wtorek, 27 grudnia 2016

Muzyczne podsumowanie roku 2016, czyli płyty, krążki, albumy...



Koniec roku to zwykle czas podsumowań. Jak grzyby po deszczu pojawiają się kolejne zestawienia, obejmujące i porządkujące to, co działo się przez ostatnie miesiące w kulturze. Wszystkich interesujących wydawnictw nie sposób przesłuchać. Dlatego te pierwsze tygodnie kolejnego roku zwykle schodzą nam na odkrywaniu czegoś, co z takich lub innych przyczyn przegapiliśmy. Zestawienie, które znajduje się poniżej tego tekstu, jest oczywiście moim subiektywnym spojrzeniem na kończący się z wolna rok. Zdaję sobie sprawę z faktu, że niosło mnie w określone rejony muzyczny, że mój instynkt kierował mnie w jedne miejsce, a tym samym traciłem z oczu zupełnie inne rewiry. Takie podsumowanie roku jest zwykle wypadkową naszych skłonności czy upodobań, czasem oczekiwań. I wbrew pozorom sporo nam mówi o nas samych. Dlatego zachęcam czytelników tego bloga do sporządzania własnych list ulubionych albumów, singli, epek, "gorących dziesiątek", "obowiązkowych piątek". Oglądane z perspektywy czasu świetnie pokazują, w jakim miejscu obecnie się znajdujemy, czy zrobiliśmy krok na przód, czy może wciąż tkwimy uparcie w jednym punkcie, i słuchamy tego samego, o tym samym, w ten sam sposób. Jeśli chodzi o moją skromną osobę, obcowanie z wszelkimi dziełami szeroko pojętej sztuki - bez znaczenia, czy będzie to książka, film, płyta itd. - powinno zakładać również w pewnym aspekcie rozwój osobisty odbiorcy. Warto w kontaktach z wytworami kultury, od czasu do czasu i w miarę systematycznie robić drobne kroki, a co najważniejsze, nie zniechęcać się przy pierwszym napotkanym oporze. Niech ten pierwszy opór materii estetycznej - wbrew obiegowym opiniom - będzie intrygującym wabikiem (opór jako kategoria kulturowa). Niech nie stanowi pretekstu do odrzucenia, i powiedzenia: "To z pewnością nie dla mnie". Warto również być uczciwym w stosunku do samego siebie, a nie podążać na ślepo, prowokowany sztucznym zgiełkiem, za chwilowymi modami, które zwykle mają to do siebie, że przemijają szybciej, niże je zdołamy utrwalić na kartach pamięci. 
W zestawieniu, które zamieściłem poniżej, znalazło się kilka albumów, które nie były recenzowane na łamach tego bloga. Zazwyczaj prezentuję tutaj płyty, które zrobiły na mnie wrażenie w ostatnim tygodniu, dwóch tygodniach ("wybrane z tygodnia"). Do niektórych płyt docieram, co naturalne, z większym lub mniejszym opóźnieniem, nieraz zachęcony przeczytaną uprzednio interesującą recenzją. Skoro ktoś już przede mną, w takim czy innym miejscu, w miarę możliwości rzetelnie zrecenzował dany album, nie widzę powodu, żebym robił to ponownie. Na moim blogu nie pojawiają się również płyty, które w mojej ocenie nie uzyskały noty powyżej "6". Wyjątki od tej reguły - co to za reguła, od której nie byłoby sympatycznego wyjątku - stanowią albumy ulubionych artystów. Każdy z czytelników bloga może przypisać sobie własne określenia dotyczące poszczególnych ocen (dla przykładu, nota 8/10 oznaczy płytę bardzo dobrą, 9/10 oznacza płytę wybitną, album roku, nota 10/10 to płyta dekady, a  1/10 oznacza "DNO", nie dotykać, nie słuchać, gdyż grozi to kalectwem). 
Oprócz wszystkich tych składowych estetycznych, które zwykle bierze się pod uwagę przy ocenie albumów - aranżacja, wykonanie, melodia, tekst, cechy gatunkowe itd. - ważnym dla mnie elementem jest: "żywotność materiału muzycznego". Mówiąc w skrócie, chodzi tutaj o to, jak poszczególne płyty reagują na upływ czasu, jak szybko następuje ich erozja, jak długo są w stanie karmić słuchacza swoimi życiodajnymi sokami. Owa "słuchalność" przez nas i dla nas, w moim odczuciu powinna stanowić podstawowy element każdego rzetelnego podsumowania. Dlatego też jakoś niezbyt wierzę wszystkim tym krytykom, którzy od trzech miesięcy z okładem słuchają z niezmiennym zachwytem, dzień po dniu, a także w samym środku rozgwieżdżonej nocy, ostatniego albumu Bon Iver. W kategorii "rozczarowanie roku", ostatnia płyta Justina Vernona (co warte w tym miejscu szczególnego podkreślenia, wciąż jednego z moich ulubionych artystów), zajmuje zaszczytne pierwsze miejsce. Jeśli zaś chodzi o płyty, które w mijającym 2016 roku zrobiły na mnie największe wrażenie, to lista prezentuje się następująco.

1. Hamasyan/Henriksen/Aarset/Bang - "Atmospheres".
2. Radiohead - "A moon shaped pool".
3. Dawid Bowie - "Blackstar"
4. John Ellis - "Evolution: Seeds&streams"
5. No Clear mind - "Makena"
6. Hope Sandoval&The warm inventions - "Until the hunter"
7. Port St. Willow - "Syncope"
8. Nick Cave & The Bad Seeds - "Skeleton tree"
9. Logan Richardson - "Shift"
10. RY X - "Dawn"

Muszę przyznać, że zastanawiałem się, w jaki muzyczny sposób zakończyć ten rok, jakby nie patrzeć, pierwszy rok istnienia mojego bloga. W minionych miesiącach nie brakowało wspaniałych singli, cudownych utworów, pięknych i zapadających w pamięć piosenek. Postanowiłem dać szansę zespołowi, który wciąż jest mało znany, a w którym, przy okazji kolejnych wydawnictw, odnajduję spory potencjał. Potencjał póki co nie urzeczywistniony w pełni, ponieważ zespół The Amazing wciąż nie nagrał całej dobrej płyty albo takiej, którą mógłbym wymienić w rocznym podsumowaniu. Nie wiem dokładnie, z czego to wynika lub co jest głównym powodem tego swoistego rozwarstwienia estetycznego. To jest trochę tak, jakby jeden członek zespołu chciał grać tradycyjnego, banalnego rocka, innego ciągnęło w stronę popu, a kolejny raz po raz próbował przemycić nieco bardziej wyrafinowane dźwięki. Dojrzałość, również ta muzyczna, przychodzi z czasem. Być może członkowie zespołu The Amazing muszą jeszcze trochę popracować, a my, nieco bardziej wymagający słuchacze, musimy na nich jeszcze odrobinę poczekać.
Chociaż i teraz szwedzka kapela poszczególnymi nagraniami budzi mój szczery zachwyt. Zaintrygowany ich niektórymi utworami postanowiłem znaleźć odpowiedź na pytanie, co tak naprawdę  mnie do nich przyciąga. Poczytałem, poszperałem i chyba odkryłem przynajmniej część odpowiedzi na ową frapującą zagadkę. Oto na gitarze w zespole The Amazing gra Reine Fiske. Ten sam, który gra w innej recenzowanej na łamach tego bloga grupie - Dungen. Ten sam, który przed laty pojawiał się na płytach bliskich mi formacji, takich jak Landberk, Paatos, Morte Macabre. Aż chciałoby się powiedzieć: "Jesteśmy w domu". Przyznam, że jeszcze kilka dni temu rozkoszując się kolejnymi niezwykłymi podarunkami od grupy The Amazing, nie znałem składu personalnego zespołu. Jak to jednak niedaleko pada jabłko od jabłoni. Oczywiście na uwagę - mam nadzieję, że nie tylko moją - zasługuje również głos wokalisty Christoffera Gunrupa, który nieco przypomina mi barwę głosu Marka Kozelka (choć głos Christoffera jest subtelniejszy, gładszy). Szwedzki zespół w tych dobrych momentach odrobinę nawiązuje do twórczości Red House Painters, choć w ich muzyce słychać także wpływy indie-rocka, art-rocka, prog-rocka czy psychodelii. W ostatnich tygodniach największe wrażenie zrobił na mnie utwór "Tracks", pochodzący z najnowszej płyty The Amazing zatytułowanej "Ambulance". Słucham tego utworu nałogowo, niemal w każdej wolnej chwili. Niestety z jakichś bliżej nieznanych przyczyn, "Tracks" został usunięty niedawno z serwisu YT. Dlatego poniżej zamieszczam link do jakże urokliwej piosenki Through City Lights, w którym to utworze unosi się duch starego dobrego Red House Painters. 






Nie byłbym sobą, gdybym nie dorzucił czegoś na deser. Czegoś, z przepięknym, subtelnym solo saksofonu.To kolejna kompozycja, którą w mijającym roku, i w ostatnich tygodniach słuchałem najczęściej. W utworze "Come Silence" Daga Rosenqvista na saksofonie zagrała Lisen Rylander Love(znana chociażby z formacji The Splendor, czy Midaircondo), a na wiolonczeli Aaron Martin. To niezwykłe, że takie cudeńko ma w serwisie YT tak niewiele wyświetleń. Czytelnikom bloga dziękuję za obecność, cierpliwość, życzliwe uwagi, i  życzę dużo wspaniałych, nie tylko muzycznych, wrażeń w nadchodzącym 2017 roku. 







sobota, 10 grudnia 2016

NO CLEAR MIND - "MAKENA" ("Avant-pop podniesiony do rangi sztuki")



Makena Beach (nazywana także "Big Beach"), to: "najpiękniejsza złota plaża na wyspie Maui, leżącej w archipelagu Hawajów". Foldery biur podróży reklamują ten malowniczy zakątek, zachwalając krystalicznie czystą wodę, rozkoszny cień palm oraz ciepły wiatr wiejący od morza. "Wyspa Maui...to nie tylko pocztówkowe plaże, ale także plaże o piasku w różnych kolorach (...). Strzeliste wulkaniczne klify, wodospady, tropikalne niziny i dżungla, szczyty porośnięte lasami... Maui jak i jej okolice są prawdopodobnie najlepszym miejscem do nurkowania w całym archipelagu Hawai". Ceny wycieczek zaczynają się od... Sprawdźcie sami. Szczególnie, że z wyspy Maui nie jest zbyt daleko do wyspy Oahu, gdzie nakręcono serial "Lost - zagubieni".
    Dla tych, którzy w najbliższych dniach, z różnych powodów nie mogą sobie pozwolić na skorzystanie z bogatej oferty biur podróży, proponuję, w ramach rekompensaty czy namiastki egzotycznej wycieczki, wyborne towarzystwo zespołu No Clear Mind oraz ich znakomitą, wydaną niedawno płytę, zatytułowaną: "Makena". Sympatyczną grupę tworzą obecnie - Vasilis Dokakis ( lider, wokalista, autor tekstu), Lefteris Volanis, Dimitris Pagidas, Kostas Haliotis, Dimitris Patsoras. "Makena" to czwarty album w dorobku tej wciąż mało znanej greckiej formacji i moim zdaniem zdecydowanie najlepszy. Zawartość tego krążka stanowi wyjątkowo spójny materiał muzyczny, zważywszy na gatunek - avant-pop/dream-pop/retro-pop. Płyta "Makena" to avant-pop pełen egzotycznych przypraw, które niezbyt często można spotkać w tym gatunku. Odnajdziemy tutaj i pikantną domieszkę art-rocka ("In June", "Way out"), mocną, ale nie dominującą nutę psychodelicznego krautrocka (kompozycja "Makena") oraz posmaki retro-popu ("Lulu", "No man is an Island")  i melodyki wyjętej z przełomu lat 60-tych i 70-tych. Nie są to jednak przypadkowe cytaty, użyte byle jak i w dowolnym miejscu, chociażby w tak często obecnie spotykanej formule: "kopiuj-wklej". Ostatnie dokonania zespołu No Clear Mind w doskonały sposób pokazują, jak można umiejętnie czerpać z bogatej muzycznej tradycji. Rzadko, przynajmniej w ostatnim czasie, trafia do moich rąk płyta, której poszczególne utwory byłyby, z jednej strony, aż tak urokliwie melodyjne, a z drugiej, stanowiłyby świadectwo aranżacyjnego wyrafinowania, dobrego smaku oraz wkładu wykonanej pracy. Takich "piosenek" nie komponuje się z dnia na dzień, a takich płyt nie nagrywa się w trzy dni.
Na szczególną uwagę zasługuje staranność i konsekwencja, z jaką został wyprodukowany album "Makena". Nie jest to zbiór luźno powiązanych ze sobą, lepszych lub gorszych, dziesięciu kompozycji. Każdy utwór to nie tylko zapis tekstu oraz linii melodycznej, ale przede wszystkim wykwintna prezentacja koncepcji dotyczącej tego, jak w konkretnym momencie powinna brzmieć gitara, bas, klawisze, perkusja, głos i chór. To właśnie na poziomie aranżacji i w brzmieniu (realizacja) słychać ślady myślenia o dźwięku, które dominowały w muzyce pochodzącej z okresu lat 60-tych i 70-tych ubiegłego wieku. Charakterystyczne nabijanie akordów gitary akustycznej, w dalszej kolejności praca sekcji rytmicznej, podział i rozplanowanie sceny muzycznej, od samego początku płyty - "In June" - sprawiają, że słuchacz bez problemu nie tylko przenosi się na rajską wyspę, ale również w czasie. Na albumie "Makena" wiele razy wykorzystano efekty pogłosowe (reverb), szczególnie jeśli chodzi o linię wokalną. Jednak zrobiono to z dużym wyczuciem, dzięki czemu tekst jest zawsze czytelny, a kompozycje zyskały dodatkową subtelną aurę. Poszczególne dźwięki zdają się otaczać odbiorcę ze wszystkich stron, otulając spragnione wrażeń uszy, w miękkim niczym piasek Makena Beach kokonie. "Sunlight, close your eyes, feel the warm lasting trace of your smile..."
Warto również podkreślić urzekające i zapadające w pamięć linie melodyczne. Zawartość płyty "Makena" stanowią piosenki, które wpadają w ucho, które nuci się wciąż i wciąż, czasem zupełnie bezwiednie, ale nade wszystko takie, do których bardzo chce się wracać. Od tego albumu po prostu nie sposób się uwolnić. Gdybym miał pokusić się o podanie tropów stylistycznych czy ewentualnych podobieństw, musiałbym wymienić kilka zapomnianych nazw zespołów, takich jak: Blue States, Bang Gang, Melpo Mene, ILYA.
Po raz kolejny złapałem się na tym, że po wysłuchaniu krążka "Makena", odczułem autentyczny żal, kiedy uprzytomniłem sobie, jaki los czeka ten znakomity album. Urokliwe piosenki mogłyby ubogacić niejedną audycję radiową, uprzyjemnić czas gawiedzi i przyciągnąć uwagę nieco bardziej wymagającego odbiorcy. Jednak zbyt wiele staranności, jaką włożono w produkcję tej płyty, zbyt duży stopień wyrafinowania, jeśli chodzi o poziom aranżacji, zbyt mała ilość sztampowych rozwiązań - wszystko to razem wzięte sprawi, że ostatni album No Clear Mind nie zagości na playlistach popularnych stacji radiowych. Również krytycy nie pochylą się nad albumem "Makena". Pierwszy powód jest prozaiczny - brak wytwórni płytowej, która pomogłaby w promocji (płyta dostępna na bandcampie). Tym samym brak menadżera, który podsunąłby płytę na biurko dziennikarza muzycznego. Druga przyczyna, to zbyt ładne i w potocznym ujęciu zbyt "proste" linie melodyczne, które mogą błędnie sugerować, że coś, co szybko wpada w ucho, równie szybko z niego wypadnie. Nic bardziej mylnego.
Piosenkami z płyty "Makena" można by ozdobić ścieżkę dźwiękową niejednego filmu, czy to kina współczesnego, czy też tego, które święciło triumfy w latach 60-tych ubiegłego wieku. Dajmy na to kompozycja "Big thing". Wystarczy kilka pierwszych dźwięków i już przed oczami słuchacza pojawiają się kadry z filmu Jean-Luc Godarda. Widzimy kabriolet sunący powoli skąpanymi w słońcu ulicami Paryża. Za kierownicą siedzi  Jean-Paul Belmondo, obok niego zjawiskowa Jean Seberg, odchylona do tyłu, podtrzymuje dłonią kapelusz z szerokim rondem, którym targa złośliwy wiatr ("Do utraty tchu"). A może...a może jesteśmy w kawiarni, gdzie śliczna Anna Karina zaprasza nas do tańca. Przed chwilą wrzuciła monetę do grającej szafy, a teraz stoi przed nami, uśmiecha się tajemniczo, odlicza kolejne takty muzyki, prowokacyjnie pstrykając palcami ( "Żyć własnym życiem", "Szalony Piotruś", "Amatorski gang" ).
Jedno nie ulega wątpliwości, że to z albumem "Makena" będziemy porównywać wcześniejsze i późniejsze dokonania zespołu No Clear Mind. Duża klasa, wspaniała kultura gry, coś dla prawdziwych smakoszy. (nota 8.5/10)




niedziela, 4 grudnia 2016

MAGNIFICENT BIRD - "Every little thing she does is tragic"


Dziś, dla odmiany, po emocjach związanych z ostatnim dziełem Kate Bush, coś na wyciszenie i chwila dla debiutantów. Pierwsze kroki na wyboistej muzycznej niwie bywają trudne i nieporadne. Czasem w konsekwencji zamiast dopingować do dalszej aktywności i rozwoju, przynoszą wraz z sobą zniechęcenie. Rynek muzyczny jest niejako z natury kapryśny, często hołduje chwilowym modom, kłania się w pas pospolitym gustom, wynosi na piedestał wszelkiej maści jaskrawości czy ekstremizmy. Debiutanci, jeśli nie mają za sobą pomocy wytwórni, na krytyków czy recenzentów również nie zawsze mogą liczyć. Krytycy najczęściej i najchętniej - jak zwykle są chlubne wyjątki - zajmują się sobą albo toczą jałowe spory ze swoimi kolegami po fachu. Kto więc może podać pomocną dłoń debiutantom, w tych zawrotnie szybkich i niepewnych czasach? Nowicjusze mogą zdać się na tak zwany marketing szeptany, specjalistyczne portale internetowe oraz blogi tematyczne. Jeśli chodzi mnie, to czasem wolę poświęcić chwilę uwagi i kilka słów debiutantom, niż pastwić się nad aktualnie słabszą formą bardziej znanych artystów.
Jak internet długi i szeroki nie udało mi się odnaleźć żadnej przyzwoitej recenzji dotyczącej albumów zespołu Magnificent Bird. Wynikałoby z tego, że muzyka tej grupy nie zdołała przekonać do tej pory żadnego krytyka, co przyznam szczerze, nieco mnie dziwi. Zbyt dużo dobrego dzieje się, czy to na poziomie kompozycji, czy aranżacji, szczególnie na ostatniej płycie, żeby nie wspomnieć o tym wydawnictwie. Nie bez powodu użyłem wcześniej liczby mnogiej - albumów - bowiem zespół z Oklahomy ma już na swoim koncie dwa wydawnictwa. Pierwsza płyta, wydana własnym sumptem w 2011 roku, nosiła tytuł: "Superdark can happen to anyone". Trzeba przyznać, że ów zgrabny tytuł całkiem nieźle odzwierciedlał zawartość albumu. Jeśli chodzi o gatunek muzyczny, kompozycje grupy sytuowały się - i nie uległo to zmianie - gdzieś na pograniczu indie-rocka, indie-folku, americany. Piosenki Nathana Loftiesa - lidera, wokalisty, kompozytora i autora tekstów - utrzymane w jednostajnym i wolnym tempie (na perkusji wspomagał go Steve Boaz), podejmowały tematy egzystencjalne: zagubienie, depresja, lęki, strata bliskich, bolesne rozstania itd. W muzyce zespołu można było odnaleźć nawiązania do takich grup jak: Low, Grizzly Bear, Red House Painters, Codeine(czy innych przedstawicieli slowcore). Nathan Lofties, w jednym z nielicznych wywiadów, podkreślał, jak bardzo ceni dokonania formacji SMOG. Zapytany, o gatunek, do którego zaliczyłby muzykę, którą tworzy, odparł: "Gramy kowbojskiego, przestrzennego indie-rocka". Owa przestrzeń, tak podkreślana przez wokalistę Magnificent Bird, rzeczywiście jest znakiem rozpoznawczym zespołu.
Drugi w dorobku album - "Every little thing she does is tragic", którego tytuł jest trawestacją tytułu piosenki The Police: "Every little thing she does is magic" - został wydany w listopadzie 2016 roku. W warstwie muzycznej nie przyniósł on większych zmian. Wciąż na płycie dominuje klimat smutku. Z pewnością kompozycje Nathana Loftiesa są teraz bardziej dojrzałe i wyrafinowane. Uwagę słuchacza przykuwa przestrzeń, dobre aranżacje i gustowne linie melodyczne. W warstwie wokalnej wiele z tych najnowszych piosenek przypomina mi niektóre dokonania grupy Other Lives. Pomimo nostalgicznego nastroju ostatni album pełen jest dyskretnego uroku. Chcę przez to także powiedzieć, że gdzieś pod tą warstwą smutku, bolesnych doświadczeń i melancholii, nadal tli się promień światła. Zdjęcie, które później wykorzystano na okładce najnowszej płyty, Nathan Lofities znalazł w opuszczonym domu, którego musiał doglądać podczas nieobecności właściciela. To umiłowanie do starych fotografii czy przedmiotów widać również w teledyskach zespołu. Do ich produkcji członkowie grupy (formalnie to duet, Nathan Lofties i Steve Boaz, którym pomaga również Sarah Reid) wykorzystują fragmenty starych filmów lub kronik rodzinnych. Charakterystycznym i powtarzającym się motywem w twórczości Loftiesa, są dość spokojne początki utworów, które mają pełnić funkcję łagodnego wprowadzenia. Dopiero po takim leniwym wstępie, budzą się do życia kolejne instrumenty, kompozycja rozkwita i dojrzewa do pełni. Mam nadzieję, że komuś jeszcze przypadnie do gustu ostatni płyta Magnificent Bird, że ktoś jeszcze oprócz autora tego bloga zauważy w tej wciąż rozwijającej się grupie spory potencjał. (nota 7/10)






x

niedziela, 27 listopada 2016

KATE BUSH - "Before the dawn" Fish People ( "Słucham Kate Bush. Do not disturb!")

                                                                                             fot.internet


Bohaterki dzisiejszego postu chyba nikomu nie trzeba bliżej przedstawiać. Chociaż założenie, że współczesna nastoletnia młodzież, skupiona głównie wokół wszelkiej maści mediów społecznościowych, zna choćby ze słyszenia to nazwisko, może okazać się zbyt śmiałe. Angielska piosenkarka rzadko, jeśli w ogóle, gości w popularnych internetowych serwisach plotkarskich. Jej sympatyczna buzia nie zdobi okładek poczytnych gazet (są jeszcze takie?). Próżno szukać jej śmiałych zdjęć czy rozbieranych sesji, a jej barwna skądinąd postać nie jest przedmiotem afer towarzyskich czy skandali. Dlatego też można pokusić się o jedynie słuszny wniosek, że Kate Bush dla najmłodszego pokolenia jest bardziej bytem wirtualnym (jednym, z niezliczonej ilości haseł w Wikipedii), niż żywą osobą, z krwi i kości. Dla nieco starszych fanów muzyki, nie zamierzam nikomu wypominać wieku, Kate Bush jest przede wszystkim piosenkarką i Artystką, w pełnym tego słowa znaczeniu. Jej postać stanowi wzór godny najwyższych pochwał oraz naśladowania. Przez te wszystkie lata obecności na scenie i działalności twórczej, Kate Bush stała się ikoną stylu oraz, co warte szczególnego podkreślenia, wyznacznikiem prawdy artystycznej.
Jeśli chodzi, o moją skromną osobę, to przygodę z twórczością Kate Bush, mógłbym podzielić na dwa główne etapy. Pierwszy z nich - nastoletni, młodzieńczy - obejmuje przełom lat osiemdziesiątych i dziewięćdziesiątych. Nie pamiętam, choć przy okazji pojawienia się jej nowego wydawnictwa, bardzo starałem się to sobie przypomnieć, który utwór pani Kate usłyszałem jako pierwszy. Jak przez mgłę przypominam sobie kadry angielskiego serialu - charakterystyczne domy z czerwonej cegły, zaniedbany ogródek, na schodach chłopak z tornistrem wracający ze szkoły, na chodniku jego koleżanka przejeżdżająca na rowerze - a w tle dźwięki przeboju "Running up that hill (A deal with God)". Dopiero później, dużo później, kiedy zdobyłem cały album w wersji kasetowej, dowiedziałem się, że pochodzi on ze wspaniałej płyty "Hounds of love".
Muszę przyznać, że od pierwszego usłyszenia pokochałem charakterystyczny głos Kate Bush, z tą ikoniczną, dźwięczną i świetlistą, niczym księżyc w pełni, górą. W ten sposób nie śpiewał wtedy nikt. Bez zbytnich oporów dałem poprowadzić się jej za rękę, wprost pod złotą bramę, za którą rozciągał się tajemniczy ogród. Wystarczyło, żeby Kate wypowiedziała swoje magiczne: "C'mon, baby, C'mon, darling, let me steal...", i jak za dotknięciem czarodziejskiej różdżki świat wokół mnie przybierał zupełnie inne kształty, przywdziewał magiczne barwy. W jej obecności zawsze czułem się poruszony: "But every time it rains, You're here in my head, like the sun coming out...", troszkę onieśmielony: "It's in the trees! It's coming..." , ale przede wszystkim oczarowany: "Let me be weak, let me sleep...". W jej, jakże urokliwiej obecności, czasem również denerwowałem się, ale tylko wtedy, kiedy po "And dream of sheep" musiałem otworzyć oczy, podnieść się z miejsca - zupełnie tak, jakbym przebijał się przez niewidzialne mury, dzielące równoległe światy - żeby przerzucić kasetę z płytą "Hounds of love" na drugą stronę. "You must wake up". Przebudzeniu towarzyszyło w dalszej perspektywie odkrywanie kolejnych płyt angielskiej wokalistki: "The sensual world", "The dreaming", "The red shoes", itd.



Drugi etap mojej przygody z twórczością Kate Bush (poniekąd może symbolizować ten okres zawartość drugiej strony kasetowej czy winylowej wersji albumu "Hounds of love", czyli część, która nosi tytuł: "The ninth wave"), nazwałbym "dojrzałym". Obejmuje on ostatnie dokonania pani Kate. Mam tu na myśli powrót angielskiej artystki po latach przerwy, którego zwieńczeniem były dwa znakomite albumy: "Aerial" oraz "50 words for snow". Kate Bush nadal uwodziła mnie swoim zmysłowym głosem. Jednak było w nim więcej szlachetnego smutku, nostalgii i melancholii, tęsknoty za czymś, co nigdy już nie powróci, bo wrócić nie może. Nie tylko Kate Bush się zmieniła. Jej wierni słuchacze podczas jej nieobecności dojrzeli, odkryli dla siebie zupełnie inne priorytety, wartości i perspektywy na otaczającą ich rzeczywistość. W tym czasie bolesnej absencji, braku wzajemnego kontaktu, fani Kate zakochiwali się, łamali sobie serca, zakładali rodziny, zajmowali się wychowywaniem dzieci, niektórzy rozwodzili się, inni tracili bliskich, jeszcze inni czuli się samotni, bogacili się lub bankrutowali, dopadała ich proza życia, pochłaniała codzienna krzątanina (co niektórzy słuchali solowych dokonań Agnieszki Ch., albo będąc przy zdrowych zmysłach, potrafili nucić całymi dniami: "Każde pokolenie...").  Upływał czas, mijały godziny, mijały tygodnie, za rokiem rok... "Put an end to every dream..."
Jeśli chodzi o mnie, to przez te lata, które upłynęły od mojego pierwszego kontaktu z albumem "Hounds of love", przede wszystkim  zmieniło się moje podejście do muzyki. Po przesłuchaniu "tony płyt", zacząłem słuchać albumów w zupełnie inny sposób. Większą wagę przywiązywałem do brzmienia, do produkcji i rozmaitych technicznych niuansów. Ową przemianę zawdzięczam również twórczości Kate Bush. Ponieważ sposób, w jaki wyprodukowane zostały jej ostatnie albumy, "Aerial"( "A sky of honey"), "50 words for snow", wciąż budzi mój podziw, i mógłby posłużyć jako temat  rozważań niejednej pracy semestralnej co bardziej pilnego studenta. Na poziomie produkcji zachwyca tutaj wszystko, począwszy od dojrzałości, mądrości, konsekwencji w budowaniu sceny muzycznej, a na równowadze tonalnej i czystości brzmienia skończywszy. Przy okazji produkcji, warto wymienić i zapamiętać dwa nazwiska - Stephen Tayler, James Guthrie. Płyty "Aerial" (suita "A sky of honey") oraz "50 words for snow", to wzorce tego, na czym może polegać praca w studiu nagraniowym.
     Z entuzjazmem przyjąłem wiadomość, iż w ramach prezentu świątecznego Kate Bush postanowiła obdarować swoich wiernych fanów niezwykłym wydawnictwem. Album "Before the dawn" zawiera 28 utworów, zarejestrowanych podczas trasy koncertowej, która miała miejsce w 2014 roku. Nagrań dokonano w sali Hammersmiht Apollo w Londynie, pomiędzy sierpniem, a październikiem. To imponujące dzieło zawiera aż trzy fizyczne nośniki (cztery winyle), i blisko 155 minut muzyki.
Album numer jeden otwiera piosenka "Lily", pochodząca z płyty "The red shoes", której dawno już nie słyszałem. Na dysku oznaczonym numerem 1, są dwa utwory z "The red shoes", dwa pochodzą z "Aerial", dwa z "Hounds of love" i jeden z "The sensual world". Mimo tych skoków czasowych w doborze repertuaru, w żadnym momencie nie czuć, że zmieniła się stylistka, że coś tutaj zgrzyta, zbytnio wystaje lub nie pasuje do reszty tak zwanej playlisty. Wszystkie utwory doskonale ze sobą się łączą, niejako współistnieją, jakby wynikały jeden z drugiego, jakby każdy kolejny był twórczym rozwinięciem, czy też kontynuacją poprzedniego. Ta właśnie cecha, wyrażająca się w estetycznej konsekwencji, spoistości materiału muzycznego, to znak rozpoznawczy najnowszego wydawnictwa Kate Bush.
Myślę, że lepiej byłoby, gdyby płytę numer jeden zaczynał utwór "Hounds of love", ale to tylko moje prywatne spostrzeżenie. Czego odrobinę brakuje mi, w tej pierwszej odsłonie wydawnictwa "Before the dawn"? Być może w kilku momentach można było podjąć większe ryzyko i jeszcze bardziej odejść od oryginałów - zmienić pierwotną wersję, zwolnić lub przyspieszyć tempo, dodać spektakularne solo gitarowe, zaprosić do gry instrumenty dęte (których brak daje się odczuć), pozwolić sobie na odrobinę rockowego szaleństwa albo na żart i zabawę formą. To tylko drobne uwagi, kreślone niejako na marginesie tego znakomitego albumu.
Drugi dysk zawiera cały materiał muzyczny zwany "The ninth wave", pochodzący z płyty "Hounds of love"(druga strona w wersji kasetowej i winylowej). Trzeci dysk zawiera moją ulubioną część płyty "Aerial", czyli wcześniej już przeze mnie wspominaną suitę "A sky of honey". Dwa gustowne dodatki, to wpleciony pomiędzy "Somewhere in Between" oraz "Nocturn" zapadający w pamięć utwór "Tawny moon", w którym gościnnie zaśpiewał Albert McIntosh, czyli nie kto inny, jak tylko syn Kate Bush (który raczej nie odziedziczył talentu wokalnego po mamusi). Drugi dodatek - porywający w tej wersji "Cloudbusting", kończy koncertowe dzieło angielskiej wokalistki.
Zawartość dysku numer 2 oraz 3, to w moim odczuciu prawdziwe dzieło sztuki. Z wielką dbałością, o najmniejsze detale oddano niezwykłą atmosferę drugiej części albumu "Hounds of love" oraz suity: "A sky of honey". Oczarowanemu słuchaczowi nie pozostaje nic innego, jak tylko złożyć dłonie do oklasków i pozazdrościć tym nielicznym szczęśliwym wybrańcom, którzy dostąpili zaszczytu i wysłuchali tych wspaniałych kompozycji na żywo. Głos Kate Bush wciąż potrafi uwodzić słuchacza. Pewnie, co jest naturalnym procesem, owa charakterystyczna góra jej wokalizy nie jest już tak szklista i kryształowa, jak to bywało przed laty, ale za to niskie rejestry mienią się w bursztynowych odcieniach. W moim przypadku pojawił się jeszcze jeden symboliczny łącznik z latami minionymi. Oto znów - tak, jak przed laty - denerwowałem się, kiedy po zakończeniu odtwarzania dysku numer 2, musiałem otworzyć oczy, podnieść się z miejsca - zupełnie tak, jakbym przebijał się przez niewidzialne mury, dzielące równoległe światy - żeby położyć na tacy odtwarzacza dysk numer 3. "You must wake up".
Jedno nie ulega wątpliwości, album "Before the dawn" to wydarzenie na rynku muzycznym, oraz płyta, po którą będę sięgał wielokrotnie. Drogi czytelniku, jeżeli jesteś fanem Kate Bush, musisz koniecznie nabyć to niezwykłe, pod każdym względem, wydawnictwo. Nie ma innej opcji! Jeśli, jakimś dziwnym trafem, do tej pory nie zetknąłeś się z twórczością Kate Bush, a wciąż jesteś wśród żywych, najwyższa pora, żeby nadrobić zaległości.  "It's in the trees! It's coming..." (nota 8-9/10)





niedziela, 20 listopada 2016

DUNGEN - "Haxan" Smalltown Supersound ("Sowy nie są tym, czym się wydają")




Kilka dnia temu ukazała się ósma płyta w dorobku tego zespołu, zatytułowana "Haxan". Dungen to szwedzka grupa, powołana do życia w 1999 roku przez lidera, multiinstrumentalistę, kompozytora i autora większości tekstów - Gustava Ejstesa. Debiut fonograficzny - "Dungen" przypadł na rok 2001. Na początku działalności był to jednoosobowy projekt, do którego Ejstes sukcesywnie zapraszał swoich przyjaciół ("...jeden koleś grał  lepiej na bębnach ode mnie, a drugi lepiej na gitarze. Pomyślałem: "Muszę ich mieć, koniecznie"). Niektórzy  z nich pozostali w zespole, inni jedynie przewinęli się przez skład, czy też uczestniczyli w sesji nagraniowej. I tak, na gitarze wciąż gra Reine Fiske (muzyk znany, z takich zespołów jak: Landberk, Paatos, czy projekt muzyczny Morte Macabre), na basie Mattias Gustavsson, Freddrik Bjorling (były perkusista), i aktualny perkusista - Johan Holmegaard. Nazwa Dungen może być tłumaczona jako "zagajnik" czy "kępy drzew", ale jest to również nazwa miejsca, niedaleko wioski Lanna w południowej Szwecji. Gustav Ejstes pochodzi z rodziny muzyków, jego ojciec grał na skrzypcach. W jednym z wywiadów wokalista Dungen wspomina, jak to będąc dzieckiem (Ejstes rocznik 1979), odsłuchiwał płytę  Jimi Hendrixa: "Are you experienced" (otrzymał ją od matki na ósme urodziny), i doznał osobliwego uczucia, którego wtedy nie potrafił jeszcze nazwać. Podszedł więc do ojca, przejęty tym, co przed chwilą usłyszał z gramofonu, i stwierdził: "Tato, boję się". Kto wie, czy to nie właśnie wtedy zakiełkowało w młodym Gustavie ziarenko "umiłowania dla psychodelii". Bo to z tym gatunkiem rocka przede wszystkim będzie później kojarzony zespół Dungen. Krytycy, jak to krytycy, odnajdują w muzyce szwedzkiej grupy również mniej lub bardziej wyraźne nawiązania do prog-rocka, folku, sceny Canterbury, hard-rocka przełomu lat 60-tych i 70-tych. Przy okazji formacji Dungen pojawiło się również określenie "retro-rock". Gustav Ejstes nie wypiera się swoich muzycznych korzeni, nie zaprzecza, że inspirował się i nadal wywierają na niego ogromny wpływ zespoły z końca lat sześćdziesiątych. Lider formacji Dungen wychodzi z założenia, że muzyka powinna być szczera i naturalna, powinna również wynikać z wnętrza artysty. Ejstes słucha na co dzień rapu, psychodelii, ceni zarówno zespół Here We Go Magic, jak i dokonania takich artystów jak: Madlib czy Aphex Twin.
Najnowszy album "Haxan" zawiera czternaście utworów. Nie jest to klasyczna płyta zespołu, w tym sensie, że szwedzka grupa została poproszona o stworzenie ścieżki dźwiękowej do filmu animowanego: "The adventures of Prince Achmed" (z 1926 roku, w reżyserii Lotte Reinigera). Tytułowe określenie "Haxan" należy tłumaczyć jako: "czarownica", "wiedźma". Płytę otwierają tony akustycznej gitary, które wraz z plamami dźwiękowymi instrumentów klawiszowych tworzą sugestywne tło i dobrze wprowadzają słuchacza w nastrój albumu. Na "Haxan" znajdziemy pięć miniatur (czas ich trwania nie przekracza 2 minut), które stanowią coś na kształt szkiców, wycinków większych tematów. Te "drobiazgi" rozrzucone równomiernie po całej płycie, sugerują istnienie dłuższych, pełnych kompozycji. Dwa utwory - tytułowy "Haxan" oraz  "Wak-Waks portar" brzmią tak, jakby zostały nagrane podczas prób albo koncertu. Co warte w tym miejscu podkreślenia podczas rejestracji albumu w studio nagraniowym użyto, czy też zastosowano analogowe techniki, co wyraźnie słychać w brzmieniu płyty. Dwa najlepsze, jak dla mnie tematy, które mogą posłużyć, jako definicja stylu grupy Dungen lub egzemplifikacja pojęcia retro-rock, to utwory: "Trollkarlen och fageldrakten" oraz "Kalifen". Na zakończenie Dungen pokazuje lwi pazur i żegna się ze słuchaczem mocnym rockowym przestrzennym graniem, zanurzonym w oparach psychodelicznych gitar ("Tato, boję się"), przywołującym skojarzenia chociażby z dokonaniami grupy Hawkwind. Mój ulubiony utwór na płycie ukrywa się pod indeksem drugim, i został wybrany na singiel, który miał promować "Haxan". Ta wyborna kompozycja nosi tytuł: "Jakten genom skogen" - cudowny, miękki jak mech, "bas podróżnik" i melotron, który nadaje całości kompozycji aury niesamowitości, niepokoju. Słuchając tego znakomitego utworu, przypomniałem sobie kompozycje zespołu Ankedoten oraz sowę, sfilmowaną kamerą Davida Lyncha, która rozpościera skrzydła i leci w noc ciemną, omijając gałęzie i liście, na kadrach filmu "Miasteczko Twin Peaks".
Gustav Ejstes zapytany przez dziennikarza, jaki ze swoich utworów poleciłby słuchaczowi, który jeszcze nie zetknął się z muzyką zespołu Dungen, po chwili wahania odpowiedział, że wybrałby piosenkę "En Gang Om Aret". Ja do tego wyboru dodałbym jeszcze "Jakten genom skogen". (nota 7/10)




sobota, 12 listopada 2016

JOHN ELLIS - "Evolution: Seeds&Streams" Gondwana Records ("Z Manchesteru do... wieczności")



Gondwana Records - jedna z moich ulubionych wytwórni - ma siedzibę w Manchesterze, założona została przez Matthew Halsalla. Nazwę wytwórni Halsall zaczerpnął od nazwy sklepu swojej matki, która importowała i sprzedawała w nim meble z całego świata. Drugim czynnikiem, który zainspirował młodego muzyka do nadania właśnie takiego określenia, był utwór "Gondwana" Milesa Davisa pochodzący z płyty "Pangea". Od samego początku wytwórnia Gondwana Records miała własny określony profil. Halsall skupił się na wąskim aspekcie, czy też wycinku muzyki improwizowanej. Pod szyldem wytwórni ukazywały się - i wciąż ukazują - płyty artystów tworzących tak zwany "spiritual jazz" (tradycja coltraneowska, ale również pod patronatem Pharoah Sandersa). Jednym z ulubionych utworów Matthew Halsalla wszech czasów jest kompozycja "Journey in satchidananda" Alice Coltrane. Bez zbytniej przesady można powiedzieć, że echa i wpływy tej znakomitej kompozycji można odnaleźć na albumach Matthew Halsalla oraz różnych innych artystów, które ukazały się do tej pory w wytwórni Gondwana Records. Muzyka jako podróż, dźwiękowe pejzaże, repetytywne struktury, trans, oniryzm, mistycyzm, improwizacja, magia, ekstaza i wyciszenie - oto kolejne znaki rozpoznawcze na mapie wytwórni z Manchesteru. Oprócz płyt założyciela tego niewielkiego labelu, Matthew Halsalla (które gorąco polecam czytelnikom tego bloga), w katalogu wytwórni znajdziemy albumy takich artystów jak: Nat Birchall, GoGo Penguin, Mammal Hands. Oto jedno z najpiękniejszych nagrań Matthew Halsalla , które można znaleźć na jego płycie zatytułowanej "Colour yes" (na saksofonie zagrał Nat Birchall)








John Ellis koncept albumem "Evolution: Seeds&Streams" debiutuje w wytwórni Gondwana Records. Wcześniej Ellis - pianista, kompozytor - był członkiem zespołu The Cinematic Orchestra ("Every day", "Man with the movie camera"), dowodził także 12-osobowym składem, o wdzięcznej nazwie "The John Ellis Big Bang". Pomysł na album "Evolution..." pojawił się w głowie Johna Ellisa w roku 2015. Wszystko zaczęło się od współpracy Ellisa z Antonym Barkworthem-Knightem, który odpowiedzialny był za stworzenie wizualizacji. Pierwsze wykonanie kompozycji Johna Ellisa miało miejsce latem ubiegłego roku, na festiwalu jazzowym w Manchesterze. Problemem kluczowym całego albumu jest pojęcie "ewolucji" oraz pytania, które mniej lub bardziej bezpośrednio z nim się wiążą - "Skąd pochodzimy?", "Dokąd zmierzamy?", "Gdzie moglibyśmy dotrzeć? - co moglibyśmy osiągnąć? - zarówno, jako ludzkość, jak i poszczególne jednostki". Tak rozumiane pojęcie ewolucji zakłada rozwój na planie fizycznym, mentalnym, ale także metafizycznym.
Album "Evolution..." wyprodukował Matthew Halsall. John Ellis do pracy na płytą zaprosił mnóstwo zacnych gości. Na klarnecie,  saksofonie tenorowym i flecie zagrała Helena Jane Summerfield, na saksofonie altowym Sam Healey, na puzonie Ellie Smith, na korze John Haycock oraz Jali Nyonkoling Kuyateh, na wiolonczeli Jessica Macdonald, basowe takty odmierzał Pete Turner, na perkusji wspierał go Rick Weedon, za efekty beatboxowe odpowiadał Jason Singh.
Płyta "Evolution: Seeds&Streams" dobrze wpisuje się w niepisane motto wytwórni, czyli muzyki pojętej jako: "dźwiękowa podróż". Całość rozpoczyna kompozycja "Flight, która doskonale wprowadza słuchacza w klimat albumu - bogactwo dźwięków, mnóstwo barw i odcieni uzyskanych przy pomocy pojawiających się kolejno instrumentów: fortepian, saksofon, klarnet, wiolonczela, kora, puzon. Kolokwialnie można powiedzieć, że nie trzeba zamykać oczu, żeby oderwać się od ziemi i odlecieć w niezbadaną, ale jakże urokliwą, stworzoną przez muzyków przestrzeń.





Na albumie "Evolution ..." znajdziemy również wyraźne wpływy muzyki etnicznej("podróż do korzeni", ponoć 300 milionów lat temu wszystkie lądy znajdujące się dziś na południowej półkuli stanowiły jeden kontynent - Gondwanę), bardzo ładnie zinterpretowane i wykorzystane przez Johna Ellisa, chociażby w utworze "The Ladder". Mamy tutaj do czynienia z repetytywną strukturą - w której skład wchodzą tony basu oraz dźwięki pochodzące z keyboardu - połączoną z domieszką "afrykanaliów" (Mali), a w finale okraszoną przez smakowite solo puzonu. W przepięknym utworze "Poemander" do głosu dochodzi kora, która dodaje tej znakomitej kompozycji dodatkowej przestrzeni, egzotyki, głębi. Jak na koncept album przystało, najnowszego dzieła Johna Ellisa słucha się z dużą przyjemnością, od pierwszych dźwięków "Flight", aż po ostatnie takty "Arrival". "Evolution: Seeds& Streams" to kolejna bardzo udana płyta w coraz bogatszym katalogu oficyny Gondwana Records. (nota 8/10)








czwartek, 3 listopada 2016

HOPE SANDOVAL&THE WARM INVENTIONS - "UNTIL THE HUNTER" Tendril Tales (Z wizytą u przyjaciółki)


  Kiedyś, przed laty, nie tak dawno temu, byliście blisko. To była jedna z tych rzadko spotykanych relacji, do której podtrzymania nie potrzeba, ani częstych kontaktów, ani zbyt dużej ilości słów. Nieraz odnosiłeś wrażenie, że do porozumiewania się wystarczyło wam jedno spojrzenie, dobrze znany gest lub tamten uśmiech wynurzający się zza sterty książek. Przede wszystkim ceniłeś swoją przyjaciółkę za to, że szanowała twoją prywatność, w pewnym sensie stała na jej straży, nigdy nie próbowała przekroczyć niewidzialnej granicy i tego samego wymagała od ciebie. Dlatego, kiedy twoja przyjaciółka zniknęła - kiedy pochłonęły ją podróże, egzotyczne miejsca, inne sprawy, inni ludzie -  nie zamęczałeś jej wiadomościami i telefonami, w których zawierałby się twój niepokój oraz troska, pewnie także tęsknota, z nieodłącznym w takich przypadkach: "A kiedy wrócisz?". Po raz kolejny po prostu pozwoliłeś jej być tym, kim chciała, bo również w tym wyraża się ten pilnie strzeżony sekret prawdziwej przyjaźni. Jednocześnie dobrze wiedziałeś, doskonale zdawałeś sobie sprawę z tego, że kiedy ona znów będzie w okolicy, bez trudu odnajdzie w zakamarkach pamięci twój tak dobrze znany jej numer. I oto, tak jak nagle zniknęła, tak równie nieoczekiwanie pojawiła się, przypominając o sobie i zapraszając na spotkanie, w starym miejscu, o zwykłej porze, i: "Choć raz mógłbyś się nie spóźnić". Przyszedłeś z jej ulubionymi czekoladkami, z butelką wina i słońcem, które z wolna kładło się do snu za twoimi plecami. W jej mieszkaniu właściwie nic się nie zmieniło. Przywitał cię ten sam łagodny uśmiech pani domu, jej zamszowy głos, (z ową "tajemną nutą") - o którym kiedyś powiedziałeś, że tak cudownie prześlizguje się na granicy szeptu - oraz aromat waszej ulubionej kawy, który szybko wypełnił dawno nie oglądane wnętrze. Wiklinowy fotel  z brązową poduszką, jakby tylko czekał, żeby znów otoczyć cię przytulną miękkością i wspomnieniami dawnej atmosfery. Łabędzie szyje kieliszków szybko ugięły się pod czerwienią wina, a z nieco zakurzonych głośników popłynęła muzyka. Miodowe światło lampy odsłoniło ukradkiem rzucone spojrzenie oraz pierwsze nieśmiałe słowa. Wspólna salwa śmiechu była jak kolejny uścisk rąk, niby porozumiewawcze mrugnięcie jej kocich oczu, których tak ci brakowało. Potem był kufer wypełniony po brzegi skarbami i aparat pełen zdjęć - tych migotliwych spotkań ze szczęściem, trwających nie dłużej niż wdech albo wydech. Wszystko to stanowiło dla ciebie całkiem niezły pretekst do zadawania kolejnych pytań. Amulety, klucze, zasuszone liście, gramatyka spoglądania na siebie. Nie pamiętasz, który toast pojawił się jako pierwszy, czy ten: "Za nas", czy ten: "Za szczęśliwe powroty".  Wspólny wieczór upłynął na słuchaniu jej opowieści, które pojawiały się jedna po drugiej, przeplatając się wzajemnie i przenikając, niczym kłębki barwnych nici o rozwidlających się końcach. W jej obecności, która była taka nienachalna, taka dyskretna, upływające chwile zyskały nowe znaczenie, znalazły nowe imiona. Poszczególne elementy magicznej mozaiki łagodnie dopasowywały się, jakby odpowiednie słowa trafiły na odpowiednie dla siebie momenty. Po raz kolejny dobitnie przekonałeś się o tym, że w towarzystwie twojej przyjaciółki nawet cisza posiada swoje niepowtarzalne brzmienie. Patrząc na miodowy krąg światła, który odznaczał się na zasłonach zaciągniętych w jej sypialni, uzmysłowiłeś sobie, że znów zapomniałeś jej podziękować za towarzystwo i umówić się na kolejne spotkanie. "Dziękuję, Hope - wyszeptałeś w kierunku niedomkniętej furtki. - Dziękuję za to, że jesteś. Wkrótce znów się spotkamy"...  Bardzo udany album, jednej z moich ulubionych wokalistek (nota 8/10)


czwartek, 27 października 2016

LAMBCHOP - "FLOTUS" City Slang Records (Czyli o tym, jak Kurt Wagner i przyjaciele spróbowali "zremiksować samych siebie")

                                                                                            fot.internet

Potocznie mówi się, że czasem pierwsza myśl bywa najlepsza. Z drugiej jednak strony, z okresu dzieciństwa pamiętam zdanie, które często powtarzał mój ojciec: "Trzy raz zastanów się, zanim cokolwiek powiesz". Mając to na uwadze, postaram się zaspokoić ciekawość czytelników i zdradzić, jaka była ta pierwsza myśl, która pojawiła się w mojej głowie, podczas odsłuchiwania najnowszego albumu grupy Lambchop. Zacytuję z pamięci, gdyż było to całkiem niedawno: "Cholera, brzmi to tak, jakby Kurt Wagner próbował zremiksować samego siebie". Chwilę, może chwil kilka, później, w moim nieco zmąconym dźwiękowymi wrażeniami umyśle, zaszczebiotało kolejne spostrzeżenie: "Hm, skoro na ostatnim albumie było całkiem nieźle, w takim razie, po co to zmieniali?".

Próbując odpowiedzieć na tak postawione pytanie, trzeba spróbować się wczuć, choćby w ramach szeroko pojętej empatii, w rolę dojrzałego już twórcy. Artysta ma prawo, być może również w jakimś sensie obowiązek, do poszukiwania nowych środków wyrazu, ubogacania własnego stylu, rozwijania indywidualnego języka. Oczywiście te poszukiwania mogą w konsekwencji przynieść mniej lub bardziej pożądany skutek. Uważam jednak, że czasem warto podjąć ryzyko, warto chociażby przez moment spróbować wyrwać się z lepkich ramion stagnacji. Zawsze to lepiej, niż tkwić uparcie w okowach sztampowych rozwiązań, jednoznacznych i utartych skojarzeń, typowych nawyków. Dopiero po czasie oraz w uczciwym, przede wszystkim w stosunku do samego siebie, podsumowaniu okaże się, co w efekcie owego ryzyka i poszukiwań będzie można zapisać po stronie zysków, a co należałoby umieścić w rubryce strat.

Zasygnalizowane przeze mnie wyżej zmiany w podejściu do materii dźwiękowej zespołu Lambchop, dotyczą głównie brzemienia, które wyraźnie i znacząco złagodniało, w stosunku do poprzednich płyt tej formacji. Album "FLOTUS" (pełne rozwinięcie skrótu to - "For Love Often Turns Us Still") przynosi wraz z sobą wiele, przynajmniej przy pierwszym podejściu, zaskakujących rozwiązań. Całość materiału muzycznego brzmi miękko, w kilku odsłonach, nawet bardzo miękko. Jeśli chodzi o skojarzenia gatunkowe, ostatni album grupy Lambchop sytuuje się gdzieś na pograniczu alt-country/avant-pop/chillout. Sporo jest na płycie "FLOTUS" elektronicznych efektów, syntezatorowych bitów, loopów, mniej lub bardziej potrzebnych dodatków, filtrów oraz nakładek, którymi potraktowano - to jest podstawowa różnica i bardzo znacząca zmiana - głos wokalisty. Zupełnie tak, jakby Kurt Wagner przygotowując swoje najnowsze dzieło, kontaktował się osobiście czy telepatycznie z Justinem Vernonem (albo odrobinę inspirował się jego ostatnimi dokonaniami). Co by nie mówić, głos Kurta Wagnera, to znak rozpoznawczy grupy Lambchop. Słuchaczy do tej pory urzekała jego ciepła, kojąca barwa poprzetykana wszelkimi odcieniami melancholii. Nie spotkałem się z tym, żeby ktokolwiek, nawet z przeciwników tego typu grania, narzekał na głos Wagnera. Dlatego odrobinę dziwi mnie fakt, że niemal w każdym utworze (są bodajże dwa wyjątki) zamieszczonym na płycie "FLOTUS", ów głos został mniej lub bardziej zniekształcony, poddany obróbce technicznej i przepuszczony przez procesor .
Co odróżnia ostatni album zespołu Lambchop od płyty "22, A Million" Bon Iver (a ja znowu o Vernonie, bo to jednak dla mnie największe rozczarowanie tego roku), to fakt, iż mimo wszystko formacja z Nashville miała o wiele więcej do zaoferowania, chociażby na poziomie kompozycji. Poszczególne utwory jednak bronią się, w mniejszym lub większym stopniu, a nowe brzmienie grupy pewnie znajdzie swoich zwolenników. Czy będę należeć do tego wąskiego kręgu, trudno w tej chwili powiedzieć. Po drugim, trzecim i zaczętym czwartym (kreśląc te słowa, ponownie odtwarzam piosenkę "In Care of 8675309" ) przesłuchaniu płyty "FLOTUS", odczułem jednak znużenie. Dość powiedzieć, że w kilku momentach załapałem się na tym, iż nie byłem pewien, czy nadal słucham tej samej kompozycji, czy może przegapiłem chwilę, kiedy rozpoczęła się kolejna piosenka. Gdyby nie tekst, chwilami mocno nieczytelny, bo podawany przez zbyt mocno zniekształcony głos wokalisty, ciężko byłoby odróżnić niektóre utwory. Nie chcę zbytnio narzekać, ani tym bardziej wylewać dziecka z kąpielą. Muszę uczciwie przyznać, że "nowe" brzmienie grupy mimo wszystko sprawdza się i broni. Jazzujący fortepian, takty odmierzane przez automat perkusyjny, dyskretne dźwięki gitary oraz basu, uzupełnione delikatnie(!) przetworzonym głosem, dają w efekcie i raz po raz osobliwe, ale też bardzo smakowite połączenie (utwór "Directions to the Can"). Dobrze słucha się również kompozycji "In Care of...", "Flotus" czy transowo-chilloutowej "Harbor country". Najbardziej "klasyczny" w brzmieniu wydaje się być najdłuższy utwór "The Hustle", który zamyka album. I tyle dobrego... Mimo wszystko jakoś nie potrafiłem, póki co, zagłębić się w płycie "FLOTUS", nie byłem w stanie wniknąć w nią, ani też ona, w żadnym dłuższym niż studencki kwadrans momencie, nie wypełniła mnie tak, jak to miało miejsce przy okazji odsłuchiwania wielu poprzednich albumów zespołu Lambchop. Doceniam jednak odwagę, podjęte ryzyko, twórczy wysiłek włożony w ten album i poświęcony na poszukiwanie nowego brzemienia.

  (nota 6, 6.5, w rzadkich porywach sirocco 7/10).

Skoro jest okazja, poniżej zamieszczam dwa linki. Pierwsza kompozycja - " A Hold of You" - to jeden z moich ulubionych utworów zespołu (dla mnie definicja stylu, brzmienia). Drugi - "The Hustle" zamyka płytę "FLOTUS".











czwartek, 20 października 2016

DAVID AHLEN - "Hidden Light" ( Volkoren) "Szukajcie, a znajdziecie..."


Któż z nas nie lubi niespodzianek. Przyznam szczerze, że nie czekałem na najnowszą płytę Davida Ahlena zatytułowaną "Hidden light". Pewnie również dlatego stanowi ona dla mnie tak miłe zaskoczenie, choć oczywiście nie jest to główny powód. To trzecia i zdecydowanie najlepsza płyta w dorobku szwedzkiego wokalisty. Poprzednia została opublikowana trzy lata temu, nosiła tytuł "Selah", a debiut fonograficzny przypadł na rok 2009 - "We sprout in thy soil".
David Ahlen w niezbyt licznych wywiadach, których do tej pory udzielił, podkreśla duchowy wymiar swojej twórczości. Nie ukrywa, a wręcz często przypomina o tym, że jest człowiekiem wierzącym.To właśnie wiara w Boga wyznacza horyzont jego codziennej egzystencji. Od najmłodszych lat David słuchał i uczył się muzyki w przestronnych wnętrzach kościołów. W jego tekstach z łatwością można odnaleźć liczne nawiązania czy odwołania do wiary, Boga, spraw ostatecznych, szeroko pojętej transcendencji. "Jestem uzależniony od Boga" - wyznał. W jego spokojnej, łagodnej, ale również emocjonalnej wokalizie jest coś z chóralnego sposobu śpiewania. Podobne prowadzenie głosu, frazowanie, podobne harmonie. Bez zbytniej przesady można powiedzieć, że David Ahlen, w mniej lub bardziej zamierzony sposób, stworzył na płycie "Hidden light" coś w rodzaju dźwiękowego misterium albo muzyczną ilustracje do sakralnego obrzędu. Długie łagodne tony, czasem wydobywające się  z fortepianu, niekiedy pochodzące ze skrzypiec albo z wiolonczeli, rzadziej (a szkoda) z trąbki, tworzą barwne otoczenie do głosu, który zawsze znajduje się w centrum kompozycji. Ahlen posługuje się falsetem, dzięki czemu jego utwory zyskują na delikatności, odsłaniają dodatkową głębie. Sporo na ostatniej płycie magicznej ciszy oraz długich dronowych tonów, które mogą swobodnie wybrzmiewać.

Na albumie "Hidden light" nie mamy do czynienia z tradycyjnie rozumianymi piosenkami. Zważywszy na tak podkreślany przez artystę duchowy aspekt twórczości, kompozycje szwedzkiego muzyka raczej trzeba by określić mianem pieśni. Melancholia, oniryzm, ale także minimalizm - to kolejne określenia, które nasuwają się po przesłuchaniu tego albumu. Jeśli chodzi o nawiązania stylistyczne, to można wymienić w tym miejscu przede wszystkim solowe dokonania Marka Hollisa, Anohni czy Port St.Willow. Gatunkowo kompozycje Ahlena sytuują się gdzieś na pograniczu folku, indie folku oraz muzyki klasycznej. Całości materiału muzycznego słucha się od pierwszych chwil w skupieniu oraz z uwagą. Wielokrotnie łapałem się na tym, iż obawiałem się poruszyć, żeby swoim posunięciem nie zmącić, czy też nie zakłócić tej długimi fragmentami doskonałej muzycznej harmonii. Do współpracy nad swoją ostatnią płytą David Ahlen zaprosił mnóstwo gości. Wśród nich znaleźli się: Andreaz Heden, Svante Henyson, Jonas Nilsson, Jonas Nystrom. Wokalnie wspomogli szwedzkiego muzyka Nicolai Dunger, w utworze "Heal me my love" oraz Sofia Jernberg (znana chociażby ze składu Fire!Orchestra ) w kompozycji "Majesty". Jesienny pejzaż za oknem sprzyja refleksji. Dlatego też myślę, że album "Hidden light" zabrzmi w tych dniach wyjątkowo urokliwie. A może, kto wie, któryś ze słuchaczy podczas obcowania z najnowszym krążkiem Davida Ahlena, będzie miał to szczęście i odnajdzie w sobie tytułowe "ukryte  światło".

(nota 7.5-8/10)













wtorek, 11 października 2016

MATS EILERTSEN - "RUBICON" ECM



Jak niemal wszystko na tym padole łez, również wytwórnia ECM ma swoich zaciekłych przeciwników oraz oddanych zwolenników. Ci pierwsi (często preferujący dokonania sceny freejazzowej), zarzucają monachijskiej wytwórni zbytni manieryzm, schematyzm i traktowanie twórczości artystycznej jako produktu. Malkontenci, których nigdy i nigdzie nie brakuje, wytykają producentowi i założycielowi ECM - Manfredowi Eicherowi, że tworzy podobne do siebie i nader często niezbyt bogate w treść produkty właśnie. Narzekający na monachijską wytwórnię podkreślają, że płyty, które ukazują się pod jej szyldem, są łudząco do siebie podobne.

To, co dla jednych jest wadą i przedmiotem krytyki, dla innych stanowi zaletę i powód do pochwał. To, co dla jednych jest manieryzmem i nużącą powtarzalnością, dla innych innych jest swoistą cechą gatunkową lub znakiem rozpoznawczym. Jeśli chodzi o moją skromną osobę, muszę przyznać, że cenię sobie wytwórnię ECM. Chociaż, szczególnie w ostatnich latach, mam do jej wydawnictw niekiedy ambiwalentny stosunek. To oczywiste, że nie wszystko, co ukazuje się ze znaczkiem ECM na okładce jest przełomowe czy chociażby godne uwagi. Z pewnością szef wytwórni, wspomniany już przeze mnie Manfred Eicher, ma własną wizję szeroko pojętej muzyki improwizowanej, którą od lat sukcesywnie rozwija i wciela w życie, wydając albumy zaproszonych do współpracy artystów. Czasem odsłuchując płytę pochodzącą z wytwórni ECM, rzeczywiście łapię się na tym, że gdzieś już wcześniej słyszałem łudząco podobny zestaw dźwięków, i że kolejna wersja "jazzowej krainy łagodności" lub subtelności tym razem jest o wiele bardziej powierzchowna, nieco wyblakła, niezbyt wyrafinowana czy wypełniona konkretną treścią. Na szczęście album sygnowany nazwiskiem Matsa Eilertsena - "Rubicon", nie należy do tego typu płyt.

Mats Eilertsen to 41-letni  basista, znany i rozpoznawalny muzyk sesyjny nie tylko na skandynawskiej scenie  jazzowej. Na jego koncie znajduje się sześć "solowych" albumów, oraz mnóstwo płyt stanowiących efekt współpracy z różnymi artystami. Można w tym miejscu wspomnieć o albumach nagranych z Jacobem Youngiem, formację Food, której Eilertsen był członkiem, Mats Eilertsen Trio oraz Tord Gustavsen Quartet ("The Well", "Extended Circle").   
Na albumie "Rubicon" znajdziemy odrobinę nawiązań do twórczości Torda Gustavsena, szczególnie jeśli chodzi o klimat poszczególnych kompozycji czy tempo narracji. Nie od dziś wiadomo, że Gustavsen nie jest wulkanem muzycznej energii, a jego kompozycje nie charakteryzują się zawrotnym tempem akcji czy gwałtownymi zmianami nastrojów. Podobnie jest na krążku "Rubicon". Mamy tu jednak do czynienia z większym składem, niż zwykle ma to miejsce na płytach norweskiego pianisty. Dzięki temu udało się uzyskać głębsze, pełniejsze i ciekawsze brzmienie. Sama materia dźwiękowa jest także o wiele bardziej różnorodna, wielopłaszczyznowa, choć - tak jak na płytach Gustavsena - także dominuje tu nastrój nostalgii czy jazzowego skandynawskiego zamyślenia. Z pewnością strzałem w dziesiątkę okazało się użycie wibrafonu, który to instrument w odpowiednich rękach zawsze dodaje poszczególnym kompozycjom dodatkowych barw, odcieni oraz głębi. Wśród muzyków, których Mats Eilertsen zaprosił do współpracy znaleźli się: Trygve Seim (saksofon), Thomas T Dahl (gitara), Rob Waring (wibrafon, marimba), Eirik Hegdal (saksofon, klarnet), Olavi Louhivuori (perkusja), oraz Harmen Fraanje  (fortepian). Ten międzynarodowy skład z łatwością odnalazł płaszczyznę porozumienia oraz wspólny język.

Płytę otwiera utwór "Canto" - temat równolegle zaprezentowany przez saksofon i klarnet oraz przepięknie rozwijany przez fortepian. Niespieszne solo kontrabasu Matsa Eilertsena wprowadza słuchacza w melancholijny nastrój. Spokojny i refleksyjny klimat zostaje utrzymany w krótkim "Cross the Creek". Nieco żywsze tempo przynosi wraz sobą urokliwa kompozycja ukrywająca się pod indeksem 3 - "March". Warto również wyróżnić takie utwory jak: "September"(do głosu dochodzą tutaj gitara oraz wibrafon), "Balky", "BlueBlue" oraz "Lago". To właśnie kompozycja "Lago" chyba najbardziej oddaje charakter całego albumu. Bardzo dobrym pomysłem okazało się zaproszenie do współpracy holenderskiego pianisty Harmena Fraanje (pojawił się już na płytach Mats Eilertsen Trio). To wciąż stosunkowo mało znany muzyk (czytelnikom bloga szczególnie polecam znakomity album "Down Deep"- Rejiseger/Fraanje/Sylla), a w dużej mierze właśnie dzięki niemu udało się osiągnąć charakterystyczne i zapadające w pamięć brzmienie albumu.
Na płycie "Rubicon", artyści raczej nie przekroczyli żadnego muzycznego Rubikonu, ale nie przypuszczam, żeby było to ich intencją. Mats Eilertsen oraz zaproszeni do współpracy goście stworzyli spójną i pełną barw całość, która z pewnością nie przekona przeciwników brzmienia wytwórni ECM, ale fanów dobrego wyrafinowanego grania spod znaku modern-jazz usatysfakcjonuje.

(nota 7.5-8/10)





niedziela, 2 października 2016

DEVENDRA BANHART - "Ape in pink marble" Nonesuch Records (Devendra versus Justin)



Zanim opowiem o najnowszej płycie Devendry Banharta, postanowiłem napisać kilka słów na temat ostatniego albumu Bon Iver - "22, A million". Krytycy od kilku dni, niektórzy już od kilku tygodni, pieją z zachwytu, tworząc kolejne hymny pochwalne, których bohaterem jest Justin Vernon i jego ostatnie "dzieło". Na początku zaznaczę, iż bardzo sobie cenię wszystko to, co do tej pory zrobił na scenie muzycznej Justin Vernon. Dość powiedzieć, że to jeden z moich ulubionych artystów. Myślę, że poniekąd rozumiem położenie Vernona jako artysty właśnie. Wszelka twórczość artystyczna (ta "ambitna" szczególnie) powinna zakładać, czy też polegać także na rozwoju twórcy, na stawianiu sobie wyzwań, i przekraczaniu kolejnych granic (pytanie, czy wszystkie granice i za wszelką cenę warto przekraczać, pozostawię otwarte). Należy odróżnić pracę nad własnym stylem, od bezmyślnego kopiowania samego siebie, chociażby w ramach odcinania kuponów od udanej przeszłości. Poza tym i co warte podkreślenia, muzyka - wszelka działalność na niwie artystycznej - to nie koncert życzeń. Słuchacz nie otrzymuje tego, co sobie wymarzył, czego w głębi duszy zapragnął. Odbiorca powinien spróbować zrozumieć artystę (hermeneutyka), a nie tylko czekać na kolejny zestaw piosenek nagranych w starym dobrym stylu.
 To, co przede wszystkim przeszkadza mi na ostatniej płycie Bon Iver, to zbyt nachalna, długimi fragmentami pretensjonalna, forma. Mówiąc dokładniej, kilka aspektów (głównie technicznych) tej formy skupionych wokół poziomu wokalnego. Mnóstwo na albumie "22, A million" - zwyczajnie za dużo - jest efektów (nieznośny i na dłuższą metę męczący vocoder), rozmaitych filtrów, nakładek, którym potraktowano wszelkie partie wokalne. Wszystko to razem wzięte sprawia, że słuchacz zwyczajnie męczy się, obcując z kolejnymi odsłonami ostatniej płyty Justina Vernona. A tak swoją drogą, jestem ciekaw, ilu z tych, którzy w ostatnim czasie padli na kolana przed albumem "22, A million" (i z tych kolan, według ich deklaracji, wciąż się nie podnieśli, będą odciski), za rok będzie pamiętało o tym krążku. Czas jest bezlitosny i wszystko weryfikuje najlepiej. Poczekamy, zobaczymy.
Dla mnie to jest trochę tak, jakby rodzice zostawili chłopca samego w studiu nagraniowym. "Tutaj masz suwaczki, pokrętełka, guziczki, kolorowe przyciski. Możesz pobawić się trochę, tylko grzecznie, żebyś przypadkiem niczego nie zepsuł. A mamusia i tatuś wrócą za czterdzieści minut". Co robili w tym czasie rodzice, nie chcę specjalnie dociekać, ale wiem, co robił w tym czasie chłopiec. Bo efekty pozostawienia dziecka bez opieki na niemal czterdzieści minut trafiły niedawno do sklepów płytowych i nazywają się: "22, A million". A może - i wcale nie chcę być w tym miejscu złośliwy, bo jak już wyżej wspomniałem, bardzo cenię sobie twórczość Justina Vernona - ta forma najnowszego albumu jest tak wyraźna, tak czytelna, tak nachalnie narzucająca się odbiorcy, ponieważ w założeniach lub zamierzeniach miała przykryć miałkość, powtarzalność, przewidywalność, ewidentny brak pomysłów, a co za tym idzie, nudę wiejącą z poszczególnych kompozycji. Co pozostanie, jeśli "ograbimy" (już słyszę, jak Justin woła błagalnie - "Proszę, nie róbcie tego!") kolejne nagrania z tej pstrokacizny technicznego anturażu, z tych postmodernistycznych fikołków i kaleczących uszy ornamentów. "Pustka ziewa na powierzchni, a powierzchnia jest dnem głębi". Dlatego najnowszej płycie Justina Vernona mówię stanowcze: "raczej nie". Wolę wrócić do albumu Gayngs (przy którym Vernon maczał palce, i który omawiałem już na łamach tego bloga). Tam również znajduje się zapis twórczej transgresji, ale takiej, w której forma nie przysłania treści.
    Nie przez przypadek pisząc o płycie Devendry Banharta, wspomniałem wcześniej o albumie "22, A million" Bon Iver. Te dwa albumy różnią się niemal wszystkim. Chociażby stosunkiem artysty do formy, i podejściem do materii dźwiękowej. Banhart proponuje nieco bardziej klasyczne podejście do kompozycji, co nie oznacza, że brakuje mu wyrafinowania. Wprost przeciwnie. Album zawiera trzynaście utworów utrzymanych w podobnej stylistyce. Zachwyca subtelna realizacja, szczególnie - i w odróżnieniu od najnowszej płyty Bon Iver - na poziomie wokalnym oraz ciekawe aranżacje. Devendra Banhart niczym kapryśna kobieta pokazuje na albumie "Ape in pink marble" bogaty wachlarz nastrojów. Wokalista zmienia się z minuty na minutę, przywdziewając co chwila kolejne stroje, kolejne barwy, kolejne maski. Potrafi być nostalgiczny i melancholijny (przepiękny "Middle names") - ktoś siedzi samotnie przed dworcem, opuszczony, niekochany, ktoś spogląda tęsknym i nieobecnym wzrokiem gdzieś przed siebie, wspomina i oddaje się w ramiona saudade. To znów pląsa radośnie w rytm retro-disco( lata 70-te), jak w utworze "Fancy man", lub nieśmiało kręci biodrami, w "Theme for a Taiwanese woman in lime green" (śliczna orkiestracja). W "Souvenirs" Banhart przeciąga się niby leniwy kot, który czeka, aż przestanie padać. W znakomitej kompozycji "Linda" wciela się w postać samotnej kobiety, i cicho skarży się na swój los.
W jednym z wywiadów Devendra Banhart wspominał, jak kiedyś podróżował samotnie przez pustynie. Był późny letni wieczór, albo ciepła i rozgwieżdżona noc, gdy Banhart zapragnął umilić sobie podróż muzyką. Niestety nie zabrał ze sobą żadnej płyty. Dlatego też włączył radio i przez dłuższy czas szukał odpowiedniego programu. W końcu odnalazł stację, która nadawała utwór "Stardust" Hoagy Carmichael'a . To był strzał w "dziesiątkę".





Być może to tylko moje wrażenie, ale jest coś w realizacji partii wokalnych na płycie "Ape in pink marble"(także w sposobie śpiewania Banharta, podobne vibrato na końcach frazy), z tych przebojów, które pochodzą z lat 20, 30-tych ubiegłego wieku (oczywiście odpowiednio przefiltrowane przez wrażliwość artysty oraz współczesne możliwości techniczne). Zwraca na siebie uwagę nie tylko specyficzny klimat, ale przede wszystkim osobliwe poczucie intymnego kontaktu z wokalistą. Zupełnie tak, jakby artysta śpiewał tylko dla nas, przed nami, w hotelowym pokoju, w małej sali. Szczególnie wyraźnie słychać to w piosence "Middle names"(jednym z najpiękniejszych utworów tego roku). Tak bliski pierwszy plan, delikatny pogłos, niezwykłe i przyjemne wrażenie, że usta wokalisty niemal dotykają mikrofonu. Devendra Banhart świetnie pokazuje, na czym polega praca w studiu nagraniowym - nie potrzeba mnóstwa nakładek, filtrów, efektów (nużącego na dłuższą metę vocodera),  żeby pokazać wyrafinowane podejście, a zarazem przykuć uwagę słuchacza. (nota 7/10...odrobinę przyznam naciągana, głównie ze względu na kompozycje "Middle names", w końcu niezbyt często powstają tak urokliwe piosenki)



czwartek, 22 września 2016

WARPAINT - "Heads up" Rough Trade ("Do nóżek nie padam, ale rączki całuję")



Muszę przyznać, że polubiłem dziewczęta z Warpaint od pierwszego usłyszenia, czyli od epki - "Exquisite corpse"(2009). Jak na młody (lub względnie młody, oczywiście nie wypominam wieku miłym paniom), kobiecy (to nie bez znaczenia) zespół funkcjonujący w kręgu muzyki alternatywnej, mało w ich pierwszych nagraniach było młodzieńczej brawury, dziewczęcej agresji, bliżej niesprecyzowanego buntu, który jeszcze niekiedy utrzymuje się w tym okresie życia, i który cechuje podobne żeńskie składy. Zdanie: "Powiedzmy światu jedno wielkie "NIE!!" ("Nie" to oczywiście w tym przypadku eufemizm, mający nieco złagodzić widok wystawionego przed siebie i dumnie sterczącego środkowego palca), panie z Warpaint na szczęście zamieniły na zwrot: "Dlaczego nie" lub "Być może". Sporo w ich nagraniach było "smutnych nut", nostalgicznych fraz, pastelowych nastrojów, które przetrwały aż do dziś. Oczywiście przez wszystkie te lata obecności na scenie muzycznej zespół dojrzewał. Panie zbierały cenne doświadczenie, również to życiowe, zaczęły większą uwagę poświęcać brzmieniu oraz aranżacji, ich kompozycje stały się nieco bardziej wyrafinowane. Trzeba tu nadmienić (a może czynię to zupełnie niepotrzebnie), iż żadna z pań nie jest wirtuozem gry na swoim instrumencie (i prawdopodobnie nigdy nie będzie). Panie swój dźwiękowy świat budują przy pomocy prostych środków. Jednak ta prostota sprawdza się, i ma swój niezaprzeczalny urok.
Dla zespołu funkcjonującego w obecnych czasach ważnym, czy też znaczącym, testem jest tak zwana "próba drugiej płyty". Z owej próby Warpaint wyszedł obronną ręką. Przy okazji wydania trzeciego albumu, lub mówiąc dokładniej, krótko po trasie promocyjnej z nim związanej, wiele zespołów po prostu się rozpada. Zbyt mocno wtedy dają o sobie znać takie czynniki jak: zmęczenie materiału ludzkiego, chorobliwy i zaraźliwy brak pomysłów, kłótnie pomiędzy poszczególnymi muzykami oraz naciski szefów wytwórni płytowych realizujących własną politykę. Emily, Theresa, Jenny Lee i Stella powróciły, ponieważ miały coś do zaproponowania.
Album "Heads up" zawiera 11 w miarę równych i ciekawych nagrań. Jeśli czegoś tutaj zabrakło, to być może odrobiny owej "szlachetnej surowości", która cechowała pierwsze muzyczne dokonania Warpaint. Zamiast tego większy nacisk położono na produkcyjne niuanse i aranżacyjne detale.
 W warstwie tekstowej płyty panie znów, jak to kobiety (wychodzi ze mnie ten męski szowinista), trochę kochają, trochę przy tym tęsknią, trochę jeszcze są "tu", a trochę już "tam", i po raz kolejny czują się samotne (momencik, już do WAS biegnę). Wydaje się, że autorki tekstów znalazły "złoty środek" pomiędzy ponurym radykalizmem negacji, a naiwną otwartością afirmacji rzeczywistości oraz wszelkich jej przejawów.
Mam drobne zastrzeżenia do wyboru singla promującego najnowszą płytę - czyli do utworu "New Song", który zwyczajnie niezbyt przypadł mi do gustu. To chyba niepotrzebny i zbyt niski ukłon w stronę nieco mniej wymagającego odbiorcy. Co ważniejsze, "New song" kompletnie nie oddaje charakteru płyty (czepiam się, ale takie prawo autora tego bloga). Uważam, że w tym promocyjnym aspekcie nieco lepiej sprawdziłby się utwór otwierający krążek  - "Witheout" - świetna linia basu, podwojony vocal i dobry puls. Najsłabszy moim zdaniem fragment na płycie to właśnie: "New Song" oraz  "So good". Piosenka, która zrobiła na mnie największe wrażenie, nosi tytuł "Don't let go". Wszystko zgadza się tutaj, począwszy od gitary akustycznej, która rozpoczyna kompozycję, a skończywszy na barwnym chórze damskich głosów. Od kilku dni nucę co chwila: "Don't let go, J need you now ...". W "Above control" pobrzmiewają w tle i pieszczą uszy "cure'owskie" gitary (z okresu "Seventeen seconds"), a całość albumu dopełnia ballada "Today dear".
W drugiej części płyty - na drugiej stronie winylowego krążka - tempo kompozycji nieco zwalnia. Pojawia się więcej gitarowych subtelności, harmonii, staranności i dobrego muzycznego smaku. Zupełnie tak, jakby panie z Warpaint odnalazły właściwy dla siebie rytm. Już dziś wiem, że jeżeli będę w przyszłości wracał do albumu "Heads up", to z pewnością do drugiej jego części, do drugiej strony winylowego krążka. Cóż więcej dodać... Drogie PANIE, do nóżek nie padam, ale rączki całuję. (nota 7/10)



sobota, 10 września 2016

HAMASYAN / HENRIKSEN / AARSET / BANG - "ATMOSPHERES" ECM ("małe, magiczne kazanie ciszy")


W moim odczuciu, to jedna z najciekawszych, a zarazem wyjątkowo urokliwych płyt, jakie miałem okazję ostatnio przesłuchać. To album pełen subtelnych wyrafinowanych dźwięków. Wspaniały pokaz wrażliwości oraz umiejętności poszczególnych artystów. Zachwyca konsekwencja w budowaniu nastroju, świadomość tego, co zamierza się osiągnąć, wreszcie mądrość i dojrzałość muzyczna. Nie ulega również wątpliwości, że to płyta dla dojrzałych, wrażliwych i wyrobionych już słuchaczy. Tutaj każdy szczegół ma swoją wagę. Tutaj liczy się każdy pojedynczy dźwięk, jak i długość jego wybrzmiewania. Cisza jest tak samo ważna, jak poszczególne tony. To właśnie ona konstytuuje niesamowity, wręcz metafizyczny klimat tego krążka(a właściwie dwóch fizycznych nośników). Od pierwszych taktów albumu "ATMOSPHERES" wiadomo, że ta płyta wymaga zmiany nastawienia, namysłu, szczególnej uwagi, skupienia i wyciszenia. Od pierwszych taktów słuchacz ma wrażenie, że obcuje z czymś absolutnie wyjątkowym. I wreszcie od pierwszych taktów nie sposób pozbyć się odczucia, że oto otwiera się przed nami zupełnie inna przestrzeń i zaczyna płynąć zupełnie inny czas. Czas, który odmierzają kruche i delikatne tony fortepianu, pastelowe plamy dźwięków gitary, nieśmiałe, niekiedy żałosne, pełne bólu albo nostalgii westchnienia trąbki. Ta płyta to nic innego, jak wyprawa po cienkich nitkach lepkiej i zmoczonej przez krople rosy brzmieniowej pajęczynie. Dlatego na odsłuchiwanie tych krążków trzeba odpowiednio się przygotować, starannie wybrać miejsce oraz czas. Najlepiej niech to będzie późna pora, ciepły wrześniowy wieczór, albo początek długiej i wciąż letniej nocy, kiedy to hałaśliwe za dnia miasto wreszcie ucichnie i swoim natrętnym jazgotem przestanie absorbować naszą uwagę. Wszyscy ci, którzy spodziewają się szaleńczych popisów poszczególnych muzyków, zawrotnego tempa akcji, oraz równie błyskawicznych co energetycznych dialogów, będą srogo zawiedzeni. Bez zbytniej przesady można powiedzieć, że na "ATMOSPHERES" nie zagrano żadnego zbędnego dźwięku. To liryczne, pełne wyrafinowanych harmonii, minimalistyczne dzieło z pogranicza jazzu oraz szeroko pojętej muzyki improwizowanej. Artystom bez najmniejszego trudu udaje się zbudować intymną atmosferę, która wraz z kolejnymi odsłonami płyty przeradza się w prawdziwą więź ze słuchaczem. Nad całością kompozycji od czasu do czasu unosi się wyraźnie wyczuwalny duch wschodniej (ormiańskiej) ornamentyki.
Utwór, który szczególnie chciałbym wyróżnić, nosi tytuł - "TRACES 1". Pianista nie gra tutaj w klasyczny "linearny sposób", nakładając na oś czasu ton za tonem, dźwięk za dźwiękiem i tworząc w ten sposób zgrabnie połączoną melodię. Tigran Hamasyan robi tutaj przerwy, subtelne pauzy, "oddechy". Przede wszystkim Hamasyan gra tutaj MOTYWAMI(sekwencjami). To jest trochę tak, jakbyśmy oglądali pełen barw pejzaż, ale w kolejnych odsłonach, fragmentach, kadrach, na kolejnych slajdach(motywach właśnie). Zachwyca niebywała wręcz świadomość i sposób panowania nad całością kompozycji.
Jak już wyżej wspomniałem, przy fortepianie zasiadł Tigran Hamasyan(którego zainspirowały kompozycje Komitasa Wardapety), na trąbce zagrał Arve Henriksen, za dźwięki gitar odpowiadał Eivind Aarset, a sample i efekty elektroniczne stworzył Jan Bang. Całość materiału muzycznego powstała ponoć w zaledwie trzy dni. To dobrze, że w tych zawrotnie szybkich czasach wciąż jeszcze powstają takie wyjątkowe płyty, których twórcy mają całkowitą swobodę, żeby wrazić siebie oraz swój stosunek do otaczającej ich rzeczywistości, bez oglądania się na popularne trendy, mody i style.
  (nota 9/10)

                                                 "Na trawie do cna zmoczonej deszczem
                                                   małe, magiczne kazanie ciszy.                                                    
                                                   Jest tak, jakbyś mogła to usłyszeć, 
                                                   jakbym cię jeszcze kochał"
                                                                                             Paul Celan
                                     
Poniżej fragment( w całości trwa 6min.52sek.) jednego z najpiękniejszych utworów na płycie "ATMOSPHERES" , zatytułowany "TRACES 1"


Atmosphères - Tigran Hamasyan / Arve Henriksen / Eivind Aarset / Jan Bang from JazzlandRec on Vimeo.







niedziela, 4 września 2016

The Low Anthem - "Eyeland" Washington Square




Jak ten czas leci. To już szósta płyta w dorobku zespołu, który w tym roku obchodził dziesięciolecie istnienia. Album nagrany w "The Columbus Theatre", opuszczonym i zaadaptowanym na studio teatrze. Amerykańska formacja znana jest z tego, że poszukuje odpowiednich miejsc oraz akustyki do rejestracji swoich płyt. Wcześniej dokonali rejestracji nagrań w opustoszałej fabryce. Krytyka podzieliła się w ocenie najnowszego dzieła The Low Anthem. Jak to zwykle bywa, jedni recenzenci pochwalili, drudzy mniej entuzjastycznie nastawieni zganili, a prawda leży gdzieś pośrodku.
Ci, którzy niezbyt przychylnie potraktowali album "Eyeland", zarzucali zespołowi brak rozwoju, położenie zbyt dużego akcentu na eksperymenty brzmieniowe oraz odejście od gatunku, z którym muzycy byli do tej pory kojarzeni, czyli "americana". W założeniu miał to być niby koncept album, ale chyba nie do końca artystom udało się osiągnąć zamierzony cel. Co nie oznacza oczywiście, że płyta jest całkowicie nieudana. Na albumie dominuje spokojny nastrój, pełen melancholii czy oniryzmu(skojarzenia z ostatnimi dokonaniami Mercury Rev jak najbardziej wskazane). Ów specyficzny nastrój niemal udało się utrzymać na kolejnych dłuższych bądź krótszych fragmentach. Jednak są dwa utwory, które kompletnie nie pasują do obrazu tego krążka jako całości. Mam tu na myśli kompozycje ukrywającą się pod indeksem czwartym, zatytułowaną - "Ozzie". Przynosi ona wraz z sobą pospolite, żeby nie powiedzieć trywialne rockowe granie (a może tak właśnie miało być? Tylko po co?). Na plus tego utworu można jedynie zaliczyć, skromny dodatek w postaci chwilowego dźwięku trąbek. W połowie "piosenki" tempo nagle i nie wiedzieć czemu zwalnia, i słuchamy dalszego ciągu na zwolnionych obrotach. W końcówce utworu znów mamy powrót do normalnego tempa.
Kolejny, jeszcze większy, wyłom stanowi przesiąknięty eksperymentalnymi dźwiękami - "Wzddrmtnwrdz". Ciężko słucha się tych czterech minut elektronicznych drutów kolczastych. Odrobinę wytchnienia przynosi gwizdany - w jakim celu? - motyw z "Yellow Submarine", który pojawia się w połowie utworu. Myślę, że wyobraźnia artystów poszła odrobinę - tylko odrobinę - za daleko. Nie da się ukryć, że w tym przypadku muzycy puścili wodzę fantazji. Tyle narzekania. Ponieważ reszta albumu stanowi w miarę spójną całość.

 Skoro wspomniałem o dwóch nieudanych utworach, warto również podkreślić dwie najlepsze kompozycje, czyli: "The Pepsi moon" oraz "Am I the dream or Am I the dreamer". "The Pepsi moon" został zbudowany w oparciu o dźwięki akustycznej gitary oraz brzmienie klawiszy, które tworzą sugestywne, oniryczne i urokliwe tło. Balladowy charakter tej piosenki przywołuje skojarzenia z dokonaniami Devendry Banharta czy A.A. Bondy. To prawdziwa i wyjątkowo soczysta wisienka na tym osobliwym torcie. Z kolei utwór "Am I the dream or Am I the dreamer" pokazuje spore możliwości tkwiące w zespole. Szybki bas, wtórująca mu gitara, zniekształcona wokaliza i głębokie oddechy saksofonu, tworzą w tym przypadku bardzo intrygującą mieszankę.
Czegoś ewidentnie muzykom zabrakło w trakcie prac nad albumem "Eyeland". Można to nazwać cierpliwością, konsekwencją, dystansem. Całkiem możliwie, że powstanie kolejnych "piosenek" było poprzedzone długimi, zbyt długimi, dniami, tygodniami, a może nawet miesiącami przerwy. Różnice w nastroju czy w podejściu do materii dźwiękowej są wyraźnie wyczuwalne. Lecz dzięki temu słuchacz mógł poznać różne oblicza i różne wrażliwości twórców ukrywających się pod nazwą The Low Anthem.
Mimo wszystko to dość dobry album, który - sprawdziłem to na własnej skórze i dlatego zwlekałem z napisaniem tej recenzji - dodatkowo zyskuje z każdym kolejnym przesłuchaniem. Są płyty, które wymagają od słuchacza nieco więcej czasu i z pewnością do nich należy "Eyeland". A takie cudne kompozycje, jak "The Pepsi moon" pozostaną na długo nie tylko w mojej pamięci. Po przesłuchaniu "The Pepsi moon" wybór Coca-Cola czy Pepsi stał się jeszcze bardziej oczywisty.

 (nota 7/10)








czwartek, 25 sierpnia 2016

Plantman - "To the Lighthouse" Arlen (dyskretny urok dziecięcej prostoty)



Przeglądając nowości płytowe mój czujny wzrok od razu przyciągnęła barwna okładka, na której to uwieczniono stromy klif oraz tytułową latarnię morską. Nazwa Plantman potwierdziła jedynie moje wcześniejsze przypuszczenia. Okładki płyt tego zespołu są bardzo charakterystyczne i przypominają dziecięce rysunki. Bardzo podobał mi się ich poprzedni album - "Whispering trees" - wydany w 2013 roku (z równie malowniczą okładką). "To the Lighthouse" to trzecia płyta długogrająca w dorobku zespołu. Formację tworzą: Adam Radmall  (bas), Bryan Styles (perkusja), Matt Randall (wokalista, gitarzysta, klawiszowiec). Muzyka zespołu Plantman jest prosta jak dziecięce rysunki, ale też bardzo urokliwa niczym okładki ich płyt. W tej prostocie jest jednak mnóstwo barw i odcieni. Kompozycje zrobione są z dużym wyczuciem oraz ze smakiem. Z pozoru może się wydawać, że wystarczy wziąć do ręki gitarę i brzdąknąć coś w dur i w moll. Nic bardziej mylnego. Autentyczność, delikatność, wyrafinowanie, urok, to kolejne cechy, które z pewnością można przypisać zespołowi Plantman. Przywołując ewentualne skojarzenia dotyczące muzyki tej formacji, można podsunąć kilku bardziej znanych przedstawicieli alternatywnego grania, takich jak: Belle and Sebastian, Camera Obscura, Kings of Convenience, czy niedoceniony polski skład Twilite (płyta "Quiet Giant"). Z pewnością obok wyjątkowo zgrabnych aranżacji i zapadających w pamięć linii melodycznych wart podkreślenia jest również charakterystyczny głos wokalisty Matta Randalla. Przyjemna dla ucha barwa bez trudu przyciąga uwagę słuchacza. 
Najnowsza, wydana niedawno płyta "To the Lighthouse" nie przynosi żadnych większych zmian. Większość krytyków, dziennikarzy oraz portali muzycznych podtrzymując świecką tradycję nawet jej nie zauważyła, kapryśny jak 40 -letnia dziewica rynek muzyczny również nie zareagował na jej pojawienie się, a na Nowojorskiej Giełdzie Papierów Wartościowych odnotowano drobne spadki. Być może na poprzednim albumie "Whispering trees" użyto nieco więcej instrumentów i stąd na poziomie aranżacji płyta posiadała nieco bogatsze brzmienie. Gatunkowo wciąż jest to indie-folkowe granie. Kompozycje zamieszczone na płycie trwają 3, 4 minuty i tworzą spójną całość. Moje ulubione utwory to: "A quieter place", "Morning after", "Frost fayre", i chyba najładniejszy "Slow design". Na albumie dominuje nostalgiczny nastrój. Znalazły się tu i zgrabne ballady i zamykający całość instrumentalny utwór "Awake", ale także nieco bardziej dynamiczne piosenki, które w moim odczuciu mają potencjał przebojów.
 Szkoda tylko, że rozgłośnie radiowe tak rzadko sięgają po podobne albumy. Słuchacz chciałby od czasu do czasu posłuchać po prostu ładnych, subtelnie i ze smakiem zaaranżowanych piosenek, których linie melodyczne łatwo zapamiętać, i które będzie nucił przez kilka następnych dni. Jedno wciąż nie ulega wątpliwości - co znakomicie potwierdza najnowsza płyta "To the Lighthouse" - że zespół Plantman naprawdę jest godny uwagi. (Nota 7/10).