sobota, 25 marca 2023

MATT HOLUBOWSKI - "LIKE FLOWERS ON A MOLTEN LAWN" (Audiogram) "Piaszczysta zatoka"

 

     Udział w programie typu "talent show" nie musi oznaczać najgorszego - jak wiadomo, najgorsze dopiero przed nami albo: "gdyby mogło być gorzej, to już by było". Dla młodych ludzi, stawiających dopiero swoje pierwsze kroki w przestrzeni artystycznej, wytęp w takim programie może być niezłą szkołą życia, pod warunkiem, że wyjdą z tej osobliwej próby obronną ręką, a nie załamią się, wysłuchując "rzetelnych" opinii wygłaszanych przez nieomylne usta jury (ich skład i kompetencje coraz częściej pozostawiają sporo do życzenia), czy też zderzając się z nie zawsze pochlebnymi komentarzami zwykłych odbiorców. Powiadają, że prawdziwy talent powinien się obronić i prędzej lub później wypłynąć na szerokie i niebezpieczne wody show biznesu. Powiadają również, ze szczęściu warto niekiedy dopomóc, a nie odwracać się do niego plecami, bo zanim się spostrzeżemy, przychylny czas minie, a potem na nic zdadzą się nasze pilne prośby, rozpaczliwe błagania czy kolejne nieudane próby przypomnienia o sobie kapryśnej fortunie.


Nie wiem dokładnie, jakie intencje miał Matt Holubowski, zgłaszając się do kanadyjskiej wersji programu "La Voix" (odpowiednik polskiego formatu "The Voice Of Poland"), może właśnie chciał dopomóc szczęściu albo po prostu spróbować swoich sił w konkursie. Wiem, że zanim uczynił ten odważny krok, studiował politologię, w dalszej perspektywie zamierzał zostać nauczycielem języka angielskiego, żeby nabrać dystansu wybrał się w daleką podróż, z Kanady poleciał do Azji, gdzie spędził trochę czasu na Tajwanie. Po powrocie do kraju odebrał telefon - miły głos w słuchawce zaproponował mu udział we wspomnianym wcześniej programie "La Voix". Matt Holubowski nie odwrócił się do tej okazji plecami, wykorzystał swój czas, dotarł aż do finału programu, zyskał popularność, dzięki czemu mógł wyruszyć w długa trasę koncertową. Nazwisko kanadyjskiego artysty wskazuje na polskie korzenie - rzeczywiście jest synem polskiego emigranta, który w okolicach miasta Hudson znalazł dla siebie kawałek żyznej gleby. Matt śpiewa w języku angielskim i francuskim. Szkoda, że dajmy na to, na japońskich wydaniach swoich płyt, w części zawierającej bonusy, nie zamieszcza piosenki w ojczystym języku swoich przodków. Może dzieje się tak dlatego, że w naszym kraju jest kompletnie nieznany, choć to już czwarta jego płyta długogrająca w dorobku ukazała się wczoraj nakładem oficyny Audiogram.

Całkiem możliwe, że album "Like Flowers On A Molten Lawn" jest najlepszym wydawnictwem w całej dyskografii Kanadyjczyka, który niegdyś zaliczył epizod koncertowy w mieście Kraków. Z pewnością stanowi dowód na rosnącą świadomość artysty, który zamiast schlebiać przeciętnym wymaganiom, wolał wybrać indywidualna ścieżkę rozwoju. Matt Holubowski kroczy po niej coraz śmielej, czego potwierdzeniem mogą być kolejne albumy, począwszy od udanego debiutu "Ogen, Old Man" (2014), przez "Solitude" (2016 - tytuł zaczerpnięty z powieści "Two Solitudes" - Hugh Maclennana), aż do wydanego trzy lata temu "Weird Ones". Sufian Stevens, Elliott Smith (który wkrótce opublikuje nowy album), Bon Iver, Ben Howard, proza Murakamiego - to nie tylko zbiór ewentualnych skojarzeń, ale, co przyznaje w wywiadach dzisiejszy bohater, również ważnych inspiracji.

Najnowszy album - "Like Flowers On A Molten Lawn"- rozpoczyna się okruchami rozmów, które rozbrzmiewają gdzieś na dalszym planie "End Scena". Gitara w rękach Simona Angella (grupa This Owls, zespół Patricka Watsona), odgrywa w tych aranżacjach podstawową rolę. Całe to udane otwarcie podzielono na trzy części - łagodny wstęp, przypominający kompozycje Bena Howarda, indie-rockowy środek, gdzie artysta zbliżył się do nastroju nagrań Aidana Knigtha (świetny krążek "Each Other" recenzowany na łamach tego bloga), i odrobinę psychodeliczny epilog. Nie byłoby tego albumu w takim kształcie, gdyby nie dobrze rozumiejący się zespół towarzyszący oraz produkcja zaprawionego w boju przy konsolecie Pietro Amato, który współpracował chociażby z grupą Bell Orchestre czy The Luyas. To pewnie on zasugerował zmiany tempa, drobne kontrapunkty, elektroniczne faktury, które wypełniły także "Garden v. Mowers". Moim ulubionym i prawdopodobnie najlepszym utworem jest "Sandy Cove". Zwiera on nieco więcej elektronicznych dodatków, ciekawie zrealizowaną linię wokalną, która może przypominać piosenki Devendry Banharta czy Patricka Watsona, w dodatkowej wokalizie usłyszymy Marianne Houle (zagrała również na wiolonczeli i szkoda, że nie śpiewa dłuższych partii, może następnym razem). Zgrabne i nienachalne orkiestracje przewijają się w kilku następnych odsłonach, większość z nich nagrano w... Estonii, korzystając z pomocy tamtejszej narodowej orkiestry symfonicznej. Matt Holubowski dobrze czuje się w spokojnych lirycznych indie-folkowych nagraniach, jego głos ma ciepłą przyjemną barwę i z łatwością przykuwa uwagę odbiorcy. Troszkę mnie przekonał mnie indie-popowy wektor tego wydawnictwa, czyli zaśpiewany w języku francuskim "La Lune Est Morte De Rire" i nieco słabszy "My Burrow".

(nota 7-7.5/10) 

  


Powyżej wspomniałem nazwisko Aidana Knighta, musi więc zabrzmieć jego świetna kompozycja z najlepszej w jego dorobku płyty "Each Other".



Waszą ulubioną sekcję "dodatki" rozpocznie inny kanadyjski artysta John Southworts i jakże przyjemnie brzmiący fragment z płyty "When You're This, This In Love", która ukaże się 12 maja.

 


Kolejny mój ulubiony utwór ostatnich dni należy do francuskiego muzyka Matiasa Enauta, który 14 marca opublikował niewielką epkę "Huakecunapura 1973".



Bardzo często słuchałem również świetnego otwarcia płyty amerykańskiego perkusisty Bena Sloana, który wczoraj opublikował swoje najnowsze wydawnictwo zatytułowane "Muted Colors".



Zespół Maruja pochodzi z Manchesteru, zajrzymy na ich najnowszą epkę "Knocknarea", która ukazała się 17 marca.



Kolejny przedstawiciel sceny kanadyjskiej, czyli formacja The City Gates oraz fragment płyty "Age Of Resilience".



A może by tak coś z rodzinnych stron, rezydujący całkiem niedaleko - pozdrawiam Szubin -  Contemporary Noise Ensemble i odsłona płyty "An Exellent Spiritual Serviceman" zaprezentowana podczas koncertu w Bydgoszczy.



W sekcji improwizowanej na dobry początek same gwiazdy, które ukrywają się pod nazwą London Brew - Nubya Garcia, Tom Herbert, Shabaka Hutchings, Tom Skinner, Nikolaj Torp Larsen... Tak się złożyło, że za tydzień, czyli 31 marca ukaże się album zatytułowany "London Brew", gdzie między innymi znajdziemy pełną niemal trzynastominutową wersję tego utworu.



 W ubiegłym tygodniu ukazała się najnowsza płyta amerykańskiego pianisty Billy Childsa zatytułowana "The Winds Of Change", w składzie Ambrose Akinmusire (trąbka), Scott Colley (bas), Brian Blade (perkusja), wybrałem dla Was moją ulubioną kompozycję.





sobota, 18 marca 2023

DEATH & VANILLA - "FLICKER" (Fire Records) "Cóż, że ze Szwecji"

 

     Chciałbym powiedzieć, że szwedzka grupa Death & Vanilla to już rozpoznawalna marka, przynamniej w alternatywnym półświatku, jednak zwyczajnie mogę się mylić. Czasem łapię się na tym, że zbyt łatwo rozciągam własne myśli czy wyobrażenia na pewną wiedzę innych. Fakt, że obcuję z ich płytami od ładnych kilku lat, nie oznacza, że podobnie postępują pozostali fani, nawet ci całkiem nieźle zorientowani we wciąż zmieniającej się przestrzeni muzyki niezależnej. Całkiem możliwe, że ich piosenki prezentowała w naszym kraju jakaś niezbyt popularna rozgłośnia, dajmy na to studencka. Zgrabnie brzmiący avant-pop dobrze się broni i nie powinien zbyt mocno drażnić tych, którzy takich utworów na co dzień nie słuchają. Z kolei ci, którzy systematycznie kształtują swój gust i poczucie smaku, mogą docenić niemały wkład pracy, ciekawe aranżacje i zapadające w pamięć linie melodyczne stworzone przez szwedzkie trio.


Wszystko zaczęło się w Malmo, mniej więcej szesnaście lat temu, kiedy przecięły się drogi Marleen Nilsson i Andersa Hansona. Trzeba przyznać, że nie spieszyli się, ani z publikacją, ani z tworzeniem kolejnych kompozycji. Przez dwa lata zdołali nagrać cztery single, które umieścili na stronach internetowych. Jak to zwykle w takich przypadkach bywa, ktoś usłyszał ich piosenki, komuś bardzo przypadły do gustu inteligentne nawiązania do retro-popu oraz brzmienie wykorzystanych instrumentów ( z czasem ich kolekcja zaczęła sukcesywnie się powiększać - dawne syntezatory, melotron, włoski wibrafon pochodzący z lat 50-tych, itd.), aż w końcu pojawiły się propozycje nagrania płyty i występów scenicznych. W związku z tymi ostatnimi do składu dołączył przyjaciel Marleen Nilsson - Magnus Bodin. Nazwę "Death & Vanilla" zaczerpnęli od nazw królików, które hodowali w okresie dzieciństwa (ten z czarnym futerkiem, jak łatwo się domyśleć, nazywał się Death). Ich debiut przypadł na rok 2012 i został tu i ówdzie odnotowany, głównie przez blogi tematyczne oraz prasę brytyjską, bo szwedzki rynek jakoś szczególnie ich nie polubił.

Brzmienie grupy systematycznie się wzbogacało, muzycy chętnie eksperymentowali, szukali nowych ścieżek i nietypowych rozwiązań. Krytycy ich dokonania najczęściej porównywali do twórczości zespołu Broadcast czy Stereolab. Można było w nich dostrzec elementy krautrocka, psychodelii, retro-popu lub muzyki filmowej. Artyści z Malmo chętnie tworzyli ścieżki dźwiękowe do dawnych filmów, z tych opublikowanych warto wspomnieć chociażby muzykę do  filmu "Vampyr" (horror z 1932 roku) albo do obrazu Romana Polańskiego - "Lokator".

Najnowszy album zatytułowany "Flicker" oznacza powrót po czterech latach przerwy, które zdążyły upłynąć od opublikowania ich ostatniego udanego wydawnictwa "Are You A Dreamer" (2019). Wczoraj wydana propozycja jest równie udana jak jej poprzednik, zawiera dziewięć spójnych kompozycji utrzymanych w typowym dla szwedzkiego tria stylu. W poszczególnych odsłonach znów odnajdziemy umiejętnie nakreślone dream-popowe przestrzenie, nawiązania do motoryki krautrocka, elementów psychodelii czy retro-popu. Całość rozpoczyna się od tonów basu, który napędza utwór "Out For Magic". Zabytkowe syntezatory, gitary, oniryczna wokaliza Marleen Nilsson z drobnym pogłosem, to kolejne składniki, z których przygotowano to całkiem smakowite danie. Melodyka tego utworu przypomniała mi fragmenty twórczości omawianej na łamach tego bloga Aniki Henderson z grupy Exploded View. W piosence "Baby Snakes" znajdziemy wyraźne dubowe akcenty, sporo tutaj pogłosu, nałożonego echa, sporo też dzieje się  w elektronicznej subtelnie rozwijanej tkance. Jednym z największych przebojów ostatniego albumu jest z pewnością singlowy "Find Another Illusion", który mocno się wyróżnia. "Looking Glass" - przypomina najlepsze dni grupy Broadcast, to kolejny ważny punkt tego wydawnictwa. Mocny emocjonalny spadek odnotowałem przy okazji sztampowego nieco "Mercury's Rising", który odrobinę mnie wymęczył albo i znudził. Zdaje się, że szwedzkie trio nieco gorzej radzi sobie w wolniejszych przebiegach, zupełnie tak, jakby większa ilość minut do zagospodarowania sprawiała im wyraźny problem (jak gra Rybakiny Idze Świątek). Z kolei "Fearless" niemal od razu wita nas psychodelicznym nastrojem, nie jedynym na tym wydawnictwie długim wstępem, brzmiącym jak filmowa ilustracja, który łagodnie doprowadza nas do zasadniczej części utworu. I tak dość niepostrzeżenie mija czas w towarzystwie płyty "Flicker", co nie oznacza, że nie warto do niej wrócić.

(nota 7/10)

 


Swoich sił w gatunku dream-pop próbuje sporo nowych zespołów, ale tylko nieliczni wychodzą z tej próby jako zwycięzcy. Jedną z takich formacji jest belgijski duet Portland ( Jente Pironet i Sarah Pepels), którzy wczoraj za pośrednictwem oficyny PIAS Rec. opublikowali album "Departures".



Pozostaniemy w podobnym nastroju. Członkowie grupy Laveda pochodzą z miasta Albany w stanie Nowy York, 14 kwietnia opublikują album zatytułowany "A Place You Grew Up".



The Saxophones - czyli dobrze znany małżeński duet z wpisów na tym blogu, wreszcie przerwał milczenie, wypuścił nowy singiel, i ogłosił, że 2 czerwca ukaże się ich najnowsza płyta "To Be A Cloud".



Sudden Voices to projekt powołany do życia przez brytyjskiego artystę Bena Morrisa, 14 kwietnia ukaże się debiutancka płyta zatytułowana "Sudden Voices".



Califone to nowe artystyczne wcielenie Tima Rutilia z miasta Los Angeles, jego płyta zatytułowana "Villagers" ukaże się 19 maja.



W sekcji improwizowanej kompozycja, do której często wracam w ostatnich dniach, oprócz dobrze brzmiącego tytułu "Edith", pokazuje nam fragment dobrego jazzowego grania, pochodzącego z płyty brytyjskiego perkusisty Gaza Hughesa (znany z grania w zespole Matthew Halsalla) - "Beboptical Illusion", z Edem Harrisonem na basie, i Andrzejem Barankiem za fortepianem.



Na koniec kolejny perkusista w dzisiejszym zestawieniu - Asher Gamedze z miasta Cape Town (RPA), obecnie rezydujący w Chicago, 2 maja ukaże się jego płyta "Turbulence And Pulse", z Adhanem Zidanem na basie, Alanem Bishopem na saksofonie, Cherifem El - Masrim na gitarze i Mauricem Loucą - syntezatory.








sobota, 11 marca 2023

LICHEN SLOW - "REST LURKS" (Rock Action Records) "Anglik z pomysłami i Szkot z doświadczeniem"

 

    Zdaje się, że to Agnieszka Osiecka, w jednej z niegdyś popularnych piosenek, wspominała o tym, co stanie się, kiedy zejdą się, raz i drugi, kobieta po przejściach i mężczyzna z przeszłością. Brytyjski duet Lichen Slow swoją debiutancką, wydaną wczoraj, płytą - "Rest Lurks", pokazuje, co wydarzy się, kiedy spotka się Anglik z pomysłami i Szkot z doświadczeniem. Pozwólcie, że rozpocznę od tego drugiego z wyżej wymienionych artystów, bo w tym tandemie jego postać powinna być o wiele bardziej znana, a może nawet rozpoznawalna. Mowa tutaj o Malcolmie Middletonie wciąż aktywnym członku Arab Strap, która to formacja po wielu latach milczenia powróciła całkiem niedawno wraz z wydawnictwem "As Days Get Dark". Przez ten czas Middleton nie próżnował, pomagał w aranżacjach innym, nagrywał ścieżki dźwiękowe do filmów oraz solowe albumy. Kilka miesięcy temu będąc w studiu St. Andrews, spotkał przypadkiem Joela Harriesa, czyli połowę duetu Team Leader, muzyka i producenta z  Manchesteru, członka zespołu Fucking Lovely, 72 %, No Music czy Big Loss. Pomiędzy panami, jak sami to podkreślali wywiadach, "coś kliknęło", i od słowa do słowa postanowili nagrać wspólny album.

Płyta Lichen Slow - "Rest Lurks" powstawała w modnym obecnie trybie korespondencyjnym; pliki dźwiękowe z komputera zalogowanego w Manchesterze przesyłane były na komputer stojący na biurku w szkockim miasteczku Anstruther. Obydwaj panowie, choć na początku niepewni i pełni obaw, ostatecznie zachwalali uroki tego typu wpółpracy. Podkreślali całkowitą swobodę, brak presji związanej zarówno z oczekiwaniami, jak i upływającym bądź mocno ograniczonym czasem. U zarania ich projektu tkwiła prosta idea: "Stwórzmy muzykę, z której będziemy zadowoleni, i zobaczymy, co się wydarzy".

I tak płytę "Rest Lurks" rozpoczyna jeden z najlepszych utworów na tym wydawnictwie, czyli "Hobbies". Piosenka, która powstała na samym końcu, w zgodnej opinii obydwu muzyków stanowi coś w rodzaju nowego kierunku, w którym być może w przyszłosci chcieliby podążać. W tej odsłonie, jak i pięciu następnych, w chórkach możemy usłyszeć wokalizę May Brown. Anglik z pomysłami i Szkot z doświadczeniem sprawiedliwie podzielili obowiązki związane z głównymi partiami wokalnymi. Na szczególną uwagę zasługuje głos Joela Harriesa, którego delikatna barwa bardzo ładnie rozbrzmiewa w górnych rejestrach. Swoją drogą, ciekawe, jakby ocenili go trenerzy popularnych, nie tylko w naszym kraju, programów typu "talent show", którzy sami często mają poważne braki na poziomie podstawowego warsztatu wokalnego. Ot, paradoks. Joel Harries śpiewa czysto, łagodnie prześlizguje się pomiędzy dźwiękami, miękko porusza się w subtelnych aranżacjach wypełnionych przez indie-rockowe gitary i nienachalną elektronikę. Doskonałym na to przykładem jest chyba mój ulubiony "Pick Over The Bones".

 Kolejna odsłona płyty, czyli "Present" - to piosenka żart z obecnego stanu muzyki. Oto jak ten utwór podsumował znany z osobliwego poczucia humoru Malcolm Middleton. "Present" - to głupia piosenka, cyniczna i głupia, ale dobroduszna. Gówniany hołd dla gównianych zespołów, śpiewających gówniane piosenki, stworzony przez coś, co mogłoby być postrzegane, jak kolejny gówniany zespół". Przy okazji "Tense" brytyjski duet zwolnił tempo, wypełnił ścieżki ozdobnikami gitar, które stworzyły barwną przestrzeń dla łagodnej wokalizy Harriesa. W podobnej manierze utrzymana jest ballada "It's Not What We Thought". Nieco nostalgicznie zabrzmiał "The Things We've Done", i kończący całość "Garden Gate". W zaśpiewanym prze Malcolma Middletona - "Pain Ctd", artyści chyba najbardziej zbliżyli się do strefy, po której niegdyś sprawnie poruszała się formacja Arab Strap, a w "Tire", przywołali nastrój kompozycji Petera Silbermana, który jeszcze dziś powróci ze swoim zespołem. Trzeba przyznać, że pomimo swobodnego podejścia, dystansu i żartu, których nie brakowało podczas prac nad tym albumem, całość brzmi bardzo spójnie, bez zbędnej w tym układzie ekscentryczności czy produkcyjnych dziwactw. Całkiem treściwie wypełnia czas oczekiwania na mecze Igi Świątek i Huberta Hurkacza podczas Indian Wells. 

(nota 7/10)

 


Wspomniany wcześniej Peter Silberman oraz jego zespół The Antlers (ich ostatnie płyty recenzowałem na łamach tego bloga), z gościnnym udziałem Michaela Lernera (perkusja), i Logana Coale (The National) na basie, zaprezentował wczoraj świetny nowy singiel "I Was Not There". 



Formacja West Wickhams, czyli Brytyjczycy Jon Othello i Elle Flores, z opublikowanej niedawno epki "Magenta".



Przyznam, że nie zetknąłem się do tej pory z twórczością włoskiej artystki Emmy Tricca, będę miał więc okazję nadrobić to niedopatrzenie, bowiem 7 kwietnia ukaże się jej płyta "Aspirin Sun" dzięki uprzejmości oficyny Bella Union.



Przeniesiemy się do Niemiec, bowiem z Koln pochodzi grupa Xul Zolar, która 17 marca opublikuje album "Heidelbach".



Pod nazwą SQURL ukrywa się Jim Jarmusch i przyjaciele, między innymi: Carter Logan, Marc Ribot, Anika ( jej płyty omawiałem na łamach tego bloga), Charlotte Gainsbourg. Cała ta wesoła gromada 5 maja nakładem Sacred Bones Records opublikuje płytę zatytułowaną "Silver Haze". Oto singiel promujący to wydawnictwo.



Wczoraj ukazała się zapowiadana przed tygodniem płyta Lonnie Holleya - "Oh Me Oh My", pośród zaproszonych  gości znajdziemy Michaela Stipe, Sharon Van Etten, Moor Mother, Justina Vernona i Rokie Kone. Oto mój ulubiony fragment.



Również przed tygodniem na płycie swojego kolegi pojawił się saksofonista Walter Smith III, tak się złożyło, że 7 kwietnia ukaże się jego najnowszy album "Return To Casual", który promuje wersja znanego przeboju Kate Bush - "Mother Stands For Comfort".



21 kwietnia ukaże się płyta "Tribute To Don Cherry", Kahil El'Zabar, Dwight Trible, David Ornette Cherry i Ethnic Heritage Ensemble.



Z miasta Austin w stanie Teksas pochodzi JaRon Marschal, oto fragment z jego płyty "The Prequel", z gościnnym udziałem Briana Donohoe.







sobota, 4 marca 2023

CONSTANT SMILES - "KENNETH ANGER" (Sacred Bones Rec.) "Filmowe inspiracje"

 

    Pochodzący ze stanu Massachusetts - Ben Jones - jest bardzo płodnym artystą, w swoim dorobku ma co najmniej kilkanaście albumów. Był okres, kiedy potrafił nagrać trzy płyty rocznie, zamykając się w domowym studiu na długie tygodnie. Wszystko przez charakterystyczną dla amerykańskiego muzyka obawę, że jeśli nie rozwinie pomysłu w danym momencie, ten bezpowrotnie przepadnie. "Staram się zwolnić i nie pracować tak, jakby od tego zależało moje życie" - oświadczył w jednym z wywiadów, podkreślając tym samym, że w ostatnich latach zmienił swoje podejście. Wszystko zaczęło się w 2000 roku, na niewielkiej wyspie Martha's Vineyard, w niezbyt przestronnym pokoju, od syntezatora i gitary, oraz nazwy, która początkowo brzmiała Constant Sickness. Ben Jones nie lubił pracować w pojedynkę, dlatego też do wspólnego muzykowania chętnie zapraszał kolejnych znajomych i kolegów, którzy często się zmieniali, podobnie jak kierunki artystycznych poszukiwań - synth pop, shoegaze, indie rock z elementami gotyckimi, lo-fi rock. Nie wiem, czy Jones przez tak długi czas nie potrafił znaleźć odpowiedniego dla siebie wydawcy, czy celowo funkcjonował poza tak zwanym oficjalnym obiegiem bez podpisanego kontraktu. Wiem za to, że przez te kilka lat, mniej więcej do 2019 roku, większość nagrań publikował w sieci, licząc na przychylność kilku popularnych blogerów, czego zresztą w końcu się doczekał. Przełomowym w tym kontekście punktem był rok 2021, kiedy to nowojorska oficyna Sacred Bones Records (stały gość na łamach tego bloga), opublikowała płytę grupy Constant Smiles zatytułowaną "Paragons".

Najnowszy album tej formacji ukazał się wczoraj i nosi tytuł "Kenneth Anger". Jak łatwo się domyśleć główną inspiracją do jego powstania były filmy amerykańskiego reżysera Kennetha Angera. Ben Jones zetknął się z jego twórczością kilka lat temu podczas studiów na Columbia College (fotografia). Z całkiem bogatego dorobku twórcy szczególnie upodobał sobie dwa obrazy - "Inauguration Of The Pleasure Dome" (1954) oraz "Scorpio Rising". Kenneth Anger to artysta słabo znany nie tylko w naszym kraju. Naprawdę nazywał się Kenneth Wilbur Anglemyer, a w jego eksperymentalnej i krótkometrażowej twórczości przewijają się wątki związane z surrealizmem, szeroko pojętą erotyką czy okultyzmem. To zainteresowanie seksem w pewnym momencie zbliżyło go do Alfreda Kinseya - Anger pomagał w jego badaniach, czego efektem był słynny "Raport Kinseya" (wyniki badań na temat seksualności ludzi zaprezentowane w dwóch książkach). Płyta "Kenneth Anger" należy do tak zwanej trylogii wydawnictw grupy Constant Smiles, zwanej  trylogią "Divine Cycle", którą rozpoczął album "Divine Cycle" (2017), drugim krążkiem był "John Waters" (2019).

Opublikowany wczoraj album świetnie rozpoczyna "Finding Ways", który jest jednym z moich ulubionych utworów, i potencjalnym kandydatem do najlepszego singla tego wydawnictwa. Mamy tu  do czynienia z przyjemnie zaaranżowaną dream-popową przestrzenią, wpadającą w ucho melodią i żywym rytmem - to wszystko zgrabnie podane budzi ciekawości i rodzi pytanie, jak rozwinęły się pomysły w kolejnych odsłonach tej płyty. Odpowiedź brzmi - bardzo dobrze. Ben Jones oraz jego koledzy i koleżanki w dalszej części tego wydawnictwa umiejętnie przesuwają akcenty stylistyczne, prześlizgując się od dream-popu, przez synth pop, aż do delikatnych indie-folkowych nawiązań.

 Wspólnym mianownikiem wielu z tych  nagrań jest żywy, energetyczny rytm, który przyjemnie kontrastuje z powolną i nieco rozmarzoną wokalizą. Tym razem Jones zdołał się jakoś powstrzymać przed jej nadmierną modyfikacją, co było swoistą zmorą wielu jego wcześniejszych piosenek. "Moją naturalną słabością jest nawarstwienie wokali i uczynienie ich bardziej abstrakcyjnymi". Z tych dodatkowych głosów warto wspomnieć o kobiecym chórku, za który odpowiedzialna była Lena Fjortoft, pojawiająca się w czterech utworach. Wśród zaproszonych do współpracy licznych gości trzeba odnotować obecność Cassandry Jenkins, to ona podsunęła pomysł na okładkę albumu, nawiązującą do wspomnianego wcześniej filmu "Scorpio Rising". Pośród pozostałych inspiracji Ben Jones wymienia również płytę grupy The Weeknd - "After Hours", Hand Habits - Fun House" czy Cut Copy - "Freeze, Melt". W energetycznym "Gold Like Water" amerykański zespół przypomniał mi dawne dokonania formacji The Notwist, w kilku innych nieco bardziej zbliżył się w rejony Royksopp. Podobnie przebojowo zabrzmiał "I Hope You Are Well", zresztą kolejnych tytułów można podać więcej, gdyż album "Kenneth Anger" jest spójnym i dobrze zrealizowanym materiałem pozbawionym przestojów czy mielizn.

(nota 7.5/10)

 


Jeden z moich ulubionych młodych zespołów, który w ubiegłym roku nagrał znakomity i nieco niedoceniony przez krytyków album, czyli The Orielles - "Tableau", wczoraj opublikował nowy materiał - "Live At Stellar Hall", zawierający dziesięć koncertowych odsłon z ostatniej płyty. Oto jedna z nich.



Kolejny mój ulubiony zespół Lanterns On The Lake singlem "The Like Of Us" zapowiada nową płytę "Versions Of Us", która ukaże się 2 czerwca.



Również grupa The National w ostatnich dniach opublikowała świeżą piosenkę, zapowiadając w ten sposób płytę "First Two Pages Of Frankenstein", która ukaże się 28 kwietnia nakładem oficyny 4AD.



Pod nazwą Elastic Skies ukrywa się dawna basistka grupy Post Period, która postanowiła wybić się na niepodległość. Oto jej pierwszy singel reklamujący płytę "No Past, No Regrets".



Przed nami amerykański artysta, który inspiracji podczas prac nad swoją najnowszą płytą szukał we francuskich galeriach sztuki. Kto to taki? Jason Glasser i fragment z udanego wydawnictwa - "Pelican", do którego będę jeszcze wracał.



Kolejny singiel prosto od australijskiej grupy Oceans, z płyty "Dreamers In Dark Cities", która ukaże się 24 marca.



Amerykański artysta Lonnie Holley, znany także pod pseudonimem Sand Man, 10 marca wyda swój najnowszy album zatytułowany "Oh Me Oh My", z gościnnym udziałem Moor Mother. Oto jeden ze świetnych  singli promujących  to wydawnictwo.



W kąciku improwizowanym amerykański perkusista i kompozytor Kendrick Scott, z Walterem Smithem III na saksofonie i Reubenem Rogersem na basie, z najnowszej płyty "Corridors", którą opublikowała oficyna Blue Note Records.