Talk Talk przede wszystkim podniósł rangę znaczenia ciszy, w sposób w zbliżony do tego, w jaki później "grali ciszą" głównie skandynawscy jazzmani, których płyty wydawała i wydaje monachijska oficyna ECM. Brytyjska grupa zaakcentowała również problematykę długości trwania dźwięku, jak i sposobu jego wybrzmiewania, uczyniła płynną granicę pomiędzy kompozycją, a swobodną improwizacją. Te ich pojedyncze akordy, jakby mimowolnie rzucone w przestrzeń, znaczyły dla mnie więcej, niż kaskaderskie popisy wirtuozów gitary. I ta charakterystycznie brzmiąca sekcja rytmiczna, specyficznie zrealizowane tony perkusji, które potem, po kilku latach, dokładnie w tym samym duchu przywołała inna, niestety wciąż zbyt mało znana, a wyjątkowo przeze mnie ceniona, francusko-belgijska formacja BED, na wspaniałych albumach "The Newton Plum" (2001 Ici D'Ailleurs) oraz "Spacebox" (2002 Ici D'Ailleurs). Jeśli szukać bezpośrednich spadkobierców tego własnie sposobu myślenia o kompozycji, brzmieniu, i dźwiękach, to właśnie na dwóch pierwszych płytach formacji BED (wspominałem już o tym na łamach tego bloga przy okazji recenzji tych dwóch płyt). Echa niespiesznego grania spod znaku "Laughing Stock" znalazłem również w kilku smakowitych kompozycjach Cassandry Wilson z okresu "New Moon Daughter" oraz "Colser To You: The Pop Side". Jak więc widać na załączonych przykładach, których można oczywiście podać więcej, duch myśli Mark Hollisa nie przepadł bez echa.
Bardzo niedoceniony, a właściwie kompletnie niezauważony przez większość krytyków, znakomity album grupy prowadzonej przez Benoita Burello, czyli BED - "SPACEBOX" i cudna kompozycja "Plainfield".
Cassandra Wilson i album "New Moon Daughter" (1995 rok, Blue Note), kompozycja otwierająca całość "Strange Fruit" (utwór Lewisa Allana).
Miałem napisać o najnowszych wydawnictwach, a tak oto niepostrzeżenie pojawiła się krótka lista ulubionych klasyków w duchu zbliżonym do Talk Talk, z okresu "Laughing Stock". Jeśli chodzi o podsumowanie roku 2019, to trzeba przyznać, że dobrych płyt nie brakowało, pojawiały się one sukcesywnie, w kolejnych odsłonach bloga. Jednak postanowiłem wyróżnić szczególnie tylko dwie pozycje, do których wracałem najczęściej w minionych dwunastu miesiącach, a które całkiem nieźle nakreślą mapę moich ubiegłorocznych - już prawie - zainteresowań.
Pierwsze wydawnictwo zwiastowało nadejście wiosny, drugie natomiast pełnię jesieni, skrzącą się za oknem w odmianach złota i brązu. Muzyka zawarta na albumie Christiana Scotta Atunde Adjuaha - "Anecstral Recall", zgodnie z teoretycznymi założeniami jej autora i głównego wykonawcy, rozszerzała pole znaczeniowe terminu "jazz" (dokładnie chodziło o uwolnienie elementów różnych gatunków i włączenie ich w obręb muzyki improwizowanej), lub po prostu dokonywała jego redefinicji. Bez wątpienia jest to najlepsza płyta w dorobku amerykańskiego trębacza.
Album drugiego wykonawcy - Williama Doyle'a: " Your Wilderness Revisited" - oprócz tego, że był dla twórcy czymś na kształt nowego otwarcia, w kolejnych urokliwych odsłonach stanowił próbę połączenia elementów muzyki repetytywnej (duch Steve'a Reicha wyraźnie wyczuwalny), z domieszką art-rocka oraz melodyką kojarzącą się, przynajmniej autorowi tego wpisu, z duchem lat 70-tych. Jedno nie ulega wątpliwości, tego przejścia od ostatniego dźwięku wokalisty, do pierwszego tonu saksofonu (4 minuta 37 sekunda), w kompozycji "An Orchestral Depth", długo nie zapomnę.
Skoro nadchodzi karnawałowy czas, to wypada pożegnać się czymś dla "tańczących inaczej", i życzyć Wam moim drodzy wytrwali Czytelnicy dużo dobrych płyt, niezapomnianych epek, pełnych uroku singli... w nadchodzących dniach, tygodniach, miesiącach... Do zaczytania, do usłyszenia już w nowym 2020 roku.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz