środa, 26 sierpnia 2020

SIV JAKOBSEN - "A TEMPORARY SOOTHING" (U OK? Rec.) "CHWILOWE UKOJENIE"

     Bardzo lubię barwę głosu Siv Jakobsen. Szczególnie zaś szkliste górne rejestry - coś jakby delikatnie obcierające się o siebie kawałki kryształów. W jej sposobie śpiewania odnajdziemy zarówno sporo dojrzałości, jak i dużo precyzji, pewnie postawionych dźwięków. Choć - co warto dodać - norweska artystka wciąż jest na muzycznym dorobku. Debiutowała w 2015 roku epką zatytułowaną "The Lingering". O jej ciepło przyjętym nie tylko przez krytyków pełnowymiarowym albumie "The Nordic Mellow", napisałem kilka słów na łamach tego bloga. Jakobsen urodziła się w Asker, niedaleko Oslo, i przez długi czas nie interesowała się muzyką. Może o tym zaświadczyć pierwsza zakupiona przez nią płyta długogrająca, którą był ponoć krążek Spice Girls (zaliczyła także koncert tej grupy). Cóż więcej dodać, każdy od czegoś musi zacząć swoją muzyczną przygodę. Dużo ważniejsze w biografii Siv Jakobsen jest to, co działo się później. A później zakupiła bilet lotniczy na podróż do USA, gdzie po wylądowaniu i przeszukaniu bagażów, w miejscowości Boston podjęła naukę na prestiżowej, i wielokrotnie wspominanej na stronach tego bloga, uczelni - Barklee College Of Music. Na drugim roku studiów zaczęła tworzyć pierwsze własne kompozycje. Pośród ważnych inspiracji, które na różnych etapach kształtowały jej gust - obok Spice Girls, ma się rozumieć - wymienia takich twórców jak: Ane Brun, Gregory Alana Isakova, Laurę  Marling. A także dokonania Bena Howarda - o jego ostatniej świetnej płycie wspominałem jakiś czas temu.

Tak się złożyło, że producentem albumu Howarda był Bond... Chris Bond, którego Siv Jakobsen poprosiła o pomoc podczas prac nad ostatnim wydawnictwem. I trzeba przyznać, że brytyjski producent dołożył wszelkich starań, żeby charakterystyczny głos norweskiej wokalistki znalazł dla siebie odpowiednią przestrzeń. O ile na debiutanckim "The Nordic Mellow" dominowało akustyczne brzmienie, o tyle na "A Temporary Soothing" znajdziemy mnóstwo ciekawych aranżacyjnych pomysłów. Dzięki wspólnym wysiłkom Chrisa Bonda oraz odpowiedzialnego za miksy Zacha Hansona (współpracował z Bon Iver, Waxahatchee), otrzymaliśmy do rąk zestaw dwunastu intrygujących indie-folkowych kompozycji. "Piosenki (...) są jak małe kapsuły czasu", potrafią przenieść twórcę do konkretnych momentów z przeszłości. "Pamiętam jak wyglądał wtedy pokój, jaka była pogoda...".
Już pierwsze słowa na płycie "A Temporary Soothing" zdradzają jej intymny charakter. Oto mamy do czynienia z czymś na kształt refleksji, zapisków, fragmentów prywatnego dziennika. "Nocą leżę w łóżku, obawiam się jutrzejszego światła". "Tytuł - "A Temporary Soothing" - powstał, kiedy uprzytomniłam sobie, że tak naprawdę nie można cały czas czuć się szczęśliwym" - zdradziła w jednym z wywiadów Siv Jakobsen. Do tej pory jej twórczość była kojarzona głównie z nordycką zadumą, melancholią, smutkiem, kobiecą delikatnością. Przy okazji drugiego wydawnictwa norweska wokalistka chciała, żeby piosenki zabrzmiały nieco mocniej oraz intensywniej. I takie też jest - jak na możliwości Jakobsen - energetyczne otwarcie albumu, czyli "Fearthe Fear". Potencjał alternatywnego przeboju posiada również "Anywhere Else" - piosenka o niepokoju, ale nie tym paraliżującym, czy wywołującym panikę, ale takim, który systematycznie drąży nas od środka i trzyma w "miękkim uścisku". Moją uwagę przyciągnął również śliczny "From Morning Made To Evening Laid", z bardzo dobrym rozwinięciem w drugiej części. Takich sugestywnych rozwinięć próżno było szukać na poprzednim krążku. Krótki i filmowy temat "Mothercombee" łagodnie i płynnie przechodzi w zamykający całość "I Call It Love". Z kolei "Fraud, Failure" przypomniał mi dawne dokonania Perry Blake'a - partia skrzypiec wykorzystana w tym utworze, przywołała barwny rustykalny pejzaż, chociażby taki, jaki rozciąga się na angielskiej prowincji, w pobliżu miejscowości Devon, gdzie nagrywano ten album. Kompozycja "A Feeling Felt Or Feeling Made" ma coś z estetyki rozwijanej przez Bena Howarda. Trudno dziwić się temu skojarzeniu, skoro tam i tu mamy do czynienia z tym samym producentem. Również ten klimat roztacza wokół siebie indie-popowa i moja ulubiona piosenka "Fight Or Flight". Inspiracją do powstania tego nagrania była fotografia bardzo starej - jak podkreśla Siv Jakobsen - pary leżącej razem w łóżku. Kto wie, być może on i ona, leżąc tak obok siebie, brali właśnie jeden z ostatnich oddechów. "Piosenka rozwinęła się w szersze spojrzenie na to, co znaczy zostać z kimś na zawsze, zdecydować o tym, i być tego pewnym" - oświadczyła Jakobsen. Stąd nie dziwią w tekście takie oto frazy: "To niekończąca się walka lub ucieczka, żeby przegrać, żeby kochać, odejść lub pozostać".
Dobre wiadomości z obozu Siv Jakobsen są takie, że norweska artystka uniknęła tradycyjnej pułapki drugiego albumu. Najnowsze wydawnictwo jest inne, ciekawsze i lepsze od udanego debiutu, pokazuje wyraźnie, że wokalistka wciąż stawia sobie nowe cele, i nadal się rozwija.

(nota 7.5-8/10)








  



czwartek, 20 sierpnia 2020

FAIR MOTHERS - "IN MONOCHROME" (Song, By Toad Records) "Mroczne szkockie akwarium"

     Zaskoczyła mnie ta płyta. To jeden z tych albumów, które zyskują z każdym kolejnym przesłuchaniem, z każdym kolejnym odtworzeniem powoli odsłaniają ukrytą treść. To właśnie przy okazji takich wydawnictw sporo zależy od pierwszej kompozycji - ona albo nas zniechęci albo sugestywnie zaprosi do poznania następnych. W moim przypadku i na całe szczęście był to jeden z najlepszych utworów na tym albumie, ukryty pod indeksem 7 - "Monochrome", o którym szerzej napiszę w dalszej części tekstu.
Nie byłoby płyty "In Monochrome", gdyby nie spotkanie, do którego doszło trzy lata temu. Oto deszczowego popołudnia przecięły się drogi Kevina Allana oraz szefa wytwórni Song, By Toad Records - Matthew Younga, który zaoferował temu pierwszemu sesje nagraniowe. Owe sesje miały miejsce w "Happiness Hotel Studio", w Edynburgu na przełomie 2017/2018 roku. Podczas żmudnych prób i rejestracji ostatecznie powstały 23 kompozycje. Część z nich - moim zdaniem ta nieco bardziej klasyczna i słabsza - ukazała się jako prezent walentynkowy, w połowie lutego 2020 roku, pod nazwą "Separate Lives". Na początku sierpnia przytuliliśmy do piersi zestaw ośmiu nagrań zatytułowany "In Monochrome".

Pod szyldem Fair Mothers ukrywa się muzyk i wokalista Kevin Allan. Szkocki artysta wcześniej występował u boku Kathryn Joseph, a efekty tej współpracy możemy usłyszeć także na ostatnim wydawnictwie, gdyż utwór "Crazy Lamb" pochodzi z tego okresu. Płytę otwiera monotonnym rytmem perkusji "Magic Bullets For Dracula", i trzeba przyznać, że jest to świetny i wiele obiecujący początek. W odróżnieniu od lutowego wydawnictwa na uwagę zasługują znacznie ciekawsze pomysły aranżacyjne. Kevin Allan najlepiej brzmi tam, gdzie wychodzi poza granice bezpiecznego terytorium, wielokrotnie zdefiniowanego przez pieśni rozpisane jedynie na głos i gitarę. Artysta ze Stonehaven podczas realizacji nagrań zaprosił do współpracy kilku gości. Esther Swift zagrała na harfie, Sam Mallalieu na perkusji, Faith Eliott i Dana Gavanski udzieliły się wokalnie, mocno podnosząc poziom tej płyty, a Pete Harvey, znany z prezentowanego na łamach tego bloga Modern Studies, zagrał na wiolonczeli. "Wiolonczela w rękach Pete'a Harveya, szczególnie szarpana gra, otworzyła mi oczy na potencjał mojej muzyki" - podsumował Kevin Allan w jednym z wywiadów. W najdłuższym utworze na płycie, psychodelicznej odsłonie "Bird & Bees & Tiny Fleas", wykorzystano brzmienie melotronu.

Główne tematy albumu "In Monochrome" skupiają się wokół izolacji i wyobcowania oraz egzystencjalnych  refleksji. Przy tej okazji Kevin Allan przywołuje wspomnienia lektury "Obcego" Alberta Camusa, która wywarła na nim ogromne wrażenie w młodości. W kompozycji "In Black Covered" Allan śpiewa: "You Can't Live Without Love, My Heart Is Out On The Floor And Black-Covered". Czerń, mrok, melancholia i smutek, wszystkie te wątki przewijają się przez teksty szkockiego barda niczym znaki drogowe w tej sentymentalnej podróży. W utworze "Unwinding Road" znajdziemy inspiracje zdarzeniem z biografii Williama S. Buroughsa. "Życie to szkoła, w której każdy uczy się innej lekcji" - napisał w "Nagim Lunchu". Ciekawe, jaką lekcję wyciągnął autor tych słów, w dniu 6 września 1951 roku, kiedy to w mieście Meksyk zastrzelił swoją żonę Joan Vollmer. Bourroughs celował z broni niby do szklanki z ginem umieszczonej na głowie małżonki.  Mroczne strefa opanowana przez "tajemnego demona" (pomogły w tym uzależnienia od narkotyków i alkoholu), sukcesywnie powiększała się w umyśle amerykańskiego pisarza, i to właśnie ona najbardziej zainteresowała Kevina Allana.

W warstwie muzycznej płyty znajdziemy odwołania do twórczości Wilco, Neila Younga, Marka Eitzela, Dirty Three, Mount Eerie, trochę alternatywnego folku, trochę americany, odrobinę leniwych melancholijnych pieśni zaśpiewanych "zmurszałym głosem", który umieszczony w sugestywnych aranżacjach - to delikatne tony fortepianu, oddechy wiolonczeli, to znów odgłosy mocno przesterowanej gitary - smakuje jak stara wytrawna szkocka whisky. Mówiąc krótko, muzyka napisana przez dojrzałego mężczyznę dla dojrzałych...
Moje dwie ulubione kompozycje, od których, póki co,  nie mogę się uwolnić, zamykają ten album. Pierwsza, wspomniana wcześniej - "Monochrome", rozkwita powoli, dojrzewa do pełni, żeby wybuchnąć barwami w momencie, kiedy na scenie pojawi się głos Faith Eliott. "Większość moich piosenek wymaga innego głosu - kobiecego - i jestem niesamowicie wdzięczny za współpracę z Kathryn Joseph, Daną Gavanski i Faith Eliott" - tyle Kevin Allan. Pomysł na chórek, powtarzający w tej kompozycji frazę "Sha-la-la", ponoć zaczerpnięto z utworu Burta Bacharacha "Baby It's You". Inspiracją do powstania "Monochrome" była poważna kłótnia małżeńska. Tak się złożyło, że to również ulubiona piosenka Kevina Allana, który chciał w niej zawrzeć refleksje na temat "zrujnowanego życia i możliwości utraty rodziny". Całość zamyka kompozycja "16.39", z cudnym (!!!), wprost wymarzonym do wielokrotnego nucenia refrenem. A skoro tak, cóż mogę poradzić - NUCĘ! "The Halo Has Slipped, It's Covering Your Eyes..."

Płytę wyprodukował wspomniany wcześniej Matthew Young, szef wytwórni Song, By Toad Records, która po drobnej przerwie wznowiła działalność wydawniczą. "Pięknie skromne, perfekcyjnie skonstruowane oznaki melancholii" - powiedziała o płycie "In Monochrome" uczestnicząca w sesji nagraniowej Faith Eliott. Na koniec dzisiejszego wpisu przykład muzyczny, co tam przykład, prawdziwe CUDEŃKO!!! Moja ulubiona piosenka sierpnia!..."Sha-la-la-la-la-la, Sha-la-la-la-la-la"...


(nota 8/10)






A na deser nagranie z najnowszej epki wspomnianego wcześniej gościa, obecnego podczas rejestracji  nagrań z albumu "In Monochrome". Mowa o Danie Gavanski, która 14 sierpnia opublikowała zestaw piosenek zatytułowanych "Wind Songs". Otwiera ten zestaw cover utworu King Crimson "I Talk To The Wind".







sobota, 15 sierpnia 2020

MARTIN RUDE & JAKOB SKOTT DUO - "THE DISCIPLINE OF ASSENT" (El Paraiso Records) "Klawo... jak cholera"

     Jak możemy wyczytać tu i ówdzie, Odenese to trzecie co do wielkości miasto Danii. W 1988 roku obchodziło okrągłą, bo 1000-czną rocznicę powstania. To właśnie tutaj w 1086 roku w jednym z kościołów - cóż to za kościoły! - zabito króla Danii Kanuta IV. Z tym miejscem związana jest duńska tenisistka o polskich korzeniach Caroline Woźniacka, tutaj urodził się Hans Christian Andersen oraz Ove Sprogoe (słynny Egon Olsen, bohater filmu "Gang Olsena"). I również z Odenese pochodzi Jonas Munk, który z tego, co wiadomo nie należy do żadnego gangu, nie organizuje spektakularnych napadów na banki czy włamań, chyba że tych do pięciolinii - ponieważ jest gitarzystą i producentem. Początkowo funkcjonował pod nazwą Manual, szukając środków wyrazu dla swojej twórczości głównie w ambientowej czy dream-popowej niszy. Jego dwie pierwsze płyty, oparte na elektronicznie modyfikowanym brzmieniu gitary i syntezatorów, wydała niemiecka oficyna Morr Music. Nazwisko duńskiego gitarzysty figuruje na liście płac także na klasycznym dla tego labelu wydawnictwie "Blue Skied And Clear", które było wyrazem hołdu dla dokonań Slowdive. Na dalszym etapie kariery Munk wraz z perkusistą Jakobem Skottem założył formację Causa Sui, a jakiś czas później powołał do życia wytwórnię płytową o nazwie El Paraiso Records. W katalogu duńskiej oficyny znajdziemy płyty takich grup jak wspomniana wyżej Causa Sui, Papir, Mythic Sunship, Monarch; muzykę z pogranicza rocka, space rocka i folku, z elementami psychodelii bardzo mocno czerpiącą z dyskografii zespołów, których okres świetności przypadł na przełom lat 60/70.

Poprzednie spotkanie Marina Rude'a, Jonasa Munka i Jakoba Skotta miało miejsce w 2012 roku, kiedy jako trio wydali album "Sun River". Wypełniły je folkowo-rockowe piosenki, okraszone wokalizą Martina Rude'a, nawiązujące do brzmienia lat 70-tych. Tym razem, na płycie "The Discipline Of Assent" zagrali tylko Martin Rude i Jakob Skott, a  Jonas Munk czuwał za konsoletą. Całość materiału została zarejestrowana podczas sesji nagraniowych, które miały miejsce 3 marca 2020 roku. Krążek ten stylistycznie bardzo mocno odbiega od tego, co mogliśmy usłyszeć na wydawnictwie sprzed ośmiu lat. Przede wszystkim nie ma tutaj piosenkowej formuły, a kompozycje utrzymane są w jazzowej bądź psychodeliczno-gitarowej estetyce. Poszczególne utwory są zwarte i krótkie, w większości przypadków spełniają funkcje czasowe singla radiowego. Jedynie "Mountain Montage", zawierający elementy free improv., przekroczył czasem trwania 10 minut. Na stronie wytwórni można znaleźć notkę sugerującą, że płyta "The Discipline Of Assent" miała być pokłonem dla dwóch gigantów sceny improwizowanej: Milesa Davisa oraz Johna Coltrane'a ( a także perkusistów Tony Williamsa, Jacka DeJohnette'a, Elvina Jonesa). Napisać można niemal wszystko, ale trudno nie zauważyć, że jazzowe kompozycje rzeczywiście przywołują ducha tych twórców i próbują go umieścić we współczesnym kontekście.  Nawet w takich krótkich formach warto podkreślić wkład perkusisty Jakoba Skotta, który na co dzień jest bardzo zapracowanym artystą - z dziewczyną Anną tworzy shoegazeowy duet Syntaks, gra w Causa Sui oraz w Chicago Odenese Ensemble, u boku Jeffa Parkera i Roba Mazurka, ponadto odpowiada za szatę graficzną wydawnictw sygnowanych logo "El Paraiso Records". "A New Arrival", "Flails & Strands" czy "Random Treasure" to pulsujące rytmem kontrabasu i oddechami żywej perkusji czarno-białe fotografie inspirowane spiritual-jazzem. Z kolei psychodeliczno-gitarowa wyprawa "Sequoia Sketch" przypomniała mi atmosferę filmu "Zabriskie Poitn" w reżyserii Michelangelo Antonioniego. Moje uszy podpowiadają, że te krótkie i zwarte kompozycję jednych zadowolą, podczas gdy inni mogą odczuwać jednak pewien niedosyt.

(nota 7/10)




Skoro odwiedziliśmy dziś duńską oficynę, druga propozycja również pochodzi z katalogu El Paraiso Records. Ellis/Munk Ensemble - "San Diego Sessions", czyli zapis sesji nagraniowych wspomnianego wyżej Jonasa Munka z amerykańskim muzykiem Brianem Ellisem, podczas rejestracji nagrań wzięli także udział artyści takich grup jak: Astra, Psicomagia, Monarch, Radio Moscow, Sacri Monti. Jednnym słowem... dużo dobrego rasowego gitarowo-psychodelicznego grania, z niskim pokłonem dla tradycji tego gatunku.







sobota, 8 sierpnia 2020

THANYA IYER - "KIND" (Topshelf Records) "Dziewczyna z kraju klonowego liścia"

    Scena kanadyjska od lat przyciąga uwagę fanów muzyki alternatywnej. Najczęściej bywa kojarzona z grupami, których brzmienie opiera się na mniej lub bardziej wyeksponowanych gitarach. Nie brakuje również intrygujących wokalistek, chyba niemal każdy, kto nieco baczniej śledzi rynek wydawniczy, choć raz zetknął się z nazwiskiem Leslie Feist. Bohaterka dzisiejszego wpisu nie ma aż tak rozpoznawalnej barwy głosu jak Feist, ale potrafi komponować całkiem zgrabne piosenki, czego dowodem jest drugi, w jej wciąż skromnej dyskografii, album zatytułowany "Kind". Thanya Iyer ma korzenie indyjskie - ojciec pochodzi z New Dehli , a matka z Bangalore. Poszukując lepszych warunków do życia, rodzice wspólnie zdecydowali się na emigracje do kraju klonowego liścia. Thanya od najmłodszych lat pobierała lekcje gry na fortepianie oraz skrzypcach. Na kolejnym etapie edukacji wybrała studia, z zakresu psychologii, oraz muzyki, w Vanier College w Montrealu. To właśnie wtedy, wraz z Emilie Kahn i  Ali Levy, założyła swój pierwszy zespół o nazwie TEA (skrót pochodził od pierwszych liter imion członkiń grupy). Sympatyczne panie nie doczekały się jednak wydawnictwa płytowego. Thanya Iyer pierwszy kontrakt fonograficzny podpisała w 2016 roku, wtedy to ukazał się album "Do You Dream", który zawierał aż 19 utworów. Kanadyjska wokalistka asystujące jej koleżanki szybko wymieniła na dwóch przystojnych kolegów, Alexa Kassirera - Simberta, grającego na basie, i Daniela Gelinsa, obsługującego zestaw perkusyjny. Powołane w ten sposób do życia trio długo nie zastanawiało się nad odpowiednią nazwą, po prostu wybrali imię i nazwisko uroczej Kanadyjki o indyjskich korzeniach.

W jej muzyce nie ma zbyt wiele elementów, które zazwyczaj kojarzymy z kulturą Republiki Indii. Tak, jak mieszkańcy Indii mają słabość do bogactwa kolorów i smaków, tak Thanya Iyer ceni sobie w aranżacjach własnych  kompozycji instrumentalną różnorodność. Stąd na jej drugiej, ciepło przyjętej przez krytykę, płycie oprócz tradycyjnego zestawu: gitara, bas, perkusja, znajdziemy również instrumenty dęte, za które odpowiadał Devin Brahja Waldman (Godspeed You! Black Emperor), Felix Del Tridici zgrał na saksofonie, Anh Phung na flecie, Simon Millard na trąbce. Oprócz tego wprawne ucho pośród poszczególnych dźwięków wyłowi tony harfy oraz siedmioosobowy chór.
Thanya Iyer preferuje luźną strukturę kompozycji, która podczas prac nad nią często ulega różnym modyfikacjom. Tytuł drugiego wydawnictwa "Kind", zawiera w sobie proste przesłanie młodej wokalistki. Można zamknąć je w zdaniu: "Bądźmy mili dla siebie oraz dla innych, żeby w konsekwencji stać się odrobinę lepszymi ludźmi". Jak sama przyznaje w nielicznych wywiadach, tematami jej piosenek tym razem były relacje międzyludzkie oraz towarzyszące im emocje: lęki, depresja, żal, ból, a także tożsamość kulturowa, problematyka niepełnosprawności. W poszczególnych wersach kanadyjska wokalistka czasem powtarza pojedyncze zwroty, frazy, słowa. Thanya Iyer nie lubi zamykać swoich dokonań w sztywnych ramach jednego gatunku, ale przyparta do muru przez dziennikarza przyznała, że gra: "Future-folk", choć w jej piosenkach znajdziemy ślady indie-popu, chamber-popu, soulu, jazzu. Dużo w muzyce zawartej na albumie "Kind" kobiecej wrażliwości, delikatności, i subtelnego piękna. W warstwie lirycznej artystka daleka jest od udzielania dobrych, cennych czy sprawdzonych rad, zdecydowanie bardziej zdaje się wciąż szukać odpowiedzi.

(nota 7/10)








W drugiej odsłonie dzisiejszego wpisu lotem błyskawicy przeniesiemy się do miasta Anacortes, znajdującym się w stanie Waszyngton. Przed nami najnowsze wydawnictwo The Microphones zatytułowane po prostu "Microphones In 2020". Zawiera ono ponad 40-minutową pieśń, w której Phil Elverum snuje wspomnienia z dawnych lat oraz egzystencjalne refleksje. Smacznego! 



  

niedziela, 2 sierpnia 2020

DANIEL BLUMBERG - "ON & ON" (Mute Records) "Ruchy Browna albo dekonstrukcja piosenki"

   Swoją drogą... ciekawe... czy... japoński gitarzysta Keiji Hainoi wie, iż to własnie jego koncert w londyńskiej Cafe Oto zapoczątkował całą serię zdarzeń, które w konsekwencji doprowadziły do narodzin całkiem nowego artysty. Kim jest ten artysta? To Daniel Blumberg, który mniej więcej dziewięć lat temu, za namową przyjaciela, wybrał się na koncert japońskiego gitarzysty. Wcześniej, jak sam przyznaje, nigdy nie miał do czynienia, ani z muzyką, ani tym bardziej z przedstawicielami sceny improwizowanej, którzy zwykli gromadzić się w klubie Cafe Oto. To własnie tam poznał między innymi: Seymoura Wrighta, Billy'ego Steigera, Toma Wheatly, Ute Kanngiessera, Rossa Lamberta, Elvina Brandhi. To oni wydatnie przyczynili się do powstania jego znakomitego debiutu "Minus" (2018), który tak bardzo mi się spodobał, że napisałem o nim notkę na łamach bloga. Kilku z nich znów zostało zaproszonych do pracy nad najnowszą płytą "On&ON", a ich inicjały widnieją na okładce krążka.

Przez ostatnie dwa lata brytyjski wokalista (niegdyś Yuck, Hebronix) nie tylko, że nie próżnował, ale był bardzo zajętym człowiekiem. Przede wszystkim sporo koncertował, niemal po całym świecie, w tej podróży zahaczył nawet o naszą umiłowaną ojczyznę, występując w Krakowie na "Ars Cameralis". Z Seymourem Wrightem (saksofon) powołali do życia duet Guo. Oprócz tego skomponował muzykę do filmu, a wystawa jego rysunków (także akwarel), zatytułowana "Un-Erase-Able" miała miejsce w Union Gallery (2019).
Poprzedni album "Minus" Blumberg napisał pod wpływem bardzo silnych  emocji. Przeżył rozstanie z bliską osobą do tego stopnia, że wylądował w szpitalu. Najnowsze wydawnictwo "On&On" jest w pewnym sensie kontynuacją pomysłów zapoczątkowanych na poprzedniej płycie. Warstwa liryczna w tym wypadku nie jest aż tak przesiąknięta skrajnymi emocjami. Za to muzyka wciąż hołduje zasadzie, którą w dużym uproszczeniu można by nazwać czymś w rodzaju "dekonstrukcji piosenki". Daniel Blumberg znów z godną pozazdroszczenia lekkością lawiruje pomiędzy różnymi gatunkami. Album powstał jako zapis kilku sesji nagraniowych. Trochę tu eksperymentów, trochę improwizacji i klasycznie rozumianej piosenki. W poszczególnych kompozycjach ponownie znajdziemy dysharmonię, pogranicze ciszy, erupcje perkusjonaliów, polirytmie. "Sidestep Summer" przypomniał mi dokonania Cassandry Wilson z okresu "New Moon Daughter" lub solową płytę Marka Hollisa. "Teethgritter" niesie wraz z sobą swobodę grania na żywo. Powracającym motywem jest utwór "On&On", który pojawia się aż w czterech odsłonach, symbolizując uwikłanie, czy zafiksowanie. Większość z tych utworów brzmi tak, jakby dopiero powstawały, bez żadnego wcześniejszego planu, jakby rodziły się na naszych oczach (i uszach), wraz z kolejnymi taktami, nie mając żadnej gwarancji na to, że za chwilę nie rozpadną się na drobne nieprzystające do siebie kawałki. Poszczególne instrumenty czasem dialogują, czasem dopiero szukają odpowiedniego stroju, konkretnej tonacji, funkcjonując na zasadzie muzycznych "ruchów Browna". Struktura piosenek zdaje się być otwarta, płynna, to rozszerza się, to znów kurczy, podlega rozmaitym fluktuacją, a jedynym jej stałym elementem jest "jakiś początek" oraz koniec. To urokliwy głos Daniela Blumberga kształtuje kolejne opowieści, porządkuje grę wiolonczeli, skrzypiec, gitary, perkusji - sprawia, że instrumenty choć przez moment koncentrują się wokół niego, mówią zgodnym głosem i mają wspólny cel. Na wyróżnieniu zasługuje bardzo dobra produkcja Petera Walsha, który wraz ze Scottem Walkerem maczał palce przy powstawaniu znakomitego debiutu."On&On" nie jest dziełem na miarę poprzedniego wydawnictwa "Minus", co nie zmienia faktu, że słucha się tych nagrań z dużą przyjemnością. Trudno również odmówić brytyjskiemu wokaliście konsekwencji, w tak dla niego ważnym, poszerzaniu czy redefiniowaniu granic własnego artystycznego świata. Moją ulubioną pieśnią od razu stała się cudowna "Bound", najdłuższe nagranie na płycie.

(nota 7.5/10)