wtorek, 24 lipca 2018

SHINYA FUKUMORI TRIO - "FOR 2 AKIS" (ECM ) "Osaka-Monachium-Pernes-les-Fontaines"

Dawno nie sprawdzaliśmy, co dzieje się w "jazzowej krainie łagodności". Inna sprawa, że artyści poruszający się w tej stylistyce nie rozpieszczali nas ostatnio intrygującymi krążkami. Kilka wydawnictw z tego nurtu wywołało u mnie atak ziewania, połączony z głośnymi westchnieniami, i mówieniem do samego siebie: "Cholera, już to gdzieś słyszałem. Ile  można?!".

Album Shinaya Fukumori Trio - "For 2 Akis", który pojawił się wiosną tego roku, stanowi debiut japońskiego artysty. Shinaya Fukumori to 34-letni absolwent prestiżowej uczelni Boston's Berklee College. Zanim zdecydował się na perkusję, wcześniej próbował swoich sił na gitarze, skrzypcach i fortepianie. Waltera Langa japoński muzyk po raz pierwszy usłyszał w Osace. Gra niemieckiego pianisty zrobiła na nim spore wrażenie, dlatego postanowił zaprosić go do wspólnego przedsięwzięcia. Do składu sympatycznego trio dołączył 35-letni saksofonista Matthieu Bordenave. Francuski artysta studiował jazz, jego nauczycielami byli: Chris Potter, Louis Scalvis, Paolo Frescu, Jean-Marc Velta. Swoją edukację kontynuował w Monachium, gdzie otrzymał nagrodę dla najlepszego studenta zagranicznego. Później występował u boku Lee Konitza, czy choćby Floriana Webera, który był gościem tego bloga( TUTAJ ).  W jego dorobku znajdziemy płyty z trio Le Cafe Bleu czy w kwartecie. Bordenave jest również wykładowcą w szkole muzycznej.
Najstarszy w omawianym przeze mnie trio jest 57-letni pianista Walter Lang, absolwent Berklee School of Music oraz School of Arts w Amsterdamie. W latach osiemdziesiątych dopełnił skład kwartetu Ricka Hollandera, z którym to nagrał pięć płyt. Na przełomie wieków założył własne trio, które często zmieniało skład. Był również pianistą w Trio ELF, obok basisty Petera Cudeka i perkusisty Gerwina Eisenhauera. Skoro nadarzyła się okazja proponuję wspólnie posłuchać, kto wie czy nie najlepszej, z pewnością mojej ulubionej kompozycji Tria Elf. Otwiera ona płytę "MusicBoxMusic" (Yellowbird Records 2016). Jak dla mnie - kameralna pianistyka z górnej półki, pełna subtelności, magicznego klimatu. Ilekroć wracam do tego utworu, później długo nie potrafię się od niego uwolnić. Szkoda, że tak wspaniałe kompozycje przepadają właściwie bez echa.






Album "For 2 Akis" otwiera i zamyka ta sama kompozycja - "Hoshi Meguri No Uta" autorstwa Kenji'ego Miyazawy. Nie trzeba zerkać do książeczki i sprawdzać autora, żeby wyczuć w niej orientalne przyprawy. Krótki, wpadający w ucho, motyw saksofonu uzupełniają tony fortepianu i muśnięcia perkusji. I właściwie cały album tria brzmi podobnie - lekko, zwiewnie, delikatnie, jak perkusjonalia pobudzane do życia przez Fukumori'ego, który jest twórcą większości kompozycji - dwie napisał Walter Lang, jedną Bordenave - i dla którego wzorem jazzowej perkusji jest legendarny Paul Motian.  Album został nagrany w Studios La Buissonne, w Pernes-les-Fontaines na południu Francji.
Warto podkreślić w tym miejscu rolę pianisty, którego gra jest niczym pomost łączący subtelne dialogi saksofonu i perkusji. W tym układzie bezcenna okazała się być dojrzałość muzyczna Waltera Langa. Właściwy człowiek na właściwym miejscu. Najbardziej przypadły mi do gustu dwie kompozycje - "Ai San San" czy tytułowa "For 2 Akis", które wypełniają środek albumu.  To własnie w tych momentach płyty mamy coś na kształt definicji, czy kwintesencji kameralnego jazzu. Cudowne, niespieszne, leniwe granie, pełne głębokich oddechów, subtelnych pauz, kolejne dźwięki trafione w punkt, a podawane od niechcenia, mimowolnie, jakby to melodia prowadziła muzyków, kierowała dłońmi pianisty, sterowała palcami Matthieu Bordenave. Wyobraźcie sobie coś tak delikatnego jak.. dotyk warg, muśnięcie, pocałunek i... przełóżcie to na język muzyki, a otrzymacie kompozycje ukrywające się pod indeksem 3 oraz 4. Tych dobrych  utworów jest oczywiście znacznie więcej, bo i "The Light Suite", Spectacular", i "Mangetsu No Yube", mienią się pastelowymi barwami. W tego typu stylistyce liczy się przede wszystkim stworzenie i podtrzymanie odpowiedniej aury oraz melodia, jej poszczególne składniki, frazy, gustowne ornamenty wydobyte na jaw przez muzyków.

Na krajowym podwórku podobny nurt eksploruje Grzech Piotrowski, który organizuje również festiwal "Wschód Piękna" - jego czwarta odsłona ( tym razem nieco bardziej egzotyczna) rozpocznie się 27 lipca i potrwa przez cały najbliższy weekend. Album Shinya Fukumori Trio z pewnością powinien przypaść do gustu fanom tego artysty. "For 2 Akis" to długimi fragmentami - szkoda, że nie dłuższymi - bardzo wyrafinowane granie, którego jednak i mimo wszystko trzeba nauczyć się słuchać, a tym samym niejako uwrażliwić na taki rodzaj muzyki, co w czasach "łatwych dźwięków", "pozornej głębi", szybkich decyzji i ciągłego pośpiechu może stanowić nie lada wyzwanie.

Czego więc zabrakło autorowi tego wpisu do pełni szczęścia? Chciałbym, żeby niektóre kompozycje były jednak nieco bardziej przemyślane, rozbudowane, ale przede wszystkim, żeby było ich nieco mniej, a za to, żeby trwały trochę dłużej niż 4, czy 5 minut. Pamiętam, że po pierwszym przesłuchaniu tego albumu odczuwałem niedosyt. I kiedy po kilku tygodniach, przy okazji pisania owej recenzji, powróciłem do tej płyty, ponownie pojawiło się to osobliwe odczucie. A może taki był zamysł i ukryty cel, być może taka była swoista strategia sympatycznego tria. Tak sobie pomyślałem, że płyta "For 2 Akis" to całkiem niezły album nie tylko dla wyrobionych słuchaczy, ale także dla wszystkich tych, którzy do tej pory jeszcze nie obcowali z wydawnictwami sygnowanymi nazwą "ECM". Monachijska wytwórnia wydaje sporo płyt, jedne są mniej udane (pomińmy je stosownym milczeniem), inne bardziej, ale krążek "For 2 Akis" mogę spokojnie polecić na... dobry początek, długiej muzycznej przygody.

(nota 7.5-8/10)







czwartek, 19 lipca 2018

DON KAPOT - "DON KAPOT" (Mr. Nakayasi) "Barytonowe esy floresy"

 Dziś zaproponuję krótką wycieczkę do Belgii. Belgijska scena muzyczna, czy to alternatywna czy jazzowa, jest dość słabo znana w naszym zalanym od kilku dni deszczem kraju. Nadarza się więc okazja, żeby osuszyć palta oraz buty i poznać kolejnych przedstawicieli tej sceny. Don Kapot to trio pochodzące z Belgii, które zasila międzynarodowy skład. Muzycy tej formacji próbowali już swoich możliwości w innych mniej znanych  zespołach, czy to rockowych czy popowych. Struny gitary basowej całkiem zgrabnie szarpie grecki muzyk Giotis Damianidis, za perkusją nie tylko siedzi Jacob Warmenbol, a w saksofon barytonowy dmucha - oj, dmucha! - Wiktor Perdieus.  Album "Don Kapot" to ich debiut fonograficzny, wydany pod koniec maja tego roku. Płytka jest króciutka, trwa niespełna 30 minut, zawiera 6 utworów, za to jest bardzo treściwa.

 Od pierwszego przesłuchania uwagę słuchacza przykuwa zarówna energetyczna, punkowo-rockowa, sekcja rytmiczna, jak i swobodne - nad wyraz - tony saksofonu barytonowego. Jeden z recenzentów napisał, że muzyka belgijskiego tria to połączenie dźwięków Feli Kutiego z energią The Thing. Dołączyłbym do tej opinii jeszcze jedno skojarzenie, jeszcze jeden mniej znany zespół, ale opisywany na łamach tego bloga, czyli Taxi Wars TUTAJ.
 Coś w tym bez wątpienia jest, bo już w otwierającej - i jak dla mnie najlepszej kompozycji na płycie - "GBGHB" , Wiktor Perdieus swoim solo nawiązuje do afrojazzu. Z kolei sekcja rytmiczna tętni życiem, gna przed siebie, pulsuje ożywczym rytmem. Całość napompowana jest po brzegi energią, która zdaje się wyciekać z każdej pojedynczej nuty.
Tych sześciu kompozycji po prostu trzeba posłuchać bardzo głośno, trzeba umożliwić membranom basowym swobodny oddech, trzeba poczuć ten charakterystyczny puls gdzieś we własnych trzewiach, pod stopami, które zupełnie bezwiednie zaczną odmierzać kolejne takty. Tak,... należy tej płyty słuchać bardzo głośno... albo wcale. Przy okazji kolejnego utworu - "I Do Babies" - nie zwolnimy tempa. Odrobinę wytchnienia przyniesie wraz z sobą " The Universe Does Not Exsist" - sekcja rytmiczna zagra tam leniwie, choć saksofon w rękach Perdieusa będzie oddychał punktowymi krótkimi dźwiękami.

Muzyka raczej do tańca niż do różańca ("spiritual jazz"). Choć wszystko jak zwykle zależy od indywidualnych potrzeb. Znam takich, którzy potrafili całkiem zgrabnie pląsać do taktów podawanych przez sprawne palce Keitha Jarretta, z okresu wydawnictwa "Eyes of the Heart".
Don Kapot to formacja, którą z pewnością warto poznać bliżej oraz usłyszeć na żywo. Belgijskie trio koncertuje obecnie po całej Europie, więc jest okazja, żeby sprawdzić, jak ich muzyka brzmi w niezbyt przestronnych klubowych wnętrzach.


(nota 7/10)






piątek, 13 lipca 2018

HAPPY RHODES - "ECTOTROPHIA" (Numero Group) "Letnie kompilacje"




  Zaprawdę, powiadam Wam, to był mecz!!!
Na centralnej arenie Wimbledonu, która widziała już niejedno, byliśmy świadkami niezwykłego widowiska, długimi fragmentami zapierającego dech w piersiach największych malkontentów. Dwóch głównych aktorów, dwóch wspaniałych zawodników - Rafael Nadal i Juan Martin Del Potro - wzniosło się na wyżyny swoich możliwości. Bez cienia przesady mogę powiedzieć, że to była najnowsza definicja TENISA. Jedno z najlepszych spotkań ostatnich lat! Przez niemal pięć godzin (do pełnej "piątki" zabrakło 10 minut) oglądaliśmy niezwykłe zagrania, cudowne ataki i wręcz niemożliwe do powtórzenia obrony, dawno niewidziane na wimbledońskiej trawie "robinsonady", dramatyczne zwroty akcji, pokaz niezłomności charakteru, determinacji i zaangażowania, kolejnych, i to udanych, prób przesuwania granic tego, co w tenisie niemożliwe. A wszystko to, co warte szczególnego podkreślenia, przy ogromnym szacunku dla przeciwnika (choć w tym przypadku chyba lepsze będzie określenie "partnera w tym cudnym dialogu"). Po zakończeniu meczu tenisiści padli sobie w ramiona i mocno się wyściskali, pokazując wszystkim, na czym tak naprawdę polega piękno tego sportu. Mecz warty każdego funta i wielokrotnego odtwarzania, nie tylko przez młodzież, stawiającą dopiero swoje pierwsze kroki na lokalnych kortach.







Letnia pora, kiedy to ukazuje się zdecydowanie mniejsza ilość nowości płytowych, sprzyja wydawaniu składanek czy rozmaitych kompilacji. W dzisiejszym wpisie pojawi się właśnie taka kompilacja, podsumowująca, jak i również porządkująca pierwszy okres twórczej działalności amerykańskiej artystki. Happy Rhodes jest raczej słabo znana nie tylko w naszym kraju. Choć w wąskich kręgach za oceanem posiada status kultowej wokalistki. Nigdy specjalnie nie ciągnęło ją w kierunku wielkich scen, popularności czy rzeszy oddanych fanów. Pielęgnowała swoją prywatną przestrzeń, starannie dobierając współpracowników. A trzeba sobie powiedzieć, że możliwości wokalne Happy Rhodes są ogromne. Amerykanka dysponuje czterooktawową skalą głosu. Bardzo dobrze czuje się zarówno w tych niskich rejestrach, jak i w tych wysokich, gdzie swobodnie operuje głosem. Taki głos to prawdziwy skarb i z pewnością można było przy jego pomocy zrobić dużo więcej. Pewnie nikt specjalnie nie zdziwiłby się, gdyby Rhodes osiągnęła sukces również materialny, zdobyła popularność oraz status gwiazdy. Jednak historia jej "kariery artystycznej" potoczyła się zupełnie inaczej.

Jej pierwsze dokonania na muzycznej niwie ("Rhodes 1", "Rhodes 2") wydane były w połowie lat osiemdziesiątych wyłącznie na kasetach, przez niewielką wytwórnię Aural Gratification Record, której właścicielem był Kevin Barlett. Pięćdziesięciotrzyletnia obecnie wokalista, jako nastolatka fascynowała się postacią Freddiego Mercury'ego, którego całkiem nieźle naśladowała. Później zakochała się w głosie Kate Bush, której utwory potem wykonywała, będąc dojrzałą wokalistką. Przez moment Rhodes pracowała również jako inżynier dźwięku w Cathedral Sound Studio. Kolejnym istotnym elementem w jej biografii muzycznej jest rok 1985 i otrzymany w prezencie syntezator Roland Juno 106.
Amerykańska wokalistka tak naprawdę nazywa się Kimberly Tyler Rhodes. Zmieniła imię na Happy ze względu na braci, którzy często zwracali się do niej w ten sposób, próbując tym imieniem oddać charakter swojej siostry. Ważnym momentem w jej dorobku artystycznym były wspólne występy u boku Trey Gunna, w zespole Security Project, gdzie pełniła rolę wokalistki. Formacja ta zasłynęła głównie z coverów piosenek Petera Gabriela czy Kate Bush.








Kompilacyjne wydawnictwo "Ectotrophia" zawiera materiał z czterech pierwszych kaset Happy Rhodes. Trzeba tu nadmienić, że album jest bardzo starannie wydany. Do płyty (dwa krążki w wersji winylowej), dodano 48-stronicową książeczkę, która przybliża sylwetkę amerykańskiej artystki. 18 utworów dość dobrze pokazuje skale i możliwości talentu wokalnego. Swoboda operowania głosem, balansowanie nim w różnych rejestrach, lekkość i głębia. Muzycznie mamy tutaj do czynienia z całym wachlarzem rozmaitych gatunków - począwszy od popu, przez folk, a na art roku skończywszy. Aranżacje nie są zbyt rozbudowane, dominuje gitara akustyczna, syntezator i automat perkusyjny, czasem w roli ozdobnika pojawią się tony gitary elektrycznej.
Warto zapoznać się z tą kompilacją. Być może ktoś po wysłuchaniu tego zestawu polubi artystkę na tyle, że dołączy do grona jej wiernych fanów, zwanych "ectofilami".

(nota 7/10)











sobota, 7 lipca 2018

HILARY WOODS vs. BROOKE ANNIBALE "Pojedynek na muzycznym korcie"

                           
                                                                                   fot.internet


  I tak oto, dla niektórych zupełnie niepostrzeżenie, upłynął nam pierwszy tydzień zmagań na trawiastych kortach Wimbledonu. Najbardziej prestiżowy turniej świata obfituje w tym roku w niespodzianki. Szczególnie jeśli chodzi o rozgrywki pań nie możemy narzekań na brak emocji. W pierwszych dniach odpadła z turnieju znakomita większość zawodniczek zajmujących miejsca w czołowej piętnastce rankingu. Nie pomogło tak zbawienne w wielu przypadkach rozstawienie - na które narzeka w ostatnich latach nie tylko skromna osoba autora tego bloga, a które ma w zamyśle chronić tych wyżej notowanych zawodników rankingu, przed nieco mniej wymagającymi (sic!) przeciwnikami w pierwszych rundach turnieju. (Gwiazdy tenisa same przyznają, że najtrudniejsze dla nich mecze podczas dużych turniejów to właśnie te rozgrywane w pierwszych trzech rundach - tak zwane "wejście w turniej"). Mam nadzieję, że włodarze cyklu WTA czy ATP pójdą w końcu po rozum do głowy, i zaczną rozstawiać jedynie pierwszą szóstkę najlepszych tenisistów, a nie trzydziestu dwóch. Jeśli ktoś kupuje bilet - co wiąże się z kosztami - na jedną z głównych aren Wimbledonu czy Roland Garros, to nie tylko po to, żeby obejrzeć w akcji gwiazdy tenisa - jakże często w formie pozostawiającej wiele do życzenia - ale głównie z potrzeby obejrzenia widowiska obfitującego w spektakularne zagrania i niesamowite zwroty akcji. Najwyższy czas wesprzeć młodych adeptów trudnej sztuki tenisa - przede wszystkim finansowo - a nie zwiększać pulę nagród dla coraz bardziej zblazowanych "gwiazd" (I nie mam tu na myśli legend za życia - Federera, Nadala - ale jedno, czy dwusezonowe malowane ptaki, które zwykle po nieoczekiwanym sukcesie ubrały się w piórka efemerycznej sławy).

Dziś proponuję pojedynek na muzycznym korcie.  I z pewnością nie będą to zblazowane gwiazdy, tylko artyści na dorobku. Po jednej stronie kortu stanie nasza dobra znajoma, Hilary Woods - napisałem o niej na łamach tego bloga TUTAJ - a po drugiej Brooke Annibale. Tak się złożyło, że obydwie dzisiejsze bohaterki wydały płyty w tym samym dniu, w pierwszym tygodniu czerwca.
Niemal dokładnie po dwóch latach od mojego ostatniego wpisu irlandzka wokalistka powróciła z nowym debiutanckim albumem zatytułowanym "Colt". Na poziomie muzycznym dominują tutaj proste frazy fortepianu, wokół których rozwijają się poszczególne kompozycje. Czasem pojawią się smyczki, czasem gitara, a elektroniczne dodatki dopełniają barw tła. Aranżacje dalekie są od jakiegokolwiek przesytu. Bardzo rzadko można usłyszeć elementy perkusji czy, co ciekawe, basu  - jakby nie patrzeć mamy bowiem do czynienia z byłą basistką formacji JJ72.
Hilary Woods, jak to wrażliwa kobieta, przedmiotem swoich tekstów uczyniła tęsknoty, świat lęków i pragnień, wewnętrzny kobiecy pejzaż. Płytę nagrała w mieszkaniu - kto wie, czy nie późną nocą, ponieważ mrok i rozmaite odcienie szarości zdecydowania dominują na tej płycie.Bywa lirycznie, nostalgicznie, niekiedy wszystko zasnuwa gęsta mgła smutku, ale bardzo urokliwy głos Hilary Woods trzyma się w bezpiecznej odległości od zbędnego patosu czy momentów kulminacyjnych. Warto dodać, że ów melancholijny nastrój udało się utrzymać artystce na całym albumie.

Po drugiej stronie kortu stanie dziś Brooke Annibale i jej wydany własnym, póki co, sumptem album "Hold to the Light". Bez zbędnej przesady można powiedzieć, że amerykańska wokalistka wychowywała się pośród płyt, a miłość do muzyki wyssała z mlekiem matki. Jej rodzina prowadziła sklep muzyczny, a dziadek już pół wieku temu założył hurtownie płytową. Brooke Annibale zadebiutowała w wieku 17 lat albumem "Memories in Melody". Dojrzewała, rozwijała się, koncertując między innymi z muzykami takich formacji jak: Iron & Wine czy Josh Ritter.
Na swoja piątą w dorobku płytę amerykańska artystka zaprosiła zacnych gości - na basie zagrał Josh Kaufman (The National) , a na klarnecie Matt Douglas (Mountain Goats). Całość wyprodukował Sam Kassirer, w  Great North Sound Society (gospodarstwie zaadaptowanym na studio nagraniowe).

Album "Hold To The Light" stanowi próbę odejścia od akustycznego grania, które dominowało na poprzednich krążkach Brooke. Amerykanka wydaje płyty własnym sumptem, czy to korzystając ze zbiórki funduszy, czy to z pomocy przyjaciół. Jak sama przyznała podczas jednego z wywiadów, kluczowymi pojęciami dla recepcji jej tekstów na ostatnim albumie są: "czas" oraz "światło" i jego emanacje. W warstwie lirycznej piosenek przewijają się bolesne wspomnienia, uparcie powracająca przeszłość, z którą trzeba będzie się rozliczyć, emocje związane z oczekiwaniem na powrót byłego kochanka. Muzycznie Brooke Annibale balansuje gdzieś na pograniczu indie-folku, indie-popu.
Do plusów tego wydawnictwa, i w porównaniu z krążkiem Hilary Woods, można zaliczyć bardziej wyrafinowane aranżacje (więcej instrumentów, pełniejsza struktura).
Obydwa albumy przedstawiają intymne kobiece światy. O ile na krążku Hilary Woods trudno bezpośrednio wskazać na  jakiś słabszy moment, o tyle na płycie Brooke Annibale są ewidentnie gorsze przynajmniej dwa takie fragmenty. Utwory "Glow" oraz "Point of View" ocierają się o rockowy banał. Amerykańska artystka ma barwę głosu zbliżoną do głosu irlandzkiej koleżanki, jednak to Hilary Woods brzmi zdecydowanie lepiej i głębiej w górnych rejestrach. Amerykańską artystkę ciągnie w kierunku folkowych klimatów, a dla Hilary Woods naturalnym środowiskiem zdaje się być przestrzeń wypełniona mrokiem.

Z tego pojedynku na muzycznym korcie zwycięsko wychodzi irlandzka wokalistka. Pomimo estetycznego minimalizmu, a może paradoksalnie również dzięki niemu, w kompozycjach Hilary Woods można zdecydowanie głębiej i łatwiej się zanurzyć.




Hilary Woods - "COLT" (nota 7/10 )
Brooke Annibale - "Hold To The Light"  (nota 6.5/10 )