sobota, 21 października 2017

YURI HONING ACUSTIC QUARTET - "GOLDBRUN" (Challenge Records) "Europa w barwach jesieni"




"GOLDBRUN" - to bardzo dobra płyta. Bardzo... Ale po kolei.
To trzecia w dyskografii płyta akustycznego kwartetu. Yuri Honing to 52-letni holenderski saksofonista, nagradzany i uznany w świecie jazzu kompozytor. Z twórczością Honinga zetknąłem się po raz pierwszy w 2012 roku, przy okazji wydania znakomitej płyty "True".  Oczarowany muzyką później miałem okazję poznać wcześniejsze, nieco bardziej alternatywno-rockowe, wcielenie holenderskiego artysty. Mam tu na myśli jego zespół Wired Paradise, z którym nagrał dwa albumy. Między innymi prezentowany we fragmencie na łamach tego bloga "Meet your demons". Warto wspomnieć, że w tym zespole u boku Honinga grał perkusista Joost Lijbaart, który potem zasilił skład Yuri Honing Acustic Quartet. Oprócz tego w kwartecie tym grają: Wolfert Brederode (fortepian) oraz Gulli Gudmundsson (bas).

Najnowszy album "GOLDBRUN" nagrywano od marca do czerwca 2017 roku, w Wiseloord Studio Hilversum, a opublikowano 29 września tego roku. Przy okazji pracy w studio, oraz wytwórni Challenge Records, warto nadmienić, że album pod względem technicznym jest na wysokim poziomie. Nic dziwnego, skoro szefowie Challenge Records bardzo dużą wagę przykładają do jakości brzmienia, a ten label od lat cieszy się dobrą marką wśród koneserów czystego dźwięku.
Jak można przeczytać na stronie wytwórni, czy usłyszeć w wywiadzie, którego na potrzeby promocji udzielił Yuri Honing, głównym tematem płyty "GOLDBRUN" jest Europa (jej przyszłość). Poza tym jednym z podstawowych źródeł inspiracji dla Honinga była muzyka Richarda Wagnera oraz Richarda Straussa, czemu holenderski saksofonista szczególnie dał wyraz w kompozycji "GOLDBRUN 4". Całość najnowszego albumu akustycznego kwartetu stanowi siedem utworów, każdy z nich nosił tytuł "Goldbrun", zmieniają się tylko poszczególne indeksy. Dla Yuri Honinga "GOLDBRUN" oznaczał również specyficzny sposób komponowania płyty. Tym razem holenderski artysta posłużył się, jak sam podkreśla, nieliniową metodą. Struktury harmoniczne na najnowszej płycie rozchodzą się niejako od środka, od wnętrza kompozycji, jej jądra, aż do krawędzi, aż po brzegi, na podobieństwo kręgów na wodzie. Warto również wspomnieć, o przykrym doświadczeniu, które stało się udziałem Honinga. W trakcie prac nad albumem zmarł ojciec holenderskiego artysty, i stąd krążek jest również jemu dedykowany.

Jaki jest album "GOLDBRUN"?
Przede wszystkim muzyka zawarta na tym niespełna 40-minutowym krążku mieni się najpiękniejszymi barwami jesieni. A słuchanie kolejnych kompozycji, to ogromna przyjemność. Nie wyciągam płyty z odtwarzacza od kilku dni. W porównaniu do krążka "TRUE"(2012), płyta "GOLDBRUN" jest zdecydowanie dojrzalszym albumem. I to na każdym poziomie. Yuri Honing gra tutaj oszczędnie, potrafi wykorzystywać ciszę, nie stosuje zbyt wielu ornamentów, za to buduje sugestywny melancholijny nastrój. Ileż tu wyrafinowania, ileż godnych uwagi niuansów, ileż staranności. Każdy akord zdaje się mieć dla siebie odpowiednie miejsce i czas, każde dotknięcie palców klawiszy fortepianu, każde muśnięcie talerzy perkusji. Honing gra długimi dźwiękami, szuka przestrzeni, szuka harmonii (momentami przypomina Charlesa Lloyda, a pianista Carsten Dahla). W odróżnieniu od krążka "True" zdecydowanie większą rolę odgrywają tutaj pozostali członkowie kwartetu. Szczególnie mam tu na myśli pianistę - Wolferta Brederode - którego pastelowe pasaże stanowią doskonałe dopełnienie dla nostalgicznych tonów saksofonu.
Niestety w popularnych serwisach nie ma nagrań z albumu "GOLDBRUN". Drobne fragmenty kompozycji można usłyszeć podczas koncertu dla jednej z holenderskich telewizji. Co nie zmienia faktu, że jest to jedna, z najpiękniejszych płyt tej jesieni, którą gorąco polecam czytelnikom tego bloga.
(nota 8.5/10)




                                         



                                         





A na deser smakowity kąsek z płyty "True".




sobota, 14 października 2017

DESTROYER - "KEN" (Dead Ocean/Merge Records) "DESTROYER ...VARIETE...albo kilka słów na temat nowego albumu grupy THE CHURCH"




    Lubię piosenki zespołu Destroyer. Ach, i cóż można dodać po takiej deklaracji. Chyba jedynie to, że wiele z tych najnowszych płyt, do których w ostatnich tygodniach udało mi się dotrzeć, okropnie mnie wynudziły lub rozczarowały.

 Chociażby album tak bliskiej mi niegdyś formacji Variete - "Nie wiem". Mam tyle sympatii i szacunku do tej znakomitej grupy (to jeden z najlepszych zespołów w historii polskiej muzyki), cenię sobie twórcze poszukiwania, ale kiedy słyszę ich najnowsze nagrania, to rozkładam bezradnie ramiona (jak niegdyś robił to krzyż w tekście Variete) i mówię: "Nie wiem, nie wiem, nie wiem...". Ta swoista asceza formalna, którą zaproponowali artyści na ostatnim krążku, zaczyna przypominać nieznośną manierę.  Łudząco do siebie podobne kompozycje bydgoskiej formacji, wprost krzyczą, o jakieś nowe dźwięki, inne tonacje, dodatkowego muzyka. A teksty w stylu: "Tylko duchowość może nas uratować", brzmią w moich spragnionych celnych metafor uszach cokolwiek pretensjonalnie ( w końcu Grzegorz Kaźmierczak przyzwyczaił nas do tego, że jest wspaniałym tekściarzem). Czyżby autor tekstu nawiązywał do wywiadu, jakiego udzielił Martin Heidegger dla tygodnika "Der Spiegel" - "Tylko Bóg mógłby nas uratować".
Mój pierwszy raz z Variete, to była "kaseta z cegiełkami", odkryta przypadkiem w szkolnym radiowęźle, a potem poszukiwana przeze mnie i moich kolegów, jak największy skarb. "Kto to przyniósł?", "Kto to zabrał?", "Gdzie to jest?" - pytaliśmy przejęci jeden przez drugiego. Wtedy Variete było synonimem wielkiej klasy, oryginalności, wyjątkowości, obiektem swoistego kultu - tyle polskich zespołów w tamtych niespiesznych dniach grało całkiem przyzwoicie, ale żaden nawet nie zbliżał się do tego poziomu. Metafizyczne teksty Kaźmierczaka odkrywały przed nami zasłonięte na co dzień wymiary rzeczywistości. Mieliśmy nieodparte wrażenie, że z każdą kolejną kompozycją bydgoskiej grupy, dookoła nas coś się ujawniało, coś się odsłaniało, jakaś prawda bycia, prawda istnienia. Ta liryka prowokowała do zadawania pytań, przywoływała egzystencjalne troski i lęki - coś jakby podchwycone w locie dialogi pomiędzy Sartrem, a Camusem, w kawiarni, gdzie "jądra burzy" i "niedopałki gwiazd", niekoniecznie przy herbacie ("Nie zmienimy nic na pewno już, pamięć o nas skłamie"). Owe niezapomniane wersy pozwalały nam choć na chwilę, patrzeć głębiej, szerzej, dalej. Przede wszystkim pozwalały spoglądać inaczej.
Twórca kultowego "11'30" - "Przyszedł człowiek i zapytał mnie, czy powietrze łamie mi się w dłoniach..." - na płycie "Nie wiem" zrezygnował, z intrygujących paraleli, głębi skojarzeń, na rzecz prostoty. Doskonale rozumiem potrzebę rozwoju, szukania nowych środków wyrazów. Jednak warstwa muzyczna nowego krążka jest, mówiąc delikatnie, dość płaska i skrojona w oparciu o jeden praktycznie schemat. Taka muzyka, moim zdaniem, niemal w ogóle nie buduje napięcia, nie kreuje przestrzeni sugestywnego nastroju, ani nie podkreśla kluczowych fragmentów tekstu. W moim odczuciu, każdy ma własne przemyślenia, pomimo ogromnej sympatii, zielonookie radio "Romans", z coraz większym trudem "otwiera przestrzeń fal".
Co oczywiście nie zmienia faktu, że pośród tych kilku czy kilkunastu najważniejszych polskich utworów, jakie słyszałem w życiu, wciąż i niezmiennie wiele z nich należy do grupy Variete. Chociażby utwór "Który to już śnieg", zarejestrowany podczas koncertu w poznańskiej  "Arenie". Ponoć są jeszcze wśród żywych ci, którzy byli na tym koncercie. Zazdroszczę wrażeń i wspomnień. To wciąż słabo znana kompozycja. Jak smakuje po latach?









Po takich deklaracjach i takich emocjach musiałem odpocząć, a w ukojeniu nerwów pomogła mi najnowsza płyta Destroyera - "KEN". Trzeba przyznać, że ostatni album formacji z Vancouver ma znakomity początek, jak i równie udane zakończenie. Utwór "Sky's Grey" otwierający wydawnictwo, to piosenka bardzo dobrze znana z singla, który promował cały album. "In the Morning" przez barwę klawiszy i rytmiczny puls basu przypomniał mi dokonania New Order. Kolejny wyborny kąsek ukrywa się pod indeksem 3 - "Tinseltown Swimming in Blood" - to następna piosenka, która wcześniej promowała to wydawnictwo. Z nowym albumem (i ostatnimi również) grupy Destroyer jest trochę tak, jak z ulubioną potrawą, którą przygotowujemy sobie od lat. Czasem powodowani fantazją coś zbyt mocno doprawimy, innym razem pomimo starań nie uda nam się wydobyć wszystkich subtelności, ale ogólnie całe nasze danie ma zazwyczaj podobny smak. Sam nie wiem, co w procesie tworzenia jest trudniejsze - czymś naprawdę zaskoczyć odbiorcę, czy utrzymanie podobnego wysokiego lub bardzo wysokiego poziomu.
Destroyer ma rozpoznawalny i wypracowany przez dwadzieścia dwa lata prób, wydawnictw oraz koncertów, styl. Posiada swoją indywidualną melodykę. W tym kontekście tak sobie pomyślałem, że gdyby na moment zastąpić wokalistę kanadyjskiej formacji kimś innym, to owe przebiegi melodyczne są tak charakterystyczne, że nie tylko wierni fani rozpoznaliby bez trudu, że mają do czynienia z piosenką grupy Destroyer. Credo wokalisty i autora tekstów Dana Bejara brzmi: "Za każdym razem zaczynać od zera". Kto wie, być może dlatego przez te wszystkie lata tak często zmieniał się skład zespołu. Jeśli zaś chodzi o muzykę grupy Destroyer to trzeba przyznać, że od kilku sezonów w brzmieniu zespołu zmienia się raczej niewiele. I w moim odczuciu można zaliczyć ów fakt, jako duży plus. Najnowszego materiału zarejestrowanego w The Balloon Factory wysłuchałem z przyjemnością, zatrzymując się przy kilku piosenkach, żeby odtworzyć je ponownie. "Rome", "Saw You at Hospital", "Ivory Coast", to te najlepsze. Niezmiennie cieszy mnie fakt, że wciąż są artyści, którzy - pomimo niezbyt dobrej koniunktury - chcą robić indie-pop, chamber-pop z klasą. Bo któż, w dzisiejszych zawrotnie szybkich i kapryśnych czasach, potrafi docenić ciekawe aranżacje czy wkład pracy poświęconej na uzyskanie określonego brzmienia. A najgorsza kompozycja? - słusznie zapytacie.  Zdecydowanie "Cover from the sun" - jazgotliwy, zupełnie niepotrzebny zwrot stylistyczny, wyrywający z przyjemnego nastroju, na szczęście trwa tylko dwie minut i trzynaście sekund.   (nota 7.5/10)

Na zakończenie dzisiejszego wpisu chciałbym poświęcić kila słów najnowszej płycie zespołu The Church - "Man Woman Life Death Infinity". Tak się złożyło, że w ostatnich dniach ów krążek pojawił się w moim odtwarzaczu i zagościł tam na nieco dłużej. Przyznam szczerze, że nie śledziłem pilnie wszystkich dokonań australijskiej grupy. Ostatni raz miałem kontakt z ich muzyką przy okazji koncertowego wydawnictwa DVD - "Future Past Perfect"(2013), które niejako dokumentowało 30-lecie działalności zespołu. W prasie muzycznej, na łamach której wzmianki o The Church pojawiają się wyjątkowo rzadko, wyczytałem, że w ostatnim czasie pojawił się w zespole nowy gitarzysta - Ian Haug. Muzyk ten, jak podkreśla w jednym z wywiadów wokalista grupy Steve Kilbey, wniósł spory wkład w brzmienie najnowszej płyty.

Moim ulubionym albumem The Church, (spośród tych kilku, czy raptem kilkunastu, które miałem okazję poznać, cała dyskografia liczy sobie niemal 30 tytułów), jest krążek "Aura=Priest"(1992), który po raz pierwszy usłyszałem w audycji Tomasza Beksińskiego. Sentyment pozostał, pewnie coś więcej niż sentyment, bo to wciąż jest bardzo dobry materiał, który pomimo upływu lat całkiem dobrze się broni.
Na ostatnim albumie australijskiej formacji nie ma utworów na miarę obłędnego i zapadającego w pamięć "The Dissillusionist", czy uwielbianego i odtwarzanego przeze mnie po wielokroć "Mistress". Nie zmienia to jednak faktu, że jest to zaskakująco udana płyta. Podobnie jak w przypadku grupy Destroyer, weterani z antypodów niczego i nikomu nie muszą udowadniać, czy też próbować dostosować się do obowiązujących i zmiennych mód, utrzymują za to dobry poziom. Wokalista i autor tekstów - Steve Kilbey - którego barwę głosu bardzo lubię, jest zapracowanym człowiekiem. W ramach odskoczni od macierzystej formacji regularnie współpracuje z Martinem Kennedym, udziela się wokalnie, chociażby w nagraniach grupy Hammock. Nie wiem, czy nowy materiał The Church może zjednać przychylność nowych słuchaczy. Natomiast jestem w pełni przekonany o tym, że te dziewięć dobrych kompozycji - naprawdę trudno którąś szczególnie wyróżnić (gitary, klawisze, bębny i miły dla ucha głos, klasycznie podane, bez żadnych ekstrawagancji na poziomie produkcji, z ciekawymi tekstami autora, który w życiu całkiem sporo już doświadczył) - powinno zadowolić tych, którzy kiedyś z twórczością The Church już się zetknęli. Przez te 43 minuty trwania "Man Woman Life Death Infinity" można sobie przypomnieć - chociażby w ramach tak zwanego powrotu do muzycznej przeszłości - jak grało się przed laty dobrego alternatywnego rocka.
(nota 7/10)












sobota, 7 października 2017

MELANIE DE BIASIO - "LILIES" (Le Label) "Z laptopem na kolanach"


                                                                                     fot.internet




        Bohaterki dzisiejszego wpisu chyba nie muszę przedstawiać czytelnikom tego bloga. Belgijskiej wokalistce poświęciłem sporo ciepłych słów, przy okazji wydania jej poprzedniej epki "Blackened Cities". Dziesięć lat po wydaniu debiutanckiej płyty - "A Stomach is Burning" - w miniony piątek na półkach sklepowych pojawił się najnowszy album zatytułowany "Lilies". Mój pierwszy wpis niejako podsumowujący dokonania artystki nazwałem "Bursztynowe odcienie hipnotycznej ciszy". Po przesłuchaniu najnowszego krążka mogę powiedzieć, że "cisza" czy "hipnotyczność" (trans) wciąż stanowią słowa klucze pomocne do interpretacji twórczości De Biasio. Tym razem belgijska artystka zrezygnowała z pomocy zespołu i wzięła sprawy w swoje ręce. W odróżnieniu od poprzednich płyt wokalistka postawiła na elektronikę i domową produkcję. Nie jest to jednak typowe lo-fi. Nic z tych rzeczy. Pod zgrabnymi palcami Melanie wylądowała klawiatura laptopa, na którym zgrała większą część materiału.
Trzeba przyznać, że podczas tworzenia tkanki brzmieniowej De Biasio dość oszczędnie gospodarowała środkami stylistycznymi, używając ich z rozmysłem i w odpowiednich momentach. Artystka przede wszystkim starała się w kolejnych odsłonach albumu "Lilies" uzyskać i podtrzymać odpowiedni klimat. Najnowszą płytę rozpoczyna utwór "Your Freedom is the End of Me", czerpiący garściami i nawiązujący do dokonań twórców ze sceny triphopowej. Mamy tutaj powtarzalne tony basu, wtórujący mu fortepian, a nad wszystkim niczym delikatna mgła ( oczywiście w odcieniach bursztynu) unosi się głos Melanie De Biasio.  Kolejna piosenka "Gold Junkies", to nieco zmodyfikowany fragment wyciągnięty z poprzedniej epki "Blackened Cities", który przynosi wraz z sobą subtelny trans. Równie transowy charakter ma kompozycja "Let Me Love You". To utwór bardzo dobrze znany fanom twórczości belgijskiej artystki, ponieważ pojawił się na debiutanckiej płycie "A Stomach is Burning". Najwidoczniej po dziesięciu latach De Biasio postanowiła dokonać jego reinterpretacji, wpuszczając całość kompozycji w nowy, triphopowo-psychodeliczny kontekst. Na krążku "Lilies" belgijska wokalistka spróbowała swoich sił mierząc się z mniej lub bardziej klasycznie pojętym bluesem - "Sitting in the Stairwell", "Brother". Na najnowszym albumie Melanie De Biasio raczy nas własną opowieścią o jazzie (i bluesie), znów uwodzi głosem, czaruje i oczarowuje, w charakterystyczny dla siebie sposób na bursztynowo zabarwiając ciszę. Do mojej pełni szczęścia zabrakło jednak żywych instrumentów i wydatnej pomocy zespołu, który tak udanie wspierał Melanie od lat.

(nota 7/10)