwa, służy głównie pogłębianiu kompozycji, przynosi nowe barwy w umiejętnie kreowanej przestrzeni.

Każda pojedyncza zmiana tonu, tempa, tonacji jest od razu wyczuwalna - taki już urok dobrze rozpisanych transowych przebiegów. Przy okazji odsłuchiwania płyty "Black Water/Brown Earth",  mogą przypomnieć się niektóre utwory The Necks (ich najnowszy album "Travel" ukaże się 24 lutego). Oli Heffernan i jego holenderscy towarzysze, podobnie jak australijskie wyżej wspomniane trio, celowo unikają momentów kulminacyjnych. W takim układzie liczy się nuta po nucie budowany nastrój, cierpliwie rozwijana wstęga drogi, a nie chwilowa i efektowna fraza, o której szybko się zapomni. Różnice są takie, że członkowie Ivan The Tolerable używają znacznie więcej instrumentów. Ich szczegółowo odmalowane krajobrazy mają także więcej barw czy etnicznych niekiedy naleciałości, i z łatwością przenoszą słuchacza zarówno w przestrzeni jak i w czasie. 

(nota 7.5/10)

  


W dodatkach do dania głównego naszą wyliczankę zaczniemy od debiutanckiego singla duetu Now After Nothing z Atlanty, gdzie gościnnie wystąpił gitarzysta Mark Gemini Thwaite (grał u boku Petera Murphy czy z grupą The Mission). 



Pozostaniemy za oceanem, z Ottawy pochodzi grupa The Seance, która zaprezentuje najlepszy utwór z ich ostatniego singla "Last Dance After Party".



Zespół Cruel Mountains reprezentuje stan Pensylwania, oto fragment z ich najnowszej płyty "So What".



  Spaceland to formacja, która rezyduje obecnie w niedalekiej Gotlandii. A"Sweet Ocean" to urokliwa piosenka, którą niedawno podzielili się ze światem.



Raz jeszcze zajrzymy do Stanów Zjednoczonych, odwiedzimy bowiem Kalifornię, skąd pochodzi zespół Abracadabra, który przed tygodniem wydał płytę "Shapes & Colors". Oto mój ulubiony fragment.



The Waeve, czyli nowy duet w mieście, stworzony przez Grahama Coxona (gitarzysta Blur) oraz Rose Elinor Dougall.



Recenzowany na łamach bloga zespół Black Belt Eagle Scout, czyli wokalistka Katherine Paul i jej koledzy, na 10 lutego zapowiadają premierę płyty "The Land, The Water, The Sky".



W sekcji improwizowanej dwa smakowite kąski. Pierwszy z nich to kompozycja szwajcarskiego saksofonisty Christopha Irnigera z wydanej przed tygodniem płyty "Ghost Cat".



31 marca ukaże się najnowsza płyta Steve'a Gunna i Davida Moore'a zatytułowana "Let Moon Be A Planet". Muszę przyznać, że w ostatnich dniach często wracam do tej kompozycji.