czwartek, 22 czerwca 2017

EX EYE - "EX EYE " (Relapse Records) "O rety, słucham metalu..."





  Podczas trwania ostatniej audycji "HCH", redaktorzy prowadzący - których z tego miejsca tradycyjnie serdecznie pozdrawiam - wspominali o majowym i czerwcowym zalewie płyt. I rzeczywiście, w ostatnim czasie ukazało się mnóstwo wydawnictw fonograficznych. Zupełnie tak, jakby artyści z sobie tylko znanych powodów oraz w sobie jedynie znany sposób, zmówili się w porozumieniu z szefami wytwórni, że właśnie w tym okresie do sklepów trafią ich najnowsze wydawnictwa. Wszystko wskazuje na to, że zaległości płytowe przyjdzie nam nadrabiać w czasie letnich wakacji, które to zbliżają się wielkimi krokami. Choć i na lipiec zapowiedziano kilka wyjątkowo interesujących premier, które, jeśli przejdą pomyślną weryfikacje, z pewnością znajdą szerszy opis na łamach tego bloga.
   Nieliczne wolne chwile ostatnich wreszcie ciepłych dni spędziłem w rozkosznym cieniu drzew, urokliwym towarzystwie dwóch płyt i zaskakująco dobrej lektury. Książka, którą mam na myśli - i którą z wolna kończę - to najnowsza powieść Juliana Fellowesa, zatytułowana: "Czas przeszły niedoskonały". Znalazłem w niej podobieństwa, czy echa znakomitej, wspaniałej, jednej z moich ulubionych angielskich powieści ostatnich lat, czyli "Poczucia kresu" Juliana Barnesa. Podobnie jak Barnes, Julian Fellowes na kartach swojej książki stara się zrekonstruować wydarzenia z przeszłości, żeby dokonać ich reinterpretacji. To również bardzo udana charakterystyka dwóch kulturowych epok. Z jednej strony mamy klimat Londynu końca lat 60-tych, i odchodzący do lamusa historii świat angielskiej arystokracji, z drugiej natomiast pokazana na zasadzie kontrastu migotliwa postmodernistyczna współczesność. Długimi fragmentami  to błyskotliwa opowieść, o przemijaniu, namiętnościach i meandrach ludzkiej egzystencji. W swoich opisach Fellowes bywa bardzo skrupulatny i drobiazgowy, czasem również nostalgiczny. Do pełni szczęści zabrakło mi nieco większej dawki ironii czy sarkazmu, który tak bliski jest Julianowi Barnesowi. Jednak to bardzo dobra powieść, którą polecam czytelnikom tego bloga.

     "Londyn to dla mnie dzisiaj miasto nawiedzone, a duchem, który w nim straszy, jestem ja sam. Gdy przemierzam ulice, chodząc za swoimi sprawami, każda aleja, zaułek i plac szepcze mi o innej, wcześniejszej epoce mojego życia. Najkrótszy spacer przez Chelsea lub Kensington prowadzi mnie obok jakichś drzwi, niegdyś otwartych dla mnie na oścież, gdzie teraz byłbym kimś obcym. Widzę siebie znów młodego, jak wyruszam na poszukiwanie zapomnianych już dzisiaj igraszek, wystrojony w coś przypominającego ludowy strój z jakiegoś bałkańskiego kraju rozdartego wojną. Te powiewające spodnie dzwony, te falbaniaste koszule z piłkarskimi kołnierzami – co nam strzeliło do głów? I widzę, jak w ślad za moją dawną, szczuplejszą personą podążają widma nieobecnych – rodziców, ciotek i babek, stryjecznych dziadków i kuzynów, przyjaciół i dziewczyn – których już nie ma i nie będzie w tym niewielkim kawałku życia, jaki mi jeszcze pozostał. Powiadają, że człowiek zaczyna się starzeć, kiedy przeszłość wydaje mu się bardziej realna od teraźniejszości, przyznaję więc, że czuję, jak minione dekady zaciskają palce na mojej wyobraźni, podczas gdy nowe wspomnienia są szare i wyblakłe (…) Istnieje gdzieś religia, która głosi, że umieramy dwukrotnie: raz zwyczajnie, a drugi raz, kiedy umiera ostatnia osoba, która naprawdę nas znała, a żywa pamięć o nas znika z powierzchni ziemi”. " - Julian Fellowes "Czas przeszły niedoskonały"






 

    Muzycznie towarzyszyły mi dwa albumy. Pierwszy z nich, to oczywiście płyta Throttle Elevator Music - "Retrospective", o której napisałem w ubiegłym tygodniu. Drugi to najnowsze dziecko saksofonisty Colina Stetsona i jego wesołej drużyny, czyli grupa Ex Eye oraz ich debiut wydawniczy zatytułowany po prostu "EX EYE". Oprócz amerykańskiego saksofonisty formacje tworzą: perkusista Greg Fox (Liturgy), basista i klawiszowiec Shahzad Ismaliy (Ceramic Dog) i gitarzysta Toby Summerfield. Shahzad Ismaliy i Greg Fox współpracowali już z Colinem Stetsonem przy okazji jego poprzedniej płyty: "Sorrow - A Reimagining of Górecki's Third Symphony", co oczywiście nie jest bez znaczenia, szczególnie w kontekście ich ostatnich wspólnych dokonań.
Na zespół EX EYE wpadłem przypadkiem, kiedy dojrzałem zdjęcie, które było fragmentem kadru wyjętego z teledysku do utworu - "Xenolith ,the Anvil". Można powiedzieć, że ta kompozycja pełni rolę czegoś w rodzaju singla promującego całe wydawnictwo. I trzeba również przyznać, że całkiem nieźle wprowadza w klimat albumu i oddaje jego charakter. Płyta "EX EYE" zawiera cztery utwory, plus dodatkowy bonus track "TTen Crowns; The Corruptor". Gatunkowo mamy tu do czynienia z post-metalem, czy black-doom-metalem. Jak łatwo się domyśleć, nie jestem fanem wyżej wymienionych gatunków, i przedstawicieli tych dwóch nurtów znam dość pobieżnie. Kiedyś trzeba będzie nadrobić zaległości.
    Z pewnością do EX EYE , jak i do każdej innej grupy, można przylepić łatkę: "Gramy jak...", ale byłoby to w tym wypadku bardzo krzywdzące. Można w tym miejscu przywołać znaną tezę Marksa o Feuerbachu, który głosił, że: "Filozofowie rozmaicie tylko interpretowali świat, idzie jednak o to, aby go zmienić". I taką właśnie zamianę w postrzeganiu gatunku post-metal niesie wraz z sobą krążek grupy EX EYE.  To, co dla mnie w muzyce EX EYE (i nie tylko w ich twróczości) liczy się przede wszystkim, to próba - i to bardzo w tym przypadku udana - wyjścia poza jasno określone, raz zdefiniowane, zwykle już zużyte (przez wielokrotne powielanie)  i bardzo ciasne ramy gatunkowe. W szeroko pojętej muzyce metalowej saksofon jest bardzo rzadko spotykanym i wykorzystywanym instrumentem. Tymczasem siła poszczególnych kompozycji na debiutanckiej płycie "EX EYE" wynika z osobliwego połączenia dźwięku przesterowanych gitar, z tonami wydawanymi przez niskie rejestry saksofonu. W efekcie otrzymujemy prawdziwą post-metalową haubicę, którą wytacza przed słuchaczami grupa kierowana przez Colina Stetsona. Muzycy w tych najbardziej udanych kompozycjach  -  jak "Anaitis Hymnal; The Arkose Disc" - wykorzystują długie dronowe dźwięki, które przydają całości psychodelicznego, transowego wymiaru. I nie ma tutaj miejsca na półśrodki, na oddech, na chwilę spokoju, czy moment przerwy. Jednak i wbrew pozorom krążek "EX EYE", nie przynosi wraz z sobą neurotycznego rozedrgania, a kontemplacyjne ukojenie.
     Kompozycję "Opposition/Perihelion; The Coil" rozpoczyna punkowy rytm, który stanowi podbudowę dla gęstej muzycznej faktury, stworzonej w oparciu o zapętlone tony saksofonu i dźwięki przesterowanej gitary. Formalnie utwór ten nieco mi przypomniał dokonania grupy King Crimson z okresu wydawania "Projektów" ("ProjeKct One", "ProjeKct Two"..."ProjeKct X"). Utwór ukrywający się pod indeksem numer 4 - "From Constant; The Grid", po łagodnym wstępie przynosi wraz z sobą coś na kształt wizji muzycznej apokalipsy. Oczami wyobraźni ujrzałem setki uchodźców, głównie kobiety i dzieci, także starców, którzy wycieńczeni trudami wędrówki nadchodzą, żeby zapukać, załomotać, uderzyć w mahoniowe, specjalnie wzmacniane od środka drzwi jednego z prominentnych obecnie polityków. Idą przez starannie wypielęgnowany ogród, depczą dokładnie przyciętą trawę (po 500 euro za metr kwadratowy), sieją spustoszenie w rabatkach, niszczą pachnące malwy, barwne róże i forsycje. Wszędzie zostawiają odciski butów i brudnych rąk, a w powietrzu chmurę śmiercionośnych wirusów i bakterii.  (Wybaczcie sarkazm, jakoś nie mogłem się powstrzymać).
 
    Moim ulubionym fragmentem na płycie "EX EYE" jest kompozycja zatytułowana "Anaitis Hymnal; The Arkose Disc". Jest w tym utworze wyraźnie wyczuwalny klimat smutku, przygnębienia, potęgującej się z każdym kolejnym tonem rozpaczy, dźwiękowej ANHEDONII. Mamy tu coś pomiędzy nastrojem "3 Symfonii (Symfonia pieśni żałosnych)" Góreckiego, a dokonaniami takich metalowych zespołów jak: Shining (Jorgen Munkeby również i od czasu do czasu używa saksofonu, choć oczywiście nie w takim wymiarze, i nie na taką skalę), Mizmar, Arkana, Christ Agony, czy Burzum. Ta znakomita, trwająca dwanaście minut kompozycja jest jak czarna dziura, która wciąga słuchacza od pierwszych rzewnych tonów, i zakrzywia wokół niego czasoprzestrzeń tak, że co wrażliwsi mogą poczuć na własnej skórze 9, 10, i 11-sty wymiar, o których wspominają fizycy kwantowi. Naprawdę ciężko podnieść się z fotela, żeby zwilżyć sokiem spierzchnięte od wrażeń usta, żeby sięgnąć po pilota i wcisnąć na moment przycisk "pauzy", sprawdzając jednocześnie, czy nie dzwoni telefon, a świat za oknem wciąż istnieje. Zachwyca mnie w tym utworze wszystko, począwszy od harmonii, poprzez moc i siłę przekazu, a na pogłębionym klimacie niepokoju, smutku, żałości skończywszy. I te rozpaczliwe tony saksofonu, ten krzyk, to wołanie, i gitara, która szybuje gdzieś daleko, wysoko, aż po kres wszystkiego.  Słuchając tej niesamowitej kompozycji, jaką jest "Anaitis Hymnal; The Arkose Disc" - przypomniałem sobie album zespołu Za Siódmą Górą: "Muzyka jakiej świat nie widzi". Dokładnie zaś świetny utwór Resurrecturis". Wmoim odczuciu jest jakieś duchowe pokrewieństwo pomiędzy tymi utworami.

   Jedno nie ulega dla mnie wątpliwości, debiutancki krążek EX EYE - "EX EYE", to obowiązkowa pozycja dla wszystkich tych, którzy cenią sobie muzyczne wyzwania i oczekują czegoś więcej, niż tak typowe dla wielu wydawnictw płytowych sztampowe rozwiązania. Kto wie, może po tym i po jeszcze kilku innych albumach, saksofon, jako instrument, znów powróci na salony muzyki rockowej. Czego, kończąc dzisiejszy wpis, sobie i szanownym czytelnikom życzę.
 (nota 8/10)





piątek, 16 czerwca 2017

THROTTLE ELEVATOR MUSIC - "Retrorespective" (Wide Hive Records) "Kamasi Washington na rockowych rubieżach"




     Kamasi Washingtona chyba nie trzeba specjalnie przedstawiać czytelnikom tego bloga. Zanim amerykański saksofonista wydał swoje najlepsze dzieło "The Epic", był członkiem niezbyt znanej formacji Throttle Elevator Music, z którą nagrał kilka albumów. W skład tej grupy, oprócz Washingotna początkowo wchodził Gregory Howe, producent i aranżer, poza tym założyciel wytwórni Wide Hive Records, Matt Montgomery, basista i muzyk sesyjny, Mike Hughes - perkusja. Zespół w swojej twórczości eksplorował rockowo-jazzowe pogranicze.
Tytuł "Retrorespective" jest, przynajmniej dla mnie, nieco zwodniczy, ponieważ sugeruje, że płyta zawiera zestaw dawnych i opublikowanych już utworów na poprzednich wydawnictwach grupy. Nic bardziej mylnego. W tym przypadku mamy bowiem do czynienia z dziewięcioma (ponoć cały materiał nagraniowy jest o wiele większy) premierowymi kompozycjami, które nie były do tej pory publikowane. Kompozycje zawarte na krążku "Retrorespecitve" pochodzą z dwóch sesji nagraniowych. Pierwszej dokonano aż sześć lat temu (2011), w "Fantasy Studios" w Berkeley, tuż przed wydaniem debiutanckiego albumu grupy. Druga sesja nagraniowa miała miejsce w lutym ubiegło roku, w "Wide Hive Studios", także w Berkeley. Do stałego składu dołączyli: gitarzystka Ava  Mendoza, Erik Jekabson - flugelhorn i trąbka, Thomas McCree - perkusja.
Płyta "Retrorespective" Throttle Elevator Music zawiera, jak już wspomniałem, dziewięć utworów oraz niezwykłą długimi fragmentami mieszankę rocka, bluesa, jazzu i fusion. To również doskonały przykład pokazu możliwości i umiejętności muzyków, w szczególności zaś saksofonisty Kamasi Washingtona, który już w otwierającym i łagodnie wprowadzającym w materię całego krążka utworze "Liminality", daje taki popis gry, że na długo zapiera dech w piersiach. Są również na tej płycie niezapomniane dialogi poszczególnych instrumentów, jak chociażby w  rozmarzonym "February Drift", gdzie trąbka i saksofon odmalowują subtelne pejzaże, które doskonale dopełniłyby kadry takich mistrzów kina jak:  Louise Malle, Wim Wenders czy Wong Kar Wai (jego film "Jagodowa miłość" po raz kolejny obejrzałem w ubiegłym tygodniu z dużą przyjemnością). Kompozycja ukrywająca się pod indeksem numer 4 - "Flux and Soldier" oczarowała mnie punkową sekcją rytmiczną oraz rockową gitarą, które stworzyły bardzo dobry podkład dla barwnych ornamentów saksofonu oraz trąbki.  Przypomniała również dokonania Yuri Honinga z okresu, kiedy działał w grupie Wired Paradise (polecam czytelnikom świetny album "Meet your demons"). Ten utwór to prawdziwa "jazda bez trzymanki". Niepokojący, przez gitarowe tło, "Second Liminality" przykuwa uwagę porywającym solo saksofonu. W tym utworze Kamashi Washington umiejętnie buduje napięcie, żeby w kluczowym dla kompozycji momencie, chwycić słuchacza w szpony zmysłowego wiru dźwięków. Trzeba sobie uczciwie powiedzieć, że album "Retrorespecitve" nie zawiera słabych momentów. Nawet kiedy akcja, poprzez poszczególne utwory, zwalnia nieco tempa, to tylko na chwilę, i również po to, żeby słuchacz mógł zaczerpnąć tchu i poznać różne oblicza muzyków zaproszonych na sesję nagraniową.
    Najnowszy album Throttle Elevator Music, to również swoisty zapis drogi rozwojowej Kamasi Washingtona. Liryczny i poruszający, melodramatyczny i drapieżny, amerykański saksofonista po raz kolejny dobitnie pokazuje, że  potrafi odnaleźć się w każdej stylistyce, w każdej konwencji. Z pewnością próżno na tej płycie szukać barwnych i rozbudowanych aranżacji, na chór i sekcję smyczkową, z którymi również kojarzył się krążek "The Epic". Znajdziemy za to subtelne dźwiękowe pejzaże, nawiązania do bogatej jazzowej tradycji, klimaty melancholii, nostalgii, ale także surowość rockowego brzmienia, olbrzymią dawkę energii, dzikość i swobodę niczym nieskrępowanej wyobraźni. To dla mnie jedna z najlepszych płyt, jakie słyszałem w 2017 roku.
(nota 8.5/10)


Niestety w popularnych serwisach muzycznych nie ma zbyt wiele nagrań pochodzących z tej płyty. Znalazłem kompozycję Matta Montgomery'ego, z udziałem Kamasi Washingtona, która choć odrobinę przybliży niektóre fragmenty albumu "Retrorespective".














                                       






piątek, 9 czerwca 2017

ARVE HENRIKSEN - "TOWARDS LANGUAGE" (Rune Grammofon) "Niewyrażalne bez przerwy istnieje wokół nas"



Przywołując zdanie pewnego zapomnianego już klasyka, mógłbym powiedzieć, że język wyznacza naszą perspektywę na świat, czy tego chcemy, czy się przed tym bronimy. Oczywiście nasze poznanie uwikłane jest również w perspektywiczność, zależne jest nie tylko od języka, ale i od miejsca, z którego spoglądamy na otaczającą nas rzeczywistość. Język muzyki zdaje się być w tym przypadku czymś na kształt języka uniwersalnego. W jego charakter wpisana jest zasada transgresji - język muzyki bez trudu potrafi przekraczać wszelkie ograniczenia, zarówno miejsca, jak i czasu.
     Kto wie, być może właśnie tego typu myślenie o języku towarzyszyło Arve Henriksenowi, kiedy pracował nad swoją najnowszą płytą - "Towards Language". Norweski trębacz i kompozytor nie próżnował w ostatnich miesiącach. W marcu tego roku ukazał się album Trio Mediaeval&Arve Henriksen - "Rimur", który zawierał zapis siedemnastu dawnych pieśni ludowych pochodzących z różnych rejonów Islandii, Norwegii oraz Szwecji. Wydany przez oficynę ECM krążek to sugestywne zaproszenie do odbycia fonetycznej podróży do źródeł. Na początku maja światło dzienne ujrzała kolejna solowa płyta Henriksena. Do pracy nad materiałem dźwiękowym trębacz, znany chociażby z takich grup, jak SuperSilent czy Food, zaprosił starych sprawdzonych w muzycznym boju kompanów: Jana Banga, Erika Honore i Eivinda Aaresta, który tradycyjnie odpowiedzialny był za partie gitar. W wyjątkowo urokliwym utworze "Paridae" zaśpiewała gościnnie Anna Maria Friman, znana ze wspomnianego przeze mnie wyżej Tria Mediaeval. Podczas tworzenia kolejnych kompozycji Henriksen, jak sam przyznał,  inspiracje czerpał z twórczości kompozytorów Toru Takemitsu i Manuela de Falli.
    I tym razem norweski trębacz na swoim ostatnim krążku zaprasza słuchacza do jazzowej krainy pełnej nostalgii, wyciszenia i skandynawskiego "saudade". Jest w muzyce Henriksena i światło (nieco zamglone) i mrok, ale dominującą rolę odgrywa cień, wycofanie, skrytość oraz tajemnica. ("Świat ponowoczesny jest światem, w którym tajemnica przestaje być ledwo tolerowanym cudzoziemcem, oczekującym w kolejce na deportacje" - Zygmunt Bauman). Tak, jak Martin Heidegger w trakcie wykładów postulował powrót do presokratyków, żeby odnaleźć zatracone z biegiem czasu czy też zapomniane znaczenie słów i pojęć, tak Arve Henriksen często powraca i wykorzystuje w swoich kompozycjach ciszę, wokół której, czy na planie której, konstytuują się poszczególne dźwięki. W dużym uproszczeniu można powiedzieć, że znakomita większość utworów norweskiego trębacza stanowi doskonały przykład dialogów ciszy i dźwięków. Ponieważ: "Nie ma końcowego słowa(...) Zawsze będzie jakiś nowy pogląd, nowa idea, interpretacja". (Ted Nelosn).
     Kto wie, może Henriksen w trakcie pracy nad albumem "Towards Language" myślał o etymologii. To właśnie etymologia odsłania w słowach wymiary znaczeniowe, które z biegiem lat zostały zatarte, zapomniane. Cywilizacja naukowo-techniczna sprowadziła język do wymiaru definicji i komunikatów (pytania i odpowiedzi, instrukcje i procedury). Tak rozumiany język przestał odkrywać-wyrażać prawdę o nas samych oraz otaczającym nas świecie.
Jeden z recenzentów po wysłuchaniu krążka "Towards Language" napisał, że Arve Henriksen zagrał w utworze "Groundswell" tak, jakby ktoś przy pomocy powietrza powoli uwalnianego z balonu, usiłował zagrać dźwięki trąbki Milesa Davisa z "Bitches Brew" zwolnionego do tempa 16 rpm. Oczywiście można z tym zdaniem polemizować, ale nie ulega dla mnie wątpliwości, że kompozycja "Groundswell", obok takich utworów, jak poruszający "Hibernal" (sugestywne połączenie brzmienia organów i trąbki), "Paridae", "Patient Zero", stanowi najlepszy fragment ostatniego albumu norweskiego artysty. Jest na tej płycie również kilka dźwiękowych eksperymentów: "Transitory" czy tytułowy "Towards Language", gdzie nieco bardziej dał o sobie znać talent Jana Banga. Prawdopodobnie nie jest to najlepsza płyta w dorobku Arve Henriksena, ale z pewnością godna jest uwagi.
Kiedy tak słuchałem ostatniego krążka norweskiego artysty, z otchłani pamięci wynurzyło się zdanie, pochodzące z twórczości Marii Janion, które całkiem nieźle oddaje charakter albumu "Towards Language" i podsumuje mój dzisiejszy wpis. "Niewyrażalne bez przerwy istnieje wokół nas".   (nota 7.5/10)











piątek, 2 czerwca 2017

CIGARETTES AFTER SEX - "CIGARETTES AFTER SEX" (Partisan Records) "Dream-pop również dla niepalących"



Czekałem na album Cigarettes After Sex. Jednak, tak jak i w kilku innych przypadkach, było to wyjątkowo spokojne oczekiwanie. Tym razem obyło się bez nerwowego odliczania tygodni, dni i godzin. Bardzo dobrze pamiętam moją pierwszą myśl, która pojawiła się, kiedy wśród zapowiedzi płytowych dostrzegłem znajomą nazwę zespołu. Na widok trzech całkiem zgrabnie połączonych wyrazów, w mojej głowie momentalnie pojawiły się również trzy sugestywnie zestawione obok siebie słowa. Pierwsze z nich było określeniem odnoszącym się do pewnej grupy zawodowej oraz uważanym powszechnie za obelżywe. "...,to niemożliwe". A pomyślałem tak dlatego, że amerykańska formacja od lat funkcjonująca na alternatywnej scenie muzycznej, w pewnych kręgach posiadająca status "kultowej", jakoś do tej pory nie rozpieszczała nas wydawnictwami długogrającymi (w dorobku mają tylko jeden pełnowymiarowy album, w dodatku wydany własnym sumptem). Owszem, muzycy z El Paso przypominali o sobie od czasu do czasu, przekreślając wyssane ze środkowego palca plotki o rozpadzie grupy albo podtrzymując dobre wieści dotyczące kontynuowania artystycznej działalności. A to wydali singiel pod koniec mroźnej zimy, a to dwa lata później przywitaliśmy wiosnę kolejną urokliwą piosenką Cigarettes After Sex, która to niby miała zapowiadać nadchodzące wielkimi krokami większe wydawnictwo. Upływał czas, a katalog grupy wciąż prezentował się wyjątkowo ubogo. Można było w nim znaleźć systematycznie powiększającą się warstwę kurzu, kilka singli oraz epkę.
Przez pewien czas podejrzewałem nawet, że jest to celowa strategia zespołu. Przypuszczałem, że jakiś wyjątkowo przebiegły specjalista od marketingu doradził członkom formacji właśnie taki sposób funkcjonowania na rynku muzycznym. Miało to zarówno głębszy sens, jak i swój specyficzny urok. Wygłodniali i spragnieni nowych nagrań fani rzucali się na kolejne single grupy jak Reksio na szynkę. W duchu towarzyszyła im niesłabnąca nadzieja, że w końcu ich modlitwy, prośby oraz błagania zostaną wysłuchane, i doczekają się pełnowymiarowego krążka. Z jednej strony chodziło w tym przypadku o podtrzymywanie owej nadziei, z drugiej o zaostrzanie apetytu. Przede wszystkim było to uczciwe postawienie sprawy, o której już wspominałem na łamach tego bloga, na linii twórca-odbiorca. Był pomysł tylko na dwa utwory, i w sklepach muzycznych pojawiał się singiel z dwoma utworami właśnie.

I oto niemal w samym środku 2017 roku wreszcie trafił do moich rąk ten długo wyczekiwany krążek zespołu zatytułowany po prostu "Cigarettes after sex". Przyznam szczerze, że w pierwszym momencie poczułem się odrobinę nieswojo widząc, że po indeksie numer cztery, można wybrać numer pięć, sześć, i tak aż do "dziesiątki". Toż to rozpusta, której nie powstydziłaby się caryca Katarzyna.
Kto wie, może nawet za dużo, jak na jeden raz...
Nie zamierzam zbytnio rozwodzić się na temat merytorycznej zawartości debiutanckiego albumu. Fani zespołu z pewnością będą zadowoleni, słuchając zestawu dziesięciu równych i całkiem dobrych utworów. Tempo kompozycji jest spokojne, nuty rozbrzmiewają łagodnie od dźwięku do dźwięku. Muzycy poszczególnymi utworami tworzą i podtrzymują przyjemny pościelowy nastrój. Gatunkowo wciąż jest to dream-pop na bardzo dobrym poziomie. Krążek zawiera zgrabnie napisane piosenki, w charakterystycznej i rozwijanej przez lata stylistyce, zaśpiewane zapadającym w pamięć głosem Grega Gonzalesa.
A jednak... A jednak po dłuższym obcowaniu z najnowszym albumem Cigarettes after sex odczuwam pewien niedosyt. Czego więc zabrakło?
Moim zdaniem i do pełni szczęścia zabrakło nieco większego wyrafinowania na poziomie aranżacji i produkcji, do czego niejako przyzwyczaiła nas amerykańska formacja, chociażby takimi cudeńkami jak niezapomniany "Dreaming of You". W tym utworze od pierwszych taktów wiadomo, że słuchacz obcuje z czymś wyjątkowym, że każdy dźwięk i każdy detal, a także rozplanowanie sceny muzycznej jest celowym zabiegiem, a nie dziełem przypadku. Po przesłuchaniu najnowszego albumu Cigarettes After Sex jedno można stwierdzić z całą stanowczością - nie ma na tym albumie utworu na miarę "Dreaming of You". Całość jest dość równa, bez nadmiernych wzlotów, i spektakularnych wpadek, ale też pozbawiona tak pożądanych perełek czy diamencików, do których potem wraca się i wraca, i od których długimi tygodniami nie sposób się uwolnić. Trudno wyróżnić szczególnie którąś kompozycję. Większość z nich brzmi podobnie, skonstruowana wokół  rozmytych brzmień gitary oraz specyficznego głosu Gonzalesa. Chyba najbardziej zapamiętałem utwór kończący płytę, zatytułowany "Young & Dumb".
Od Cigarettes After Sex oczekiwałem czegoś więcej, jakiejś wartości dodanej. Więcej staranności na poziomie myślenia o dźwięku, więcej brzmieniowych smaczków, więcej subtelności, więcej błyskotliwych pomysłów. Po przesłuchaniu pierwszego oficjalnego i pełnowymiarowego wydawnictwa amerykańskiego zespołu mogę szczerze przyznać, że... nie czekam z niecierpliwością na kolejny "duży krążek". W tym przypadku zadowolę się dobrym singlem, kolejną śliczną piosenką, która umili mi letni, jesienny, bądź zimowy czas. (nota 7-8/10)

Dla porównania poniżej zamieszczam utwór z najnowszej płyty, a pod nim mój ulubiony fragment z bardzo udanej epki, wydanej w 2012 roku.