sobota, 25 marca 2017

LAETITIA SADIER SOURCE ENSEMBLE - "Find Me Finding You" (Drag City) "Laetitia Sadier, pająk Klee, cyrk Miro..."



"(...) należało zacząć od zamknięcia oczu, a wtedy najpierw coś niby żółte gwiazdy (poruszające się w aksamitnej galarecie), potem czerwone skoki humorów i godzin, powolne wkraczanie w Mago-świat, który był niezdarnością i pogmatwaniem wszystkiego, ale równocześnie paprociami z podpisem tego pająka Klee, cyrkiem Miro, lustrem z popiołu Vieira da Silva, światem, w którym poruszałaś się jak konik szachowy, który by się poruszał jak wieża, która by się poruszała jak laufer...".
Od kilkunastu lat ten właśnie cytat, zaczerpnięty z powieści Julio Cortazara "Gra w klasy", niezmiennie kojarzy mi się z twórczością zespołu Stereolab oraz Laetitii Sadier. Szkoda tylko, że jeśli chodzi o brytyjsko-francuską formację należy używać trybu czasu przeszłego. Zespół założony przez Tima Gane'a i Sadier zaprzestał działalności kilka lat temu. Punktem przełomowym dla istnienia tej grupy był tragiczny wypadek Mary Hansen (klawisze, gitara). Hansen zginęła podczas jazdy rowerem, potrącona przez samochód. Miała zaledwie 36 lat. Od tamtej pory nic już nie było takie samo w zespole Stereolab.
Bez cienia przesady można powiedzieć, że to właśnie między innymi do tej grupy należała druga połowa lat dziewięćdziesiątych ubiegłego już wieku, jeśli chodzi o szeroko pojętą scenę alternatywną. Klasyczni przedstawiciele "muzyki dla tańczących inaczej" wielokrotnie zachwycali zarówno krytyków jak i słuchaczy. Artyści związani z tą formacją, w swojej twórczości nie stronili od eksperymentów formalnych, potrafili zaskoczyć świeżością i oryginalnością pomysłów estetycznych. W doskonały sposób pokazywali, czym w muzyce jest nieskrępowana wyobraźnia. Z godną pozazdroszczenia swobodą łączyli i przeplatali ze sobą elementy różnych gatunków - disco z R&B, pop przyprawiali postrockowymi domieszkami, a repetytywne struktury, jakby żywcem wyjęte z dokonań Steve'a Reicha, subtelnie wtłaczali w szerokie ramy retro-popu, easy-listeningu, a nawet drum'n'basu.
A oto, również od lat, mój ulubiony utwór formacji Stereolab, a zarazem jedna z najpiękniejszych kompozycji mojego życia. Zachwyca mnie w tym nagraniu wszystko, począwszy od podziału rytmicznego, przez puls, FLOW, aurę egzotyki i niesamowitości, aż po wspaniałą interakcję na linii vocal-chór. To prawda, o tym utworze mógłbym długo opowiadać, dlatego nic już nie napiszę. Muzyka obroni się sama. ("Rainbo Conversation" pochodzi z płyty "Dots and Loops", wydanej w 1997 roku).



Na swojej czwartej solowej płycie Laetitia Sadier odwołuje się wprost do muzyki dawnej macierzystej formacji. W wywiadach artystka szczerze przyznała, że: "Gram tak, jak graliśmy w Stereolab". Mamy więc na albumie "Find Me Finding you" nawiązania do krautrocka, repetytywne struktury, polirytmie oraz swobodne lawirowanie pomiędzy gatunkami. Na poziomie formalnym ostatni krążek Sadier jest bardzo intrygujący i bardzo udany. Szereg brzmieniowych rozwiązań mogłoby posłużyć jako źródło inspiracji dla wielu nie tylko młodych zespołów. "Blind Marxist" - jak nazwał Sadier jeden z dziennikarzy, zwracając uwagę na zaangażowanie i lewicowe poglądy wokalistki - zaprosiła do pracy nad swoim najnowszym dziełem kilku gości. Na basie zagrał Xavi Munoz, na klawiszach David Thayer, na gitarze Mason Le Long, syntezatory obsługiwał Phil M Fu, przy perkusji zasiadł Emmanuel Mario, a w utworze "Love Captive" wokalnie udzielił się Alexis Taylor (Hot Chip).
Niby na pozór jest całkiem dobrze, a jednak czegoś brakuje. Słuchałem poszczególnych nagrań z ciekawością, ale nie z zapartym tchem. Mniej więcej po wysłuchaniu połowy krążka - czyli gdzieś po "Committed" - złapałem się na tym, że nie czekam w wielkim napięciu i z uwagą, co przyniosą kolejne kompozycje. W moim odczuciu, albumowi "Find Me Finding You" przede wszystkim brakuje świeżości, jakiegoś błysku, niespodzianek, które artyści związani z formacją Stereolab dawniej wyciągali jak z rękawa, i którymi zaskakiwali słuchaczy, chociażby na takich znakomitych albumach, jak "Emperor Tomato Ketchup", czy moim ulubionym "Dots and Loops". Mój problem polega na tym, że gdzieś to już wszystko słyszałem, w nieco lepszym wydaniu. Dość narzekania, cieszmy się tym, co jest. Cieszmy się, że nadal na rynku muzycznym są artyści, którzy przykładają szczególną wagę do brzmienia i aranżacji, którym wciąż chce się nagrywać kolejne płyty.  Zdecydowanie najlepsza kompozycja na albumie "Find Me Finding You", to otwierająca całość: "Undying Love For Humanity", która - co pokazuje reszta albumu - jest jednak i mimo wszystko jak niespełniona obietnica, że dalej będzie równie intrygująco i równie wspaniale.            (nota 6-7 /10)





sobota, 18 marca 2017

VIKTOR'S JOY - "I USED TO BE CLEAN" (Grainy Records)




Dziś coś nie tylko dla tych, których znudziła i zmęczyła, zmęczyła i znudziła ostatnia płyta Sun Kil Moon - "Common as light and love are red valleys of blood". Oto zupełnie przez przypadek - choć ponoć nie ma przypadków - wpadł mi w ręce krążek duetu Viktor's Joy, i dość szybko, a co najważniejsze, na dłużej przykuł moją uwagę. Berlin to całkiem niezłe miejsce, żeby poznać się, a potem spotkać raz i drugi, i w końcu podjąć męską decyzję o założeniu zespołu. Takie postanowienie stało się udziałem Kaarela Malkena oraz Jima Gooda. Ten pierwszy, z wymienionych przeze mnie wyżej artystów, pochodzi z Estonii. W zespole gra na gitarze i udziela się wokalnie. Ten drugi natomiast urodził się i wychował w Kanadzie, jako muzyczną drogę wybrał sobie rolę perkusisty. Zanim Kaarel Malken poznał swojego kanadyjskiego kolegę, działał już na folkowej scenie muzycznej jako jednoosobowy projekt, pod nazwą William Must Hunt.
Płyta "I used to be clean" jest debiutem fonograficznym obydwu panów. Muzyka tego duetu gatunkowo rozpięta jest pomiędzy folkiem, a indie-folkiem. Debiutancki krążek rozpoczyna znakomita, i jedna z najlepszych piosenek na płycie, zatytułowana "Black Dog". Charakterystyczne i kojarzące się odrobinę z twórczością Leonarda Cohena prowadzenie gitary akustycznej subtelnie odmierza kolejne takty. Bardzo dobrze wprowadza słuchacza w nastrój całego albumu. Tempo kolejnych kompozycji jest spokojne. Dla muzyków liczy się przede wszystkim zbudowanie oraz utrzymanie specyficznego melancholijnego klimatu. Kaarel stroni więc od popisów, czy to wokalnych czy brzmieniowych, jak ognia unika pompatycznych solówek. Kiedy musi, podpina gitarę pod wzmacniacz z efektem, ale znacznie częściej używa gitary akustycznej. Perkusja Jima Gooda w wielu kompozycjach łagodnie rozbrzmiewa pocierana szczotkami. Nawet kiedy Kaarel Malken w utworze oznaczonym indeksem 2, zatytułowanym "Parade song 2" ,(prześliczna linia melodyczna, która odrobinę przypomina kompozycję "Decades" zespołu Joy Division), zaprasza słuchacza do tańca, dobrze wiemy, że z pewnością nie będzie to ognista samba, tylko mniej lub bardziej klasyczny "przytulaniec".  Najbardziej dynamicznym, a zarazem przebojowym, fragmentem na płycie jest piosenka "All the promises I"ve ever made". Kto wie, czy ten bardzo zgrabny utwór nie mógłby pełnić roli dobrego singla, który promowałby całe wydawnictwo. To własnie w tej kompozycji Viktor's Joy zbliżają się stylistycznie do zespołu Plantman, którego płytę recenzowałem na łamach tego bloga. Nie bez powodu na początku dzisiejszego wpisu wspomniałem nazwę Sun Kil Moon, bowiem duet powołany do życia w Berlinie, mniej lub bardziej świadomie nawiązuje do twórczości Marka Kozelka. W warstwie lirycznej Kaarel Malken nie jest aż tak mocno zaangażowany jak Kozelek. Tematami jego muzycznych opowieści są wspomnienia z dzieciństwa, wątki miłosne przeplatają się tutaj z tęsknotą za bliskimi ludźmi oraz ulubionymi miejscami. Jednak w warstwie muzycznej, także na poziomie głosu wokalisty, podobieństwa do amerykańskiego artysty są czytelne. Malken czerpie garściami z bogatej tradycji songwriterów.  Uważam, że  Viktor's Joy to bardzo ciekawy debiut, który wkrótce powinien znaleźć dla siebie stałe miejsce na alternatywnej scenie muzycznej.  (nota 7/10)



sobota, 4 marca 2017

Blonde Redhead - "3 O'Clock" (Wa Kuru Records/ Ponderosa) "Dobra zmiana, czyli dlaczego warto słuchać epek"

                                                                                            fot.internet
                                           
                               

Przynajmniej w zamierzeniach nie powinien być to długi wpis. Ponieważ nie jest moją intencją przywoływanie czy charakteryzowanie bogatej historii tego jakże zacnego zespołu. Uważam jednak, że warto odnotować pojawienie się na rynku nowego i co warte podkreślenia dobrego wydawnictwa amerykańskiego tria. Ubiegłoroczną trasę koncertową, szczególnie jej rzymski etap, stanowiło zaprezentowanie wspaniałego i kultowego albumu: "Misery is a butterfly", w wersji na orkiestrę. Uzyskane przy tej okazji i w ten sposób brzmienie najwyraźniej przypadło do gustu członkom zespołu na tyle, że postanowili kontynuować ten właśnie kierunek rozwoju artystycznego. Zresztą, nie trzeba szukać daleko, żeby potwierdzić to spostrzeżenie. Gitarzysta i wokalista Amadeo Pace, w jednym z wywiadów przyznał, że jest wielkim fanem rozmaitych ścieżek dźwiękowych do filmów oraz orkiestracji. Nic więc dziwnego, że na ostatniej epce "3 O'Clock" muzycy skorzystali z takich instrumentów jak: altówka, wiolonczela, skrzypce, klarnet, obój, flet i trąbka.
Najnowszą epkę amerykańskiego tria rozpoczyna utwór "3 O'Clock", i oprócz dobrego otwarcia jest to również w pewnym sensie powrót do starych dobrych linii melodycznych. Dawno już na wydawnictwach sygnowanych nazwą Blonde Redhead nie było tak ładnych "przebiegów melodycznych". A przecież z tego właśnie słynęła amerykańska grupa, i to właśnie dzięki temu zapisała się na kartach mojej pamięci. W tych najlepszych utworach były i nutki nostalgii, i przewijały się tam również tony melancholii, można w nich było także odnaleźć ten szlachetny rodzaj smutku, który tak sobie cenię. Co ciekawe, i warte podkreślenia, owe linie melodyczne były - i poniekąd znów są - bardzo charakterystyczne, niepodobne do piosenek, czy chociażby fragmentów tychże, innych zespołów.
"Piosenki są jak pokoje, która urządzasz wedle własnych upodobań" - powiedziała niedawno, w jednym z wywiadów wokalistka Blonde Redhead, Kazu Makino. W jaki sposób "urządzono pokoje" na epce "3 O'Clock"? Na ostatnim wydawnictwie zespołu słychać wyraźnie, że brzmienie grupy odrobinę złagodniało. Tony gitar nie pełnią już tak dominującej roli, jak to kiedyś bywało. Trio od dłuższego czasu poszukiwało czegoś, co wzbogaciłoby ich brzmienie. Te poszukiwania nie zawsze były owocne, i nie przynosiły - przynajmniej jeśli chodzi o ostatnie dokonania formacji - dobrych rezultatów. Epka "3 O'Clock" przyniosła moim zdaniem korzystną zmianę. W tkance aranżacyjnej bez trudu możemy odnaleźć mnóstwo dźwiękowych subtelności. Raz dadzą o sobie znać tony skrzypiec, to znów delikatnie zaznaczy swoją obecność flet albo trąbka. Wszystko to sprawia, że najnowszych piosenek grupy Blonde Redhead słucha się z dużą przyjemnością.
W Polsce nigdy na dobre nie zaistniało coś, co można by określić mianem swoistej kultury nabywania singli lub epek. W czasach słusznie minionej epoki kupno ulubionego wydawnictwa w formie płyty CD wiązało się z podjęciem sporego wysiłku (że nie wspomnę o finansowych kosztach). Później, po okresie tak zwanej transformacji, kiedy na półkach sklepów muzycznych wreszcie zaczęły pojawiać się zachodnie wydawnictwa, próżno było tam szukać singli lub epek. A przecież to "strony B" singli czy mini albumy (epki) stanowią powód do dumy właściciela kolekcji płytowych. Niejednokrotnie to właśnie małe wydawnictwa i krótkie płyty (również bootlegi) zawierały prawdziwe rarytasy, które nie pojawiły się wcześniej na regularnych albumach. Chociażby singiel bohaterów dzisiejszego wpisu wydany w 2005 roku i zatytułowany "The Secret Society of Butterflies". Dziś nie wyobrażam sobie, że mógłbym nie znać jego zawartości. Na pozór znajduje się na nim tak niewiele utworów. Jednak mamy tutaj cudowną francuską wersję piosenki "Melody", a całość rozpoczyna prawdziwa perła w koronie, czyli przebój "Messenger" wykonany przez Davida Sylviana.
Dla mnie epka jest przede wszystkim uczciwym postawieniem sprawy na linii artysta-odbiorca (konsument). Skoro zespół miał pomysł jedynie na cztery utwory, to nagrywa, i jeśli jest taka potrzeba i ma takie możliwości, wydaje cztery piosenki, a nie sztucznie dokleja pięć albo sześć mizernych i naprędce skleconych kompozycji, tworząc tym samym tak zwane "zapchaj dziury". Epki lub single czasem coś zwiastują, niekiedy sygnalizują odmienne podejście, dobrą zmianę lub nadchodzący czy pogłębiający się kryzys. Jakby nie patrzeć, wystawiają również świadectwo o aktualnej kondycji grupy.
     Jeśli chodzi o epkę "3 O'Clock", to tak, jak to wcześniej bywało, wydawnictwo zostało podzielone wokalnie pół na pół. Dwa utwory na płycie śpiewa Kazu Makino, dwa Amadeo Pace. Utwór zamykający mini album "Give, Give" powstał dużo wcześniej, bo w roku 2010, i nie zmieścił się na płycie "Penny Sparkle". Kolejna dobra informacja jest taka, że wokalistka Kazu Makino pracuje nad swoją pierwszą solową płytą. Ostanie wydawnictwo tria Blonde Redhead nie ma słabych momentów - bardzo dobre otwarcie, a następnie prześliczny "Golden Light", z urokliwą orkiestracją. Moim ulubionym utworem na epce jest kompozycja zatytułowana "Where Your Mind Wants to Go". I to właśnie od tej piosenki nie potrafię się uwolnić w ostatnich dniach. (nota 8/10)