sobota, 26 października 2019

E.S.T. - "LIVE IN GOTHENBURG" (ACT MUSIC) "To była środa, 283 dzień roku..."

  Przyzwyczailiśmy się do tego, że jesień w naszym kraju, oprócz kapryśnej niekiedy pogody, przypomina nam o sobie jazzem. Mam tu na myśli zwiększoną w tym okresie liczbę propozycji koncertowych związanych z muzyką improwizowaną. W ten weekend chociażby odbywa się kolejny Jazz Jamboree, gdzie na scenie pojawi się między innymi brytyjska grupa Get The Blessing oraz belgijska wokalistka Melanie De Biasio, czyli "nasi starzy znajomi", których płyty nieco szerzej charakteryzowałem na łamach tego bloga. Skoro aura za oknem skłania do pogłębionej improwizowanej refleksji, to może warto przy tej okazji  sięgnąć po wydawnictwo koncertowe nieodżałowanego tria E.S.T. "Live in Gothenburg" to dwa fizyczne krążki i blisko 100 minut muzyki, zarejestrowanej 10 października 2001 roku ( to była środa, 283 roku, słońce wstało o godzinie 5.53, a zaszło o 16.52), przez Ake Lintona, inżyniera dźwięku, o którym ktoś ładnie powiedział, że był: "ukrytym czwartym członkiem zespołu". Album zawiera 11 kompozycji, pochodzących głównie z dwóch płyt: "From Gagarin's Point Of View" i "Good Morning Susie Soho", kompozycja "The Second Page" pochodzi z albumu "Winter In Venice", a "Bowling" oraz "The Rube Thing" nie zostały wydane na żadnej studyjnej płycie.

Zaryzykuję twierdzenie, że trio E.S.T. zna chyba każdy, kto nieco bardziej interesuje się muzyką improwizowaną. Bror Frederik "Esbjorn" Svensson (fortepian), Dan Berglund (kontrabas), Magnus Ostrom (perkusja), przez lata wypracowywali własny styl, rozpoznawalną i cenioną markę, żeby ostatecznie zostać ikoną współczesnego jazzu oraz źródłem inspiracji dla kolejnych pokoleń młodych muzyków. Początki ich działalności sięgają 1990 roku, kiedy to Berglund przeniósł się do Sztokholmu, gdzie oprócz studiów muzycznych grał w kilku zespołach. Podczas trasy koncertowej z Liną Nyberg doszło do spotkania i nawiązania współpracy z Esbjornem Svenssonem. Do sympatycznej dwójki szybko dołączył Magnus Ostrom, którego Svensson znał z czasów dzieciństwa.  Na pierwsze wydawnictwo płytowe - "When Every Has Gone" - przyszło im czekać trzy lata, kolejne "E.S.T. Plays Monk" sprzedało się w Szwecji w ponad 10 tys. egzemplarzy.
Jednak sukces i popularność nie przyszły same, w tamtym okresie Svensson był nie tylko znakomitym pianistą, ale również bardzo sprawnym menadżerem, który wciąż: "wsiał na telefonie", organizując kolejne koncerty (to lekcja do odrobienia nie tylko dla jazzowych formacji, ale również lokalnych ośrodków kultury). "Naszym celem było granie w miejscach, w których zwykle nie mieli muzyki jazzowej" - wspominał po latach Berglund.
Esbjorn Svensson dorastał w muzycznej rodzinie, ojciec posiadał kolekcję płyt, matka grała na pianinie. Jako szesnastolatek rozpoczął edukację w szkole muzycznej, a potem studia w Sztokholmie. Punktem zwrotnym w jego rozwoju artystycznym był koncert Wayne'a Shortera oraz odkrycie płyty Keitha Jarretta - "Facing You", choć pośród swoich ważnych inspiracji wymieniał również albumy: "Ok Computer" - Radiohead, "Grace" - Jeffa Buckleya czy dokonania formacji Wilco. Wszystko to nie pozostało bez echa i znalazło odzwierciedlenie w muzyce E.S.T., którzy potrafili łączyć rockową dynamikę ze skandynawską melancholią, wyrafinowane improwizacje z popowymi melodiami i współczesną elektroniką. W 1995 i rok później Svensson zdobył nagrodę Jazzmusician Of The Year. Przełomowym momentem w historii tria okazał się album "From Gagarin's Point Of View" wydany w 1999 roku. Zespół zyskał międzynarodowe uznanie i wyruszył w niemal roczną trasę koncertową po całym świecie. Załoga Esbjorna Svenssona na nowo zdefiniowała pojęcie "europejski jazz", odniosła ogromny sukces, dalszy rozwój grupy przerwała niestety tragiczna śmierć pianisty w czerwcu 2008 roku.

Był czas, kiedy trio dawało ponad 100 koncertów rocznie, z tego też tytułu nie brakuje wydawnictw zawierających materiały "live", zarówno tych nieoficjalnych, jak i oficjalnych: "Live in Berlin", "Live in London", "Live in Hamburg", "E.S.T. Live'95" itd. Wydany wczoraj nakładem oficyny ACT "Live in Gothenburg" zdecydowanie bardziej dedykowany jest dla fanów grupy, niż dla kogoś, kto stawia dopiero pierwsze kroki w krainie "leukocytów" Esbjorna Svenssona. Mniej tutaj melancholii, oniryzmu, "skandynawskiego saudade" - "Somewhere Else Before", "From Gagarin's Point Of You" - przeważa natomiast jazzowa pianistyka odmalowana, co warto podkreślić, w bardzo dynamiczny sposób, w którym trio, z liderem na czele, pokazuje również swój wielki kunszt techniczny: "Bowling",  "The Wraith". O tym niepublikowanym wcześniej zapisie koncertowym Esbjorn Svensson miał powiedzieć, że to jedno z najlepszych nagrań koncertowych w całej historii zespołu. Warto sprawdzić, co miał na myśli.

(nota 8/10)







sobota, 19 października 2019

PATRICK WATSON - "WAVE" (Secret City/Domino) "Po drugiej stronie fali"

    Symbol wody (pod różnymi postaciami) przewija się od samego początku w twórczości Patricka Watsona. Woda pojawia się jako metafora oraz odniesienie zarówno w tekstach, jak i w tytułach poszczególnych kompozycji. Trudno się temu dziwić, zważywszy na fakt, że Watson pracował przez jakiś czas w Piscines & Spa w Hudson jako...analityk wody. Początek jego działalności artystycznej również związany był z motywem wody. Oto kilkanaście lat temu znajomy fotograf wydał album, który zawierał zdjęcia zrobione pod... wodą. Będący wtedy na początku swojej scenicznej kariery Watson został poproszony, żeby stworzyć muzykę do konkretnych fotografii.

Na ostatnim wydanym wczoraj albumie odniesień do wody również nie brakuje. Tytuł płyty - "Wave" - według artysty oznacza zarówno falę, ale również moment, kiedy w nią wpadasz. Owa fala może zabrać cię na samo dno, albo wynieść wysoko w górę i ponieść gdzieś daleko. I właśnie o tym - w dużym uproszczeniu - jest najnowsze wydawnictwo sympatycznego Kanadyjczyka - nie tyle o upadku, kryzysie i załamaniu, ile, o próbie wyjścia z kłopotliwych sytuacji. A tych, jak opowiada laureat nagrody Canadian Polaris Music Prize (2007), w ostatnich długich miesiącach w jego życiu nie brakowało.

Przede wszystkim zmarła matka artysty, jakby nieszczęść było mało, Watson rozstał się z żoną, a szeregi zespołu opuścił perkusista. Najnowszy album rozpoczyna kompozycja "Dream For Dreaming", która w pamięci Patricka Watsona wiąże się z uciążliwym i mocnym aromatem dusznych perfum, które roztaczała wokół siebie kobieta siedząca obok niego w samolocie, kiedy wracał do domu. A był to powrót specyficzny, bo dom tym razem stał pusty, nie czekała na niego tam ani żona, ani dzieci. Patrick czuł się wtedy, jakby: "przebywał poza własnym ciałem". "Nagle jesteś niczym, przynajmniej nie ojcem i nie małżonkiem". "Never Thought You Were Leaving, Thought We'd Get Old, Get Dressed, And Walk The Dogs (...), Never Thought I'd Have to Be Alone". Z wyżej wymienionych powodów płyta "Wave" posiada intymny, kameralny charakter. Bazą dla wielu z tych 10 kompozycji  jest fortepian i oczywiście głos wokalisty. Aranżacje nie są tak rozbudowane, jak to bywało na poprzednich albumach. Tym razem wokalnie wspomogły Watsona trzy panie: Charlotte Loseth, Ariel Engle, Erika Angell. Znana już wcześniej ze singla "Melody Noir" powstała w wyniku inspiracji utworem "Tonada de la luna" wenezuelskiego pieśniarza Simona Diaza. "Strange Rain" to wpływ twórczości etiopskiej pianistki Maryam Guebrou. Z kolei "Look At You" i "Turn Out The Lights" zostały poświęcone nowej sympatii Patricka Watsona. Album "Wave" to długimi fragmentami bardzo udana płyta, wypełniona urokliwymi, nostalgicznymi melodiami, które, jestem o tym przekonany, zostaną z nami na dłużej. "Najsmutniejszą rzeczą w muzyce jest to, że ludzie przestali śpiewać we własnych domach (...). Muzyka stała się formą rozrywki, a nie częścią życia ludzi" - zauważył w jednym z wywiadów Patrick Watson. Dodam tylko tyle, że do pełni mojego szczęścia zabrakło cudownej kompozycji "Melancolie", która niejako poprzedzała wydanie albumu "Wave", a którą kanadyjski artysta wykonał razem z Safią Nolin.


(nota 8/10)








A tak - "Here Comes The River" - kończy się album "Wave" Patricka Watsona.



wtorek, 15 października 2019

OISEAUX-TEMPETE - "FROM SOMEWHERE INVISIBLE" (Sub Rosa) "Apokalipsa nasza powszednia"

   "Nic nie wydaje się "na całe życie", żadnej rzeczy nie traktujemy już, jakby tak było, nie oddajemy się jej i nie przywiązujemy się do niej(...). Dramaty, które oglądamy, nie trwają dłużej niż wciśnięcie telewizyjnego guzika; książki, które kupujemy i czytamy istnieją od jednego dworca do drugiego. Główną funkcją najnowszych wiadomości jest wypchnięcie wiadomości wczorajszych i wyparcie ich z uwagi i pamięci oraz wyrażenie z góry zgody na to, że spotka je taki sam los ze strony wiadomości jutrzejszych (...). Sprytnie projektowane, coraz to inne i coraz to wymyślniejsze cudeńka elektroniczne mają zdecydowaną przewagę nad zwykłymi ludźmi, którym ciągła zmiana masek i wcielanie się w coraz to nowe postacie przychodzi z trudem...".  (Zygmunt Bauman)


  Był rok 2012, kiedy Frederic D. Oberland wraz z filmowcem i fotografem Stephanem Charpentierem wybrał się do pogrążonej w kryzysie gospodarczym Grecji. Efektem tej podróży były filmy, zdjęcia oraz nagrania terenowe. Tuż po powrocie do Paryża Oberland skontaktował się ze Stephanem Pigneulem i zaproponował wspólną sesję nagraniową. Panowie znali się wcześniej, występując w Le Reveil des Tropiques oraz we FareWell Poetry, gdzie tworzyli ścieżki dźwiękowe do czarno-białych filmów. Obydwaj doskonale pamiętają tę pierwszą sesję; była druga w nocy, kiedy w ciasnej zadymionej sali z głośników popłynęły pierwsze dźwięki - oczywiście tony gitary, odgłosy nagrań terenowych, saksofon i bas Stephana oraz perskusja Bena McConnella (współpracował wcześniej z Beach House, Au Revoire Simone, Marisą Nadler). Pierwsze studyjne nagrania miały miejsce w Mikrokosmos Studio w Lyonie, pod czujnym okiem i uchem Benoita Bela.
Nazwę Oiseaux-Tempete zaczerpnęli od nazwy ptaka - burzyka - którego pojawienie się nad oceanem zwykle zwiastuje załamanie pogody. Debiut fonograficzny przypadł na rok 2013 i nawiązywał do twórczości francuskiego artysty, wymienionego już wyżej, Stephena Charpentiera, który udokumentował zawirowania polityczne i gospodarcze w Grecji w latach 2012-2013. "Pierwszy album przypomina dźwiękową odyseję pytań, jakie stawia sobie dysfunkcyjne społeczeństwo zachodnie".

Frederic D. Oberland podkreśla istotny dla niego, "niemal cielesny" związek pomiędzy muzyką, a kinem, dźwiękiem i obrazem. "Kino jest częścią naszego muzycznego DNA". Wśród ważnych twórców pojawiają się takie nazwiska jak: Jarmusch (szczególnie film "Truposz"), Kubrick, Lynch. Ważnym elementem funkcjonowania formacji jest improwizacja. "Wszystko, co nagrywamy, zaczyna się od improwizacji". Jeden dźwięk prowokuje inny, ten akord kolejny, a spotkanie z muzykiem zachęca do kolejnych spotkań. "Musisz wyjść z własnej strefy komfortu, żeby pojawiło się coś nowego i magicznego". Stąd też przez te kilka lat scenicznej działalności przez francuską grupę przewinęło się ponad dwudziestu muzyków. Można zaryzykować twierdzenie, że nie byłoby formacji Oiseaux-Tempete, przynajmniej  w tym obecnym kształcie, gdyby nie... basen Morza Śródziemnego, który Frederic nazywa Alma Mater zespołu. W jego ujęciu to również kolebka cywilizacji europejskiej, Bałkanów, części Bliskiego Wschodu i Afryki oraz swoisty tygiel kulturowy.

Następny album francuskiej grupy - "Al - 'An!" - wiązał się z wyprawą do Bejrutu i Libanu, współpracą z lokalnymi artystami, nagrywaniem w studiu Tunefork w Bejrucie, a także z elementami muzyki rockowej, które przenikały wpływy estetyki arabskiej. Całość materiału, zgodnie ze zwyczajem, została utrwalona po powrocie do Francji w studiu Magma Diva. Z kolei album "Utopiya?" był owocem podróży przyjaciół do Turcji i na Sycylię, do zespołu dołączył wtedy klarnecista Gareth Davis.

Przy okazji najnowszego wydawnictwa - "From Somewhere Invisible" grupa opuściła Alma Mater, czyli ulubione przystanie basenu Morza Śródziemnego i wybrała się za ocean. Był koniec listopada 2017 roku, kiedy Frederic D. Oberland i Stephane Pigneul znaleźli się na pokładzie samolotu, który zabrał ich do Kanady. Tym samym odpowiedzieli na zaproszenie złożone przez Radwana Ghazi Moumneha (Jerusalem In My Heart), u boku którego zagrali dwa koncerty w Toronto i Montrealu, na rzecz wspólnego projektu Suuns. Odbyła się również dwudniowa sesja w kultowym i wspominanym już na łamach tego bloga studiu Hotel2Tango. Skład zespołu wzbogacił się o kilku artystów: Jean-Michela Piresa, Mondkopfa, Radwana Ghazi Moumneha, G.W. Soka (The Ex), który wspomógł grupę wokalnie, Jessicę Moss (skrzypce, The Sliver  Mt. Zion, Vic Chesnutt, Carla Bozulic).
   Tym razem nie wykorzystano nagrań terenowych, najnowszy album nie jest też dziennikiem zapisków z podróży, mamy tu bowiem do czynienia z mroczną i psychodeliczną orkiestracją skupioną wokół profetycznego głosu G.W. Soka, który w swojej melorecytacji wykorzystał poezję Mahmouda Darwisha. Frederic Oberland odkrył tego autora dzięki książce "Mural". Nieżyjący już palestyński poeta, więziony był za recytacje swojej twórczości, w wierszach poruszał takie tematy jak: wolność, emigracja, tęsknota za ojczyzną, wyobcowanie itp. Członkowie Oiseaux-Tempete w wybranych tekstach starają się komentować przemiany społeczno-polityczne, kondycję współczesnego człowieka, szczególnie zaś tego żyjącego w zachodnim świecie, poruszają kwestie globalizacji i nacjonalizmów, obsceniczności i konsumpcjonizmu. Zarówno Oberland, jak i Pigneul, nie chcą oddzielać sztuki od życia: "Ciężko odwrócić się od tego, co rozgrywa się za twoim oknem".

Album "From Somewhere Invisible" rozpoczyna znakomita kompozycja "He Is Afraid And So Am I", która dobrze wprowadza w nastrój i oddaje charakter całości. W najdłuższych utworach pojawia się głos G.W. Soka, wykorzystującego również poezję Ghayatha Almadhouna oraz Yu Jiana. Atmosfera gęstniejącego mroku i pogłębiającej się psychodelii dominuje we wszystkich siedmiu kompozycjach. Najgłębsze zanurzenie w krainę ciemności grupa uzyskuje w "Weird Dancing In All-Night 1" oraz następującej po niej drugiej części, gdzie tony saksofonu usiłują przebić się przez ścianę gitar i elektronicznego szumu; "To czarno-biały wodospad, głosy, śmiechy i jęki bezładnego świata, który upada". Wieńczący dzieło - "Out of Sight" - jest niczym mgliste światełko majaczące gdzieś nieśmiało, w tym zimnym i mrocznym tunelu.
 I tak oto pogranicze eksperymentalnego rocka przenika się z wątkami świata muzycznej awangardy. Słuchacz staje przed "Epifaniami", jak krótko podsumował twórczość francuskiej formacji jej założyciel Frederic Oberland. Dla Stephane'a Pigneula ich dokonania artystyczne to nic innego jak: "Opowieści z różnych miejsc i czasów, od naszych zmarłych i dla naszych zmarłych".  Francuska grupa jest wciąż słabo znana, nie tylko w naszym kraju, pozostaje mieć nadzieję, że bardzo udany, najlepszy w dyskografii, album "From Somewhere Invisible", który ukaże się w piątek 18 października odrobinę zmieni ten stan rzeczy.

(nota 8/10) 















czwartek, 3 października 2019

FIELD GUIDES - "THIS IS JUST A PLACE" (Whatever's Clever) "AKSOLOTL Z BROOKLYNU"

    "Był czas, kiedy dużo myślałem o aksolotlach. Chodziłem je oglądać do akwarium w Jardin des Plantes i spędzałem całe godziny na przyglądaniu się im, obserwowaniu ich bezruchu, ich tajemniczych drgnień. A teraz sam jestem aksolotlem"  ("Aksolotl" - Julio Cortazar)

  Naszym dzisiejszym gościem będzie Benedict Kupstas oraz jego wesoła gromadka ukrywająca się pod nazwą Field Guides. Wyśmienitą do tego okazją jest trzecia w ogóle, a druga oficjalna, płyta, która ukazała się kilka dni temu, czyli krążek zatytułowany "This Is Just A Place". Benedict Kupstas to muzyk i pisarz rezydujący w Nowym Yorku. Zaczynał jako chłopak z gitarą, który dzielił się swoją twórczością tylko w wąskim kręgu bliskich znajomych. Tak się złożyło, że to jednemu z nich w końcu udało się namówić amerykańskiego artystę do publicznego występu. Koncert odbył się w... sklepie ze słodyczami, tyle że zamiast solowego recitalu Benedict wystąpił u boku zaprzyjaźnionych  muzyków, z którymi to zagrał wtedy między innymi cover grupy Smog. Najwyraźniej wspólne granie spodobało się wszystkim zainteresowanym na tyle, że postanowili je kontynuować, na salę prób wybrali dość egzotyczne miejsce - opuszczoną fabrykę farmaceutyczną Pfitzera, przy Flushing Avenue, oczywiście na Brooklynie.

Benedict Kupstas ma osobliwe hobby - zbiera nagrania terenowe z całego świata. Rejestruje głównie odgłosy przyrody: szum wody, liści, śpiew ptaków itd. Jego niespełnionym, póki co, marzeniem jest zostanie w przyszłości ornitologiem. Owe wspomniane przeze mnie wyżej nagrania terenowe wykorzystał na oficjalnym debiucie grupy: "Boo, Forever". Pośród nich znalazły się te dokonane w Parku Narodowym Corcovada na Kostaryce, oraz te z Parco Nationale delle Terre we Włoszech. Tytuł albumu został zaczerpnięty z twórczości jednego z ulubionych pisarzy naszego dzisiejszego bohatera - Richarda Broutigana (związany w ruchem beatników, autor powieści "Łowienie pstrągów w Ameryce"). Debiutancki krążek w ciekawy sposób łączył elementy alternatywnego rocka z indie-folkiem. W warstwie tekstowej był również wyrazem hołdu, jaki autor składał naturze, z jej bogactwem fauny i flory.

Na drugie oficjalne wydawnictwo przyszło nam czekać pięć lat. W tym czasie skład grupy ulegał zmianie, jedni muzycy odchodzili, ich miejsce zajmowali kolejni. Wydawnictwo "This Is Just A Place" przykuwa uwagę dojrzałością brzmieniowych rozwiązań, w stosunku do tego co oferował poprzedni krążek. Mamy tu mnóstwo ciekawych pomysłów aranżacyjnych, różnorodność użytych instrumentów - skrzypce, wiolonczela, saksofon, fortepian, organy Hammonda, ...paczka po chipsach. Całość zgrabnie zmiksował D.James Goodwin, w swoim prywatnym studiu "The Isokon", w Nowym Yorku, który współpracował między innymi z Kevinem Morby, Timem Berne, Davidem Tornem. Początek albumu czyli "Art of Fiction No.83" to delikatne westchnienia smyczek i gitary, oraz głosy - Kupstasa i Jamie Reeder. To śpiewanie na dwa wokale - męski i kobiecy - nie trzymanie się sztywnych podziałów, a więc swobodna ich wymiana, dzielenie się poszczególnymi partiami, sprawiło, że kompozycje zyskały na atrakcyjności. Kilka z tych ośmiu utworów zawartych na ostatnim wydawnictwie grupy przypomina dokonania Camera Obscura czy Belle And Sebastian, pozostałe kierują nasze skojarzenia w stronę takich formacji jak The National lub The War On Drugs, Yo La Tengo. Pośród ważnych inspiracji Benedict Kupstas wymienia konkretne tytuły oraz ich wykonawców: Nick Cave - "Distans Sky", Yo La Tengo - "Our Way To Fall", Gastr Del Sol - "Blues Subtitles No Sens of Wonder", Broadcast - "Tears In The Typing Pool",  Sparklehorse - "It's a Wonderful Life." Jeśli chodzi o tropy literackie, to jednym z ulubionych opowiadań amerykańskiego twórcy jest nowela "Aksolotl" Julio Cortazara, do którego to tekstu ponoć wraca kilka razy do roku. I tak oto w najlepszej i mojej ulubionej kompozycji "Mondegreen", podmiot liryczny staje przed akwarium i patrzy z uwagą przez szybę na przepływające tam ryby... "At The Aquarium Looking Through The Glass I Saw A Part Of Myself Looking Back" - zupełnie tak, jak bohater opowiadania Cortazara.

"I w tej ostatniej samotności, której już nie zakłóca swymi powrotami, pocieszam się, że może coś o nas napisze; będzie myślał, że opowiada bajkę, i napisze to wszystko o aksolotlach" (Julio Cortazar - "Aksolotl").


(nota 7/10)