czwartek, 31 grudnia 2020

"GUST ZABIJA SZTUKĘ" - CZYLI PODSUMOWANIE PŁYTOWE 2020 ROKU

 

    Zdaje się, że to Edward Degas wypowiedział pamiętne zdanie: "Gust zabija sztukę". Trudno się z tym nie zgodzić, zerkając na kolejne benefisy przedstawicieli nurtu disco-polo, prezentowane na jakże gościnnych, w tym względzie, antenach telewizji publicznej, w ramach realizowania tak zwanej "misji". Jaka owa "misja" by nie była, nie zwalnia nas z odpowiedzialności za przyszłe pokolenia (gra toczy się o naprawdę wysoką stawkę). A także za to, żeby ten gust nieustannie kształtować; przekraczać granice, stawiać sobie nowe wyzwania, nieco inne niż ustawiczne gapienie się w: "oczy zielone", bo nim się spostrzeżemy, te oczy rzeczywiście zabiorą nam resztki zdrowego rozsądku, przysłonią racjonalne myślenie, a my ugrzęźniemy w bagnie miernoty, przebrzmiałych dźwięków, rutyny i durnego samozadowolenia. 

Z drugiej strony - piękne Panie, drodzy Panowie - nie zapominajmy o relatywizmie. Stworzyć "super przebój", który znałaby na pamięć połowa ludności kraju nie jest łatwo ( druga połowa tylko przewrotnie udaje, że nie zna). Póki co nikt tajemnej wiedzy w tym zakresie nie posiadł, a pytanie: "Jak, do cholery, to zrobić?!" - wciąż pozostaje otwarte. Może jest to kwestia, nad którą powinni pochylić się psycholodzy, socjolodzy, kto wie, może nawet psychiatrzy. Przed laty bliski rozwiązania tej frapującej zagadki był Ryszard Tymon Tymański. Mam nieodparte wrażenie, że kiedy tworzył kultowy, w wąskich kręgach, ale jednak, szlagier "Jesienna deprecha", był o krok zaledwie, o włos z łona pomywaczki (że przywołam frazę innego klasyka), żeby wkroczyć w glorii i chwale do Panteonu Wielkich Polaków, i zająć wyróżnione miejsce obok Zenona M. czy Marcina M. Naturalnie niemalże rodzi się w tym miejscu pytanie: "Czego wtedy zabrakło?". Trochę szczęścia, odrobinę przychylności, większej promocji, agresywnych reklam. A przede wszystkim kilku benefisów, zaprezentowanych na jakże gościnnych, w tym względzie, antenach telewizji publicznej, w ramach realizowania tak zwanej "misji".
Jak brzmi "super przebój" 2020 roku, który często i bezwiednie nuciłem, chociażby podczas golenia, spoglądając prosto w moje, o zgrozo, zielone oczy (sic!)? Było ich kilka, ale przewrotnie wybrałem coś takiego.









Gdyby zaufać i ograniczyć się do podpowiedzi wszelkiej maści krytyków muzycznych - 22-letnich stażystów ( przeniesionych ze względu na braki kadrowe i pandemię z działu "kulinaria") oraz tych, z nieco większym stażem, którzy niekiedy ulegają pokusie, i zamiast poszukiwać intrygujących wydawnictw, często oglądają się na swoich kolegów z branży, i na tej czynności schodzą im dni i godziny, a także nieprzespane noce - w tym roku bylibyśmy skazani na odtwarzanie płyt trzech sympatycznych pań: Fionny Apple (całkiem udany album), Phoebe Bridgers oraz Taylor Swift. Tyle podpowiada nam ujęcie statystyczne, a liczby ponoć nie kłamią. Ta ostatnia artystka, owszem, wydała kilka miesięcy temu krążek "Folklore", świetnie wyprodukowany. Za konsoletą zasiadł bowiem Aaron Dessner - nasz dobry znajomy, z wielu wpisów zamieszczonych na łamach tego bloga. Taylor Swift ma od pewnego czasu dobrą prasę, i nic na to nie poradzą nasze rodzime jasno święcące gwiazdy, w stylu Zenona M. czy Sióstr G. Artystka całkiem kusząco zaprezentowała się w kocim wdzianku ( Bombalurina), śpiewając w pewnym musicalu, który w błyskawicznym tempie - i tak zbyt długo - przewinął się niedawno przed moim oczami. Taylor ma ponoć trzy koty, o ile w tak zwanym międzyczasie najstarszy z nich - Meredith Grey - nie dokończył był jednego ze swoich siedmiu puszystych żywotów.

Jak sięgam pamięcią, aż tak dobrej prasy nigdy nie mieli członkowie Zelienople. Bynajmniej nie dlatego, że krytycy wylewali na ich twórcze dokonania wiadra pomyj. Głównie z tego prostego powodu, że większość skupionych na sobie i kolegach z branży dziennikarzy nie zauważała kolejnych wydawnictw Matta, Mike'a i Briana. A przez niemal dwadzieścia lat funkcjonowania na scenie muzycznej nazbierało się tego trochę. Ten ostatni album - "Hold You Up" - ukazał się wiosną i jakoś osobliwie połączył się z początkiem naszej izolacji w domach. "Hold You Up" to płyta, która w warstwie lirycznej, są takie warstwy, nie wspomina co prawda "oczu zielonych", a mimo tego, to właśnie do niej wracałem najczęściej w ostatnich miesiącach, i stąd obecność tego krążka w tym podsumowaniu. W sześciu kolejnych jego odsłonach znalazłem specyficzną melancholie i trudną do uchwycenia głębię, dojrzałe zamyślenie. Kompozycje wypełniają spokojne tony, flirtujące z postrockowymi rozwiązaniami, nawiązujące również do leniwie rozwijanych  przestrzeni americany. W ten album można i warto po prostu się zasłuchać.


    Kolejne dwa albumy, które chciałbym wyróżnić jakoś ze sobą się łączą. Mowa tutaj o  Fair Mothers - "Monochrome" i Christian Kjellvander - "About Love And Loving Again". Obydwa wydawnictwa stworzone zostały przez dojrzałych mężczyzn, przy użyciu dość oszczędnych środków stylistycznych. Obydwa akcentują rolę głosu, który ma czas i miejsce, żeby swobodnie wybrzmieć. I wreszcie obydwa są raczej ponure, żeby nie powiedzieć gorzkie w wymowie, ale przez to bardziej poruszające. Oparte na prywatnych, wręcz intymnych, doświadczeniach artystów, odsłaniają meandry ludzkiej egzystencji. Zarówno Kevin Allan (Fair Mothers), jak i Christian Kjellvander potrafią w przejmujący i szczery sposób opowiedzieć o życiu, miłości, rodzinie, o porażkach i stratach. Co ciekawe, również na tych dwóch albumach znajdują się moje ulubione pieśni tego roku, i są to tytułowe kompozycje: "Monochrome", i "About Love And Loving Again".



Żeby nie było tak ponuro, kolejne płyty zabiorą nas do krainy indie-popu/indie-folku. Album This Is The Kit - "Off Off On", w wyrafinowany sposób pokazał, jak ważną rolę odgrywa zmiana nawyków myślenia na poziomie aranżacji. Niekiedy wystarczy dodać jeden subtelny element do kompozycji, w przypadku wydawnictwa "Off Off On" było to użycie wszelkiej maści instrumentów dętych, żeby piosenka zyskała dodatkowe barwy i nowy wymiar. Krążek Other Lives - "For Their Love", zabrzmiał w moich uszach jak: "znajomy szept dawnego przyjaciela". Dużo dobrych chwil spędziłem w towarzystwie debiutanckich dźwięków, które wypełniły wydawnictwo "Psychic Markers" formacji Psychic Markers. Warto wyróżnić znakomitą pierwszą odsłonę Lost Horizons - "In Quiet Moments" i czekać na drugą część, która ukaże się w lutym. Z kolei płytę "A Quickening" - Orlando Weeksa można potraktować jako metaforę narodzin nowego artysty. Niegdyś lider The Macccabees, w końcu zapragnął wybić się na niepodległość, i wiosną tego roku opublikował debiutancki album (wcześniej miał na koncie wydawnictwo "The Gritterman", było to coś na kształt ścieżki dźwiękowej ilustrującej książkę dla dzieci). Płyta Weeksa zawiera refleksje, spostrzeżenia i odczucia na temat bycia ojcem. W warstwie muzycznej poruszyły mnie urokliwe melodie i harmonie, odnalazłem tam również sporo intrygujących rozwiązań czy tekstur, wystawiających świadectwo o dojrzałości artysty.



   Odnoszę wrażenie, że jeśli chodzi o tak zwaną "brytyjską scenę jazzową", mamy do czynienia z czymś na kształt "samospełniającego się proroctwa". O tym zjawisku zaczęto mówić dużo wcześniej, niż w pełni dało o sobie znać. Dość powiedzieć, że jeden z jej czołowych przedstawicieli - Matthew Halsall - zapytany przed laty przez jednego z dziennikarzy, co myśli o "fenomenie" brytyjskiej sceny jazzowej, szeroko otworzył oczy. Dopiero kiedy padły konkretne nazwy, angielski trębacz skinął głową i powiedział, że: "Znam, słyszałem". Tak naprawdę to ostatnie trzy lata potwierdziły, iż rzeczywiście mamy do czynienia z wysypem ciekawych zespołów i artystów, którzy rezydują na co dzień w okolicach Londynu. Ezra Collective, Shabaka Hutchings, Sons Of Kemet, Cykada, Ashley Henry Quartet, Makaya McCraven, Nubya Garcia itd. Za nimi wszystkimi, gdzieś w tle przewijała się skromna postać znakomitego dziennikarza i promotora muzycznego Gillesa Petersona. Przy tej okazji zwracała na siebie uwagę, z jednej strony eklektyczność, z drugiej zaś wielokulturowość londyńskiej sceny jazzowej, gdyż sporo jej przedstawicieli to emigranci, którzy nad Tamizą znaleźli doskonałe miejsce do rozwoju artystycznego. (Nieco przybliża zjawisko brytyjskiej sceny jazzowej składanka Soul Jazz Records - "Kaleidoscope: New Spirit Known & Unknown", którą prezentowałem na łamach tego bloga).

Wspominam o tym dlatego, że jedną z moich ulubionych płyt jazzowych 2020 roku, nagrała przedstawicielka wyżej wspomnianej sceny; mam tu na myśli Nubya Garcię i album "Source". W dalszej kolejności wyróżniłbym wydawnictwa, które przywoływały jazzową klasykę oraz te, które całkiem nieźle zderzały tradycję z nowoczesnością. Charles Lloyd - "8: Kindred Spirits",  Matthew Halsall - "Salute to The Sun", Matthew Tavares & Leland Whitty - "Visions", Tani Tabbal Trio - "Now Then", Bent Arcana - "Bent Arcana", Oded Tzur - "Here Be Dragons", Brian Krock's Liddle - "Viscera", Moor Mother - "Circuit City", Jamael Dean - "Oblivion", Per Oddvar Johansen - "The Quiet Cormoran", Rob Mazurek/ Exploding Star Orchestra - "Dimensional Stardust", Terje Rypdal - "Conspiracy".

A dla tych, którzy wciąż odrobinę się wahają, i z pewną taka nieśmiałością podchodzą do krainy mniej lub bardziej improwizowanych dźwięków, proponuję album, który może posłużyć jako sugestywne zaproszenie, żeby w jazzie poszukać czegoś tylko dla siebie. I znów scena brytyjska, bo pod nazwą Angin - "Sentenced To Love", ukrywa się David McLean, muzycy jazzowi i aktorzy teatralni z Wysp Brytyjskich. A poniżej, na deser fragment z albumu "Bent Arcana" formacji Bent Arcana.

Mam nadzieję, że moimi wyborami nie zabiłem SZTUKI, a jedynie delikatnie, z troską i czułością ją poddusiłem. Czego Wam, drodzy Czytelnicy, w nadchodzących miesiącach życzę. Ps. Zdaje się, że to również Edward Degas wypowiedział mniej pamiętne zdanie: "Proszę uważać - gust może być synonimem występku".






wtorek, 22 grudnia 2020

FLYING MOON IN SPACE - "FLYING MOON IN SPACE" (Fuuz Club Records) "Jeszcze jedna grudniowa premiera"

 

    Jeśli ktoś nie ma ochoty nucić kolęd przy pandemicznej choince - choć śpiewać każdy może i ponoć warto - albo słuchać ich w wykonaniu, dajmy na to, pani Edyty Górniak, pana Krzysztofa Krawczyka czy Robbbie Williamsa, proponuję zajrzeć do debiutanckiej płyty grupy Flying Moon In Space. Muzyka zawarta na tym krążku raczej należy do dynamicznych, zachęca do aktywności, powstania z miejsca i wykonania tanecznych pląsów lub chociażby rytmicznego tupania nóżką. W ten sposób tłusty karp, pyszny barszczyk czy apetyczny makowiec zostaną szybciej strawione. A może, tu i ówdzie, pośród błyszczących covidowych bombek i sterty nierozpakowanych jeszcze prezentów, przytrafią się jakieś poważne doznania estetyczne.


Z pewnością liczy na to siedmioosobowy kolektyw, rezydujący na co dzień za naszą zachodnią granicą, bo w Lipsku. Flying Moon In Space powstał gdzieś około 2015 roku, z połączonych sił mniej znanych grup: Dolphins, Lovely Heroine, Cream And Hologram Hug.  Oprócz Adama Parksa, który udziela się w tej formacji wokalnie, obok basisty i perkusisty, skład  uzupełniają aż czterej panowie z wiosłami. Szczerze mówiąc, nie wiem po co aż tylu gitarzystów podpisało listę obecności w studiu, skoro długimi fragmentami po prostu ich nie słychać. Podobno nieco bardziej dają o sobie znać w trakcie koncertów - tam ogrywano cały materiał, trasa w 2019 roku liczyła blisko 50 przystanków - gdyż grupa znana jest z tego, że podczas występów przed publicznością potrafi stworzyć całkiem gęstą ścianę przesterowanych gitar. Jednak w sterylnym pomieszczeniu studia nagraniowego panowie grający w dur i w moll dość powściągliwie potraktowali swoje instrumenty.  Na debiutanckiej płycie niemieckiej formacji próżno szukać spektakularnych gitarowych popisów. A przydałoby się czymś okrasić ośmio, czy jedenastominutowe kompozycje, tak żebyśmy chcieli do nich wrócić i ponownie z uwagą przesłuchać wirtuozerski autograf mistrza gryfu. Sporo elementów z tkanki aranżacyjnej podporządkowano rytmowi. Precyzyjne odmierzanie taktów stało się, jeśli nie obsesją, to z pewnością znakiem rozpoznawczym grupy Flying Moon In Space. Cóż poradzić, widocznie krautrock wciąż wisi w niemieckim powietrzu, i potomkowie Urlicha, pomieszkującego niegdyś w Malborku, tak czy inaczej muszą nim oddychać. 

Początek albumu, czyli utwór "Universe", dość zgrabnie przywołuje klimat lat 70-tych - repetycja, żywy rytm, powtarzanie poszczególnych struktur, jak i wersów tekstu. W dalszej część krążka jest podobnie, raz muzykom z Lipska uda się wyczarować więcej przestrzeni (nazwa zespołu do czegoś zobowiązuje), to znów dominujące staną się psychodeliczne tony. Taneczny "Observer" brzmi jak potencjalny przebój. Najdłuższe kompozycje na płycie: "Faces" oraz "Ardor", nie wykorzystują w pełni swojego potencjału, głównie z powodu zachowawczej gry gitarzystów. Nie chcę brutalnie wskazywać palcem tego konkretnego, który powinien zdobyć się na odwagę, wyjść przed szereg, odkręcić pokrętło wzmacniacza i sprawnie poruszać palcami. Najlepszy utwór na płycie "Steam Water Solid", nieco odbiega od tej stylistyki, łączy w sobie ducha krautrocka i psychodelii z elementami new-wave. Z kolei wokaliza "Next Life" przypomniała mi dawne dokonania grupy Snowmen. Musze przyznać, że spore możliwości tkwią w niemieckiej formacji, może uda się je nieco lepiej wykorzystać przy okazji następnego albumu. Sami sprawdźcie, czy ta debiutancka płyta jest grzechu warta. Podczas podróży czy przemieszczania się, z pewnością zabrzmi znacznie lepiej, niż przy suto zastawionym wigilijnym stole, gdzie i rybka, co lubi pływać, i barszczyk strzygący uszkami, a także pandemiczny makowiec.... Smacznego!

(nota 7/10)

 



W kąciku improwizowanym fragment jednej z najlepszych płyt jazzowych 2020, czyli Nubya Garcia i jej wyśmienity krążek "Source".




piątek, 11 grudnia 2020

TOPOGRAPHIES - "IDEAL FORM" (FUNERAL PARTY RECORDS) "Jaki ojciec, taki... "

     Gdzieś pod koniec lat sześćdziesiątych - były takie lata - Jim Morrison, w klasycznym dziś przeboju grupy The Doors - "The End", zawarł był  takie oto subtelne i pamiętne frazy: "Father?/ Yes, Son/ I Want To Kill You/ Mother?/ I Want to ...". Całkiem zgrabna piosenka została napisana tuż po rozstaniu artysty z Mary Werbelow (ach, te kobiety), początkowo miała być czymś na kształt pożegnania. Dziennikarska brać, krytycy nie tylko muzyczni, psychologowie i eseiści, prześcigali się później w próbach interpretacji słów lidera The Doors. Wychowani na pracach Zygmunta Freuda puszczali wodzę fantazji (jakie wodze, taka fantazja), wskazywali na ewidentnie zarysowany "kompleks Edypa" podmiotu lirycznego. Inni podkreślali dążenie do zerwania z "EGO" - otrzymanym w genetycznym spadku oraz narzuconym na etapach socjalizacji - i łączące się z tym pragnienie autokreacji; wymyślenie siebie na nowo, już na własnych warunkach. Tymczasem, w jednym z pierwszych wywiadów tuż po napisaniu tej piosenki (1967 r.), Jim Morrison z rozbrajającą szczerością stwierdził, że nie wie dokładnie, co miał na myśli pisząc pamiętne wersy tekstu "The End".

Kiedy czytamy zapiski rozmów z dorosłymi już dziećmi sławnych artystów, jakże często natrafiamy na moment, w którym na poziomie symbolicznym ( w mniej lub bardziej ukryty sposób), rozbrzmiewają echa wyżej wspomnianej frazy Jima Morrisona: "Father?...". Czasami czytelnika wręcz uderza owa chęć odcięcia się od rodzinnych koneksji niemal za wszelką cenę. Zwraca na siebie uwagę mechanizm wyparcia, dążenie do samostanowienia, pragnienie powiedzenia światu: "Wszystko, co osiągnąłem, zawdzięczam tylko i wyłącznie sobie". Zupełnie tak, jakby nawet drobna pomoc - cenna rada, mądra wskazówka - zaprawionego w artystycznym boju ojca lub utalentowanej i spełnionej matki (są takie matki), była ujmą na honorze. Kto wie, może również z tego powodu córka słynnego reżysera została w końcu aktorką... tyle, że porno.




   Podobne wrażenia odniosłem - choć być może bez tak mocno zaakcentowanego imperatywu -  czytając wywiad z Gray'em Tolhurstem - liderem, wokalistą i autorem tekstów amerykańskiej formacji Topographies. Niektórym, co bardziej uważnym czytelnikom, nazwisko Tolhurst może wydać się dziwnie znajome. Pragnę więc uprzejmie donieść, że to właśnie ten Tolhurst, z tych Tolhurstów; syn -  w tym momencie Gray pewnie uśmiechnie się łagodnie, myśląc w duchu: "Znowu?! Ile można!" - Laurence'a Tolhursta, klawiszowca i perkusisty The Cure. Gray ponoć twórczość ojca zna, i owszem. Trudno, żeby zaprzeczył. Jednak zgodnie z tym, co szczerze, jak na świeckiej spowiedzi wyznał -  w młodości nie karmił się piosenkami The Cure niczym pogrążona w ataku bulimii nastolatka. Raczej ostrożnie dawkował sobie "Just Like Heaven", "M", z umiarem i powściągliwością godną szanującego się sceptyka, wychowanego, ma się rozumieć, w duchu greckich ideałów. Dopiero w ostatnich trzech latach odkrył cztery pierwsze płyty The Cure, i nawet zaczął żałować dlaczego nie posłuchał ich wcześniej. Bacznie natomiast przysłuchiwał się innym grupom: Can, Kraftwerk, Terry Riley. Jednak dźwięków lub odniesień do twórczości wyżej wymienionych (szczególnie do tego ostatniego), próżno szukać na debiutanckim krążku Topographies - "Ideal Form". Słychać zaś tony kojarzące się z estetyką new-wave, post-punk, cold-wave, czy dyskretne odwołania do płyt Clan Of Xymox lub The Cure, z początku lat 80-tych.

Syn Laurence'a Tolhursta dorastał w słonecznym Los Angeles, a nie w pochmurnym Londynie, jednak w muzyce jego formacji nie ma zbyt wiele słońca. Jeśli już się pojawi, jest to z pewnością miodowa tarcza widoczna w zimowy poranek albo łagodnie roztapiająca się gdzieś na linii horyzontu. Później Gray przeniósł się do San Francisco, gdzie podobnie jak nasz noblista, chciał mieć "Widzenia nad Zatoką...", studiował kierunek artystyczny (poezja) i założył zespół. W czteroosobowym składzie Topographies wydali kilka singli oraz epek dla Sonic Cathedral czy Dream Recordings. Piosenki na krążek "Ideal Form" zaczęły powstawać w 2019 roku, tuż po zakończeniu trasy koncertowej. Wtedy to szeregi grupy opuścił perkusista, a Justin Oronos (bas), Jeremie Ruest (gitara, syntezator) oraz Gray Tolhurst, musieli podjąć decyzję, czy nadal grają razem.

Jak widać po wydawnictwie "Ideal Form", które ukazało się na początku grudnia, panowie funkcjonują jako całkiem nieźle zgrane trio. Spragnieni ekscytujących nowości, wyzwań i przekraczania gatunkowych granic, niczego takiego na debiutanckim krążku amerykańskiej grupy nie znajdą. Formacja z San Francisco porusza się po już zdefiniowanym terytorium, ale robi to na tyle sprawnie i przekonująco, że warto posłuchać ich muzyki. W tekstach kreślonych piórem Graya bywa poetycko i mrocznie, można odczuć fascynację wokalisty twórczością Paula Celana, do której chętnie się przyznaje. Dominują proste aranżacje, chłodne i ascetyczne przestrzenie stworzone w oparciu o brzmienie gitary i syntezatora.

Gdybym miał złośliwie - bo jakże inaczej - porównać debiutancki album formacji Graya Tolhursta do płyt The Cure, to musiałbym się cofnąć, o mniej więcej 40 lat, do etapu, kiedy jego ojciec 22 kwietnia 1980 roku wychodził z Morgan Studios, po zakończeniu nagrywania "Seventeen Seconds", żeby wrócić po roku i zarejestrować osiem nowych kompozycji, które wypełniły wydawnictwo "Faith".  Trio Topographies wciąż kształtuje swój styl, dopracowując poszczególne elementy. Są na dobrej drodze, żeby zaistnieć w świadomości odbiorców na dłużej, niż jednosezonowe spadające gwiazdki. Sukcesu The Cure z pewnością nie powtórzą, ale przecież basiście, gitarzyście i wokaliście, oglądającym malownicze zachody słońca w Oceanie Spokojnym, nie o to chodzi.

(nota 7.5/10)





W kąciku deserowym aż dwa nagania jednego artysty Johnny Labella. Płyta "XVIII" rozpoczyna się tak, że klękajcie narody, otwiera ją niezwykła kompozycja "The Dolphins", z ornamentami Chrisa Scotta na saksofonie. Potem pojawia się druga równie niezwykła odsłona, czyli "Doppelganger", cudna marzycielska pieśń. Te utwory ustawiły moje oczekiwania tak, że już zacząłem myśleć, że oto mam nową kandydatkę do płyty roku. Niestety, Johnny Labell nie udźwignął ciężaru odpowiedzialności i dalej jest już tylko gorzej, słabiej, rozczarowująco. Jednak do tych dwóch kompozycji wracam i wracam...







piątek, 4 grudnia 2020

LOST HORIZONS - "IN QUIET MOMENTS" (Bella Union) "Ku pokrzepieniu... "

 

    Postać Jacquesa Henri Lartigue'a powinna być bardzo dobrze znana wszystkim pasjonatom fotografii. Jego twórczość została odkryta bardzo późno, ale wciąż za życia artysty. Szerszej publiczności przedstawił go amerykański fotograf John Szarkowski, który w 1962 roku  zorganizował wystawę jego fotografii w Museum Of Modern Art w Nowym Yorku. Wystawa cieszyła się dużym zainteresowaniem i osiągnęła spory sukces. Krótko po tym wydarzeniu magazyn "Life" zamieścił artykuł o francuskim artyście, który ozdobiła seria jego prac. Tym razem Jacques Henri Lartigue miał sporo szczęścia. Czytelnicy wykupili bowiem cały nakład magazynu... ale nie z powodu zdjęć Francuza. Każdy chciał zobaczyć, jak wyglądały ostatnie chwile prezydenta J.F. Kennedy'ego, tuż przed zamachem w Dallas, uwiecznione na amatorskich kadrach, które zostały zamieszczone w tym samym numerze magazynu. Jacques Henri Lartigue przygodę z fotografią rozpoczął bardzo wcześnie, jak na tamte nieco odległe już czasy, bo w wieku sześciu lat. Ojciec późniejszego mistrza był bankierem i miał kilka aparatów. Od samego początku Lartigue zainteresował się ruchem, dynamiką ludzkiego ciała, na późniejszym etapie kariery doszły do tego surrealizm i groteska, intrygujące zderzenie się przeciwieństw. W 1915 roku ukończył paryską Academie Julian. Na światłoczułej kliszy utrwalił między innymi twarz Josephine Baker, Picassa, czy Jeana Cocteau. Nic więc dziwnego, że gitarzysta grupy Cocteau Twins oraz szef wytwórni Bella Union postanowił wykorzystać jedną z fotografii francuskiego mistrza na okładce płyty Lost Horizons - "In Quiet Moments". Na zdjęciu możemy zobaczyć francuską aktorkę Suze Vernon wraz z psem. Fotografia pochodzi prawdopodobnie z 1926 roku. (W dalszej części tekstu umieściłem zdjęcia Lartigue'a pochodzące w z podobnego okresu). 

 

    O debiutanckim krążku projektu Lost Horizons - "Ojala" zamieściłem entuzjastyczną notkę na łamach tego bloga. Wygląda na to, że po trzech latach, i w przypadku najnowszego wydawnictwa "In Quiet Moments", będzie podobnie. Lost Horizons powołali do życia wyżej wspomniany Simon Raymonde oraz Richie Thomas (niegdyś członek Dif Juz). Panowie skomponowali kilkanaście utworów, do których wykonania zaprosili zaprzyjaźnionych artystów: Marisę Nadler, Tima Smitha, Karen Peris, Camerona Neala, Hazel Wild. Wielu z nich pojawiło się na liście gości również przy okazji najnowszego krążka. Jeśli chodzi o album "Ojala", moje serce skradł Phil Mc Donnell kompozycją "The Tide", gdyż to właśnie do niej wracałem najczęściej. Miałem cichą nadzieję, że wkrótce doczekam się solowego albumu artysty, utrzymanego właśnie w klimacie tego utworu. Wciąż czekam....


    Doczekałem się natomiast kolejnej owocnej współpracy kompozytorskiego duetu Raymonde & Thomas. Jakiś czas temu anonsowałem pojawienie się albumu "In Quiet Moments" w lutym 2021 roku. W tak zwanym międzyczasie zmieniono datę premiery. Cały materiał liczy sobie szesnaście kompozycji i ukaże się w dwóch częściach - pierwsza 4 grudnia, druga zaś, jak zapowiadano wcześniej, w lutym przyszłego roku. Nazwę albumu "In Quiet Moments" panowie zaczerpnęli z frazy kompozycji Urala Thomasa. W pierwszej części, która podobnie jak druga, zawiera osiem utworów, usłyszymy mniej znanych artystów, czyli młodzież przodem. Kto wie, może dla wielu słuchaczy będzie to inspiracja dla kolejnych odkryć. Moim odkryciem tego zestawu nagrań jest z pewnością Kavi Kwai. Pod tym pseudonimem ukrywa się szwedzka wokalistka Julia Ringdahl, do tej pory znana głównie z urokliwego singla "False Impressions". Poproszona przed duet kompozytorski brawurowo wykonała utwór "Every Beat That Passed". Kompozycja rozpoczyna się od dźwięków starego walca, a potem cudownie rozkwita. "Richie wymyślił do tego partię fortepianu i natychmiast zwrócił moja uwagę" - wspominał Simon Raymonde. 

 Przy okazji tego najlepszego utworu - przynajmniej z pierwszej odsłony albumu - proponuję zatrzymać się na nieco dłużej. Przez lata Simon Raymonde wraz z grupą Cocteau Twins wypracowali własny styl. Jak każdy ważny i oryginalny zespół doczekali się wielu swoich naśladowców. Najłatwiej było skopiować brzmienie - kobiecy głos, wyższy lub niższy, szczypta klawiszy, odpowiednia przystawka do gitary... i pozornie gotowe. To, co przychodziło z największym trudem - jeśli w ogóle przychodziło - wszelkiej maści epigonom, kryło się zwykle w nieudolnych próbach odtworzenia specyficznej melodyki. Cocteau Twins przyzwyczaił nas do charakterystycznych linii melodycznych, do typowych dla ich estetyki przejść pomiędzy poszczególnymi dźwiękami. Simon Raymonde i spółka, w tych pamiętanych przez sympatyków grupy kompozycjach, zestawiali ze sobą nuty tak lekko, że wszystko zdawało się płynąć oraz tworzyć poczucie oryginalności czy egzotyki. Podobne wrażenie odniosłem słuchając utworu "Every Beat That Passed", projektu Lost Horizons, w szczególności zaś, niezwykłej aury refrenu, w którym lekkość frazy i wspomniana przez mnie wyżej specyficzna melodyka, wywołują niesamowite, wręcz surrealne wrażenie, zupełnie tak, jakbyśmy podziwiali najlepsze prace Jacquesa Henri Lartigue'a.

     Całość  krążka "In Quiet Moments" rozpoczynają nasi starzy znajomi - duet Penelope Isle, czyli rodzeństwo Jack i Lyli Wolter z Brighton, którzy wykonali utwór "Halycon"; o ich debiucie "Until The Tide Creeps In", napisałem kilka słów na łamach tego bloga. Znakomitym singlem promocyjnym okazał się być energetyczny "I Woke Up With Open Heart", w wersji The Hempolics, z niezapomnianą Nubiyą Brandon. Kolejny zespół z Brighton to Porridge Radio, z charyzmatyczną Daną Margolin. W marcu tego roku wydali udany debiut dla wytwórni Secretly Canadian. Dana Margolin na płycie Lost Horizons, w typowym dla siebie emocjonalnym stylu zaśpiewała piosenkę "One For Rregret". Dobrze odnalazła się w tej stylistyce Gemma Dunleavy. Całość pierwszej części zakończył John Grant kompozycją "Cordelia", utrzymaną w duchu dawnych nostalgicznych pieśni Cocteu Twins. Simon Raymonde i jego kompan Richie Thomas po raz kolejny pokazali, że potrafią stworzyć bardzo urokliwe i ciekawie zaaranżowane kompozycje. Tym razem głównymi motywami ich utworów zostały: "śmierć i odrodzenie" oraz "strata i nadzieja". 26 lutego przyszłego roku poznamy drugą odsłonę "In Quiet Moments", zawierającą kolejne osiem piosenek, w wykonaniu nieco bardziej znanych artystów.

(nota 8/10)