niedziela, 29 marca 2020

PER ODDVAR JOHANSEN - "THE QUIET CORMORANT" (Losen Records) "Dzień gaśnie w szarej mgle..."

    Dotrzymuję obietnicy danej przed tygodniem i dziś pojawi się kolejna propozycja (a nawet dwie), z kręgu muzyki improwizowanej. Kiedy myślimy o Norwegii, w naszych pierwszych skojarzeniach pojawiają się obrazy naturalnych przestrzeni, bogactwa świata fauny i flory oraz malowniczych  pejzaży. I taką własnie barwną pocztówką postanowił nas obdarować norweski perkusista na czwartej, jeśli dobrze liczę, solowej płycie zatytułowanej: "The Quiet Cormorant". W 13 kompozycjach zawartych na tym albumie znalazło się miejsce i dla ciszy (wyciszenia), i dla subtelnych  dźwięków, które mogą symbolizować kormorana w locie, chociażby tego obserwowanego z uwagą niedaleko miejscowości Bodo (region Nordland). To właśnie tam Per Oddvar Johansen spędził kilka dni, dni parę, w Arctic Hideaway (niewielki hotel nad zatoką, skąd znakomicie widać zorze polarne), szukając natchnienia, a później skrupulatnie zapisując kolejne pomysły w zeszycie nutowym. Początkowo zamierzał wszystko zrobić samodzielnie, ale mając w pamięci bardzo udaną i jakże owocną współpracę z pianistą Helge Lienem, której efekty mogliśmy usłyszeć na poprzednim wydawnictwie "Let's Dance" (Edition Records 2016), postanowił skorzystać z jego uwag i cennych rad. Ten z kolei zaprosił na pokład następnego dobrego znajomego, saksofonistę Torbena Snekkestada (rocznik 73'), urodzonego w Tonsbergu, absolwenta Duńskiej Królewskiej  Akademii Muzycznej. Torben Snekkestad to bardzo zapracowany artysta, ostatnio był widziany w towarzystwie dwóch mistrzów swobodnej improwizacji - znakomitego pianisty Agusti Fernandeza i Barry'ego Guya (polecam wspaniały album tej wyżej przeze mnie wymienionej dwójki "Aurora"), panowie razem opublikowali niedawno płytę "The Swiftest Traveler".

Album "The Quiet Cormorant" zupełnie nie wiadomo dlaczego spędził czas jakiś na półce, bowiem nagrań dokonano 3 i 4 lipca 2017 roku, pod czujnym, i jakże wrażliwym uchem i okiem, niedawno zmarłego, nieodżałowanego inżyniera dźwięku Jana Erika Kongshauga, w legendarnym Rainbow Studio w Oslo. Tej płyty nie wydała oficyna ECM, choć stylistycznie materiał z pewnością nawiązuje do estetyki kojarzonej z tą wytwórnią. Ostateczny mastering miał miejsce dopiero pod koniec listopada ubiegłego roku, a całość pojawiła się na rynku 20 marca 2020 roku, sygnowana logo Losen Records.
Per Oddvar Johansen gra na perkusji od dziecka, ponoć zasiadł za zestawem mając zaledwie 4 lata, później przewinął się przez wiele głównie rockowych składów, ukończył konserwatorium muzyczne w Trondheim. W latach 90-tych odkrył jazz, grał w grupie Bodega, wystąpił u boku Kenny Wheelera, z Joshuą Redmanem, Arildem Andersenem, żeby zostać jednym z najbardziej cenionych i rozchwytywanych skandynawskich perkusistów. Debiutował solowym albumem w 2008 roku - "Ferme Solus - This Is My Music", a jego pełna dyskografia liczy sobie kilkadziesiąt wydawnictw.

Już jako dziecko Johansen lubił odkrywać szczegóły w różnych planach, lub na różnych poziomach dźwiękowych, i to zamiłowanie do detalu słychać również na jego ostatnim wydawnictwie. "Uwielbiam także przypadkowość dźwięku i to, że rzeczy nie powtarzają się w ustalonych  wzorcach" - oświadczył w jednym z wywiadów. Stąd na "The Quiet Cormorant" w dużej mierze nie znajdziemy tradycyjnie rozumianych jazzowych tematów oraz ich rozwinięć. W graniu norweskiego tria słychać doskonałe zrozumienie uczestników dialogu, mnóstwo wolnej przestrzeni, zarówno na poziomie kompozycji, jak i w improwizacjach poszczególnych instrumentów. Dominuje skandynawski spokój, łagodne takty świetnie zrealizowanej perkusji, swobodne wybrzmiewanie dźwięków fortepianu, saksofonu czy klarnetu, jak chociażby w bardzo urokliwych: "The Njalla Suite", "Sunshine - After Fog", "Where Did You Go". Tytułowy "The Quiet Cormorant" to rezultat niespiesznej improwizacji barwnie nakreślonej palcami pianisty Helge Liena. Liryzm, głębia, subtelne interakcje - mimo charakterystycznego dominującego nastroju, który jak mgła spowija całą płytę, udało się też uzyskać pewną różnorodność, szczególnie wyczuwalną na stronie A winylowej wersji; druga część albumu jest zdecydowanie bardziej wyciszona, refleksyjna.
Wisienką na tym norweskim torcie jest obecność gitarzystki Hedvig Mollestad. Niestety dała popis swoich możliwości tylko w dwóch utworach - "Brown House (By The Sea)", "Love, Peace And Currywurst" -  i są to z pewnością dwa fragmenty, do których najczęściej wracałem. Jej przestrzenna gra długimi dźwiękami - trochę w stylu dawnego mistrza Terje Rypdala - zdecydowanie poszerzyła pole znaczeniowe płyty. Szkoda, że tak brzmiący instrument pojawia się w ostatnim czasie bardzo rzadko na wydawnictwach  promujących muzykę improwizowaną.

(nota 7.5-8/10)









Na deser małe dzieło sztuki improwizowanej, czyli wspomniany wcześniej kultowy w wąskich kręgach tropicieli i poszukiwaczy album "Aurora" (Maya Recordings 2006), Agusti Fernandez (fortepian), Burry Guy (bas), Ramon Lopez (perkusja). "Can Ram" to tytuł kompozycji odnoszący się do miejsca, w którym mieszka Agusti Fernandez. Smacznego!








niedziela, 22 marca 2020

ADRIAN YOUNGE & ALI SHAHEED MUHAMMAD - "Jazz Is Dead 001" (Jazz is Dead) "Nowa dusza, stary jazz...i łyk martini"

  Dawno nie było propozycji z kręgu muzyki improwizowanej, więc dziś, z jednej strony pierwsza próba nadrobienia zaległości, z drugiej zaś zasygnalizowanie pojawienia się nowej serii wydawniczej. Plany Adriana Younge'a i Ali Shaheeda Muhammada są śmiałe, bowiem docelowo jeszcze w tym roku powinno ukazać się siedem krążków oznaczonych przewrotną etykietą "Jazz Is Dead". Oprócz tych dwóch wyżej przeze mnie wymienionych  nazwisk koniecznie musi pojawić się kolejne - Andrew Lojero. To on kilka lat temu (2017) wymyślił serię koncertów, w słonecznych miastach Kalifornii, przy okazji których zaprezentował nieco zapomnianych już artystów z kręgu muzyki improwizowanej, umieszczając ich, co warte podkreślenia, w nowych muzycznych kontekstach.

Andrew Lojero dorastał w religijnej, mocno ortodoksyjnej familii. Ponoć w jego rodzinnym domu panował zakaz słuchania świeckiej muzyki. Przechodząc naturalny etap buntu, w wieku lat nastu Andrew zaczął słuchać hip-hopu. Zagłębiając się nieco bardziej w wykorzystywane przez raperów i dj-ów podkłady odkrył, że wiele z tych dźwiękowych cytatów pochodzi ze starych płyt jazzowych, soulowych itd. W ten sposób zaczął poznawać historię poszczególnych gatunków muzycznych oraz odkrywać kolejnych artystów. Kilka lat później jako prężny i coraz bardziej rozpoznawalny menadżer i promotor kultury powołał do życia platformę: "ARTDONTSLEEP", której nieoficjalne motto można by zamknąć w zdaniu: "Ludzie mogą spać, sztuka nigdy nie śpi, sztuka budzi ludzi".
To również Lojero jest twórcą nazwy: "Jazz Is DEAD", i szeroko zakrojonych  projektów, które mają na celu przypomnienie bliskich, nie tylko dla niego, muzyków. Ich cechą wspólną jest fakt, że nie zawsze byli to artyści z tak zwanego "pierwszego planu"; brali udział w wielu sesjach nagraniowych, przewinęli się przez mnóstwo składów, jednak nie zapisali się w pamięci fanów wielkimi zgłoskami. Choć... różnie to bywało. I tak na pierwszej płycie "Jazz Is Dead" znajdziemy między innymi wibrafonistę Roya Ayersa, o którym ktoś powiedział: "Prorok groove, wielokrotnie próbkowany", Gary'ego Bartza, saksofonista, który współpracował z Milesem Davisem, Briana Jacksona (saksofon), występował u boku Gila Scotta Herona, czy klawiszowca Douga Carna.
Do tych nieco zapomnianych już muzyków dołączyli: producent i aranżer, dj, członek składu A Trib Called Quest, Ali Shaheed Muhammad oraz Adrian Younge - absolwent prawa na American College of Low, ale przede wszystkim producent i aranżer, właściciel sklepu z winylami w Los Angeles "Artform Studio", i studia nagraniowego Linear Labs. Studia dodajmy analogowego, które w swoich produkcjach próbuje przywołać ducha "złotej ery dźwięku" (lata 68-73').
Na pierwszej części albumu "Jazz Is Dead 001" znajdziemy osiem kompozycji. Po czasach trwania poszczególnych nagrań (większość oscyluje w ok. 3 minut, tylko "Apocaliptico", z udziałem grupy Azymuth przekroczyła 9 minut) można wnosić, że zostały pomyślane jako przyszłe czy ewentualne single radiowe. Nie wiem, jak będą wyglądały kolejne nagrania wchodzące w skład tej serii, ale chciałoby się, żeby kompozycje trwały nieco dłużej. Co nie zmienia faktu, że te osiem jazzowo-funkowych odsłon, przywołujących dość udanie ducha minionych epok, może całkiem zgrabnie wypełnić Wam czas kwarantanny.

(nota 7/10)









Na tak zwaną "drugą nóżkę" (czy raczej drugie ucho, choć zachęcam do słuchania szczególne tych  dwóch płyt w systemie stereo) kolejna propozycja, która stylistycznie bezpośrednio odnosi się do przełomu lat 60/70-tych. Graham Mushnik Featuring His Group Martini - "Peeping Through The Porthole". Graham Mushnik (alias Axel Olivers) to klawiszowiec (organy, fortepian), który rozpoczął karierę sceniczną w 2005 roku, początkowo wycinał fragmenty dźwiękowe ze starych płyt i filmów (głównie lata 60-70), i umieszczał je we własnych kompozycjach. Kilka lat później założył Graham Mushnik Orchestra, którą przemianowano na Group Martini. Przez lata artystycznej kariery przewinął się przez różne składy, wydając blisko 30 płyt długogrających, w tym trzy albumy z Group Martini. Najnowsze wydawnictwo, które ukazało się nakładem oficyny Catapulte Records urzeka filmowymi wpadającymi w ucho tematami, intrygującą fakturą brzmieniową i bogactwem wykorzystanych instrumentów (flety, saksofony, organy, perski santur itd.). Strona B winylowej wersji albumu zawiera między innymi trylogię instrumentalną - "At Sea/The Wreck/Gone All Jetsam" oraz dwa utwory wokalne, przyprawiony orientalną nutą "Has Geldon" , gdzie swojego głosu użyczyła Derye'a Yildrim oraz "Flow Up, Flow Down", z gościnnym udziałem Benny Gordini. Catapulte Records to wytwórnia założona w 2007 roku, przez Grahama Mushnika, Luke'a Warmcopa i Antonina Voyanta, z początkową siedzibą w Amsterdamie, w mieszkaniu i specjalnie zaadaptowanej piwnicy "Konik morski". Przez jakiś czas bazowym studiem było Larsen Studio, z siedzibą w Chambery, dopiero później panowie przenieśli się do Londynu. Od początku w ich wydawniczej i muzycznej działalności przewijała się słabość do analogowego brzmienia, stąd takie, a nie inne sprzęty wchodzące w skład wyposażenia studia, nagrywanie na taśmach, wzmacniacze lampowe - ustawicznie ponawiana próba oddania brzmienia minionej epoki. Zresztą... posłuchajcie sami.


(nota 7.5/10)



   



poniedziałek, 16 marca 2020

ZELIENOPLE - "HOLD YOU UP" (Miasmah Recordings) "W stronę zachodzącego słońca"

    W pierwszych słowach wpisu uprzejmie donoszę, że dziś mam do zaproponowania ZNAKOMITĄ płytę. Zastanawiałem się nawet, rozważając wszelkie "za" i ewentualne "przeciw", czy już w podtytule nie umieścić tych dwóch słów: "ZNAKOMITY ALBUM". Wiadomo - czytamy oczami, które wabią mocne, kontrowersyjne, bądź krzykliwe nagłówki. Ten krótki wstęp ma więc Szanownych  Czytelników szczególnie zachęcić do tego, żeby wysłuchać tego albumu - którego krótki opis znajdzie się poniżej - w całości, raz, drugi, trzeci, a potem wracać do niego w dowolnych momentach, bo naprawdę warto.

Co mówi Wam nazwa Zelienople? Pewnie niewiele. Ci bardzo dobrze zorientowani w geografii Stanów Zjednoczonych po chwili wahania wskażą na szczegółowej mapie niewielką miejscowość w stanie Pensylwania, położoną mniej więcej 50 km od Pittsburgha. Ponoć własnie tam George Romero odkrył kilka atrakcyjnych plenerów, które potem znalazły swoje odbicie w klasycznych kadrach "Nocy żywych trupów". Jak wieść gminna niesie człon "Zelie" wziął się od imienia córki niemieckiego barona, który przed laty założył osadę Zelienople. Pod koniec lat 90-tych skrzyżowały się tam drogi Matta Christensena (gitara, śpiew, syntezator), i Mike'a Weisa (perkusja), którzy wybrali się w krótką podróż po Ameryce. Wracając z małego rekonesansu stwierdzili, że "Zelienople" to całkiem niezła nazwa dla niedawno powstałego zespołu. Do składu szybko dołączył Brian Harding (bas, klarnet, saksofon). Przez grupę, która istnieje od ponad 20 lat, przewinęło się jeszcze kilku muzyków - jedni odchodzili, ich miejsce zajmowali kolejni - ale te wyżej wymienione trzy nazwiska od początku stanowiły stały trzon formacji.

Zanim Mike Weis zaczął tworzyć "piosenki", niemal co roku wycinał z gazet zdjęcia zestawów perkusyjnych, które potem starannie wklejał, dołączając je do życzeń skierowanych pod adresem Świętego Mikołaja. Ani głuchy na prośby dzieci rezydent Laponii, ani tym bardziej rodzice nie chcieli spełnić marzeń swojej pociechy. Nic więc dziwnego, że zdesperowany Mike bardzo szybko znalazł zatrudnienie jako robotnik budowlany, czy pracownik stacji benzynowej i odkładając grosz do grosza, wreszcie nabył upragniony zestaw perkusyjny.
Wspominam o tym dlatego, że w zespole Zelienople sekcja rytmiczna, a w szczególności perkusja ma podstawowe znaczenie. W strukturze poszczególnych kompozycji ostatniego albumu -"Hold You Up" - znajduje się tuż obok głosu wokalisty, jakby pod nim lub tuż za nim, wyznaczając regularnie kolejne takty. Brzmiący w charakterystyczny sposób zestaw perkusyjny przywołuje skojarzenia z płytami grupy Talk Talk czy też dokonaniami nieodżałowanego Mike Hollisa. Z pewnością grupę nie tylko w kontekście ostatniego, jakże udanego, album można zaliczyć do spadkobierców tego własnie sposobu myślenia o dźwięku czy kompozycji. Pozostałe skojarzenia to nieco zapomniani przedstawiciele slowcore'u, postrocka, czy shoegaze'u, tacy jak: Bark Psychosis, O.Rang, Codeine , Labradford, Mojave 3, a nawet Slowdive. Tytułowe nagranie z najnowszej płyty "Hold You Up" skojarzyło mi się z klimatem albumu "Pygmalion" formacji Slowdive.
Powolność, spokój, łagodne oddechy taktów, sugestywna przestrzeń, w której budowaniu członkowie amerykańskiej grupy są po prostu mistrzami, klasą samą dla siebie(!!!). Nieco rozmyte syntezatorowe tło, jak odbicie zachodu słońca wolno roztapiającego się gdzieś daleko na linii horyzontu. Do tego frazy gitary, jakże często zapętlone, uparcie powtarzane, tak jak i kluczowe fragmenty tekstu, również po to, żeby wprawić słuchacza w błogi letarg, rodzaj transu i przygotować na pojawienie się kolejnego, nowego dźwięku, który popchnie kompozycje o krok naprzód. Gitara Matta Christensena najbardziej przypomniała mi brzmienie tej wykorzystanej przez Bark Psychosis, z okresu albumu "Hex" - ta sama swoboda, podobna barwa, niespieszność, nostalgiczne tony.
Dla wielu z nas, pamiętających takie albumu jak: "Hex", "Codename", "Independency", "Herd of Instinct", "Fields And Waves", "Blue Day" itd., krążek "Hold You Up" może być czymś więcej, niż kolejną sentymentalną podróżą ("nowy klasyk"). Dla pozostałych zaś może stanowić zaproszenie, żeby po prostu sięgnąć po te wydawnictwa.

Powyżej padło tyle znaczących, żeby nie powiedzieć, kultowych nazw zespołów niemal dla każdego fana muzyki alternatywnej. Rodzi się więc pytanie - dlaczego grupa Zelienople jest wciąż tak mało znana, nie tylko w naszym kraju. Funkcjonują na rynku muzycznym od ponad 20 lat, nagrali kilkanaście albumów, w tym ścieżkę dźwiękową do obrazu "Gone". Oczywiście nie wszystkie wydawnictwa były tak udane, jak ten najnowszy zarejestrowany po 5 latach przerwy, ZNAKOMITY  "Hold You Up". Z drugiej strony trzeba dodać, że przez te dwie dekady Matt, Mike i Brian zdołali uniknąć głębszych twórczych mielizny i konsekwentnie penetrowali to ulubione od debiutu - "Pajama Avaneu" (2002) - slowcore'owo-ambientowo-alt.rockowe pogranicze. W zdobyciu większej popularności nie pomogło granie przed The Cranes, czy innymi nieco bardziej znanymi formacjami z alternatywnego półświatka. Obawiam się, że tego stanu rzeczy nic już nie zmieni. Poza tym Matt i Mike nagrywają także solowe albumy, udzielają się w kilku innych projektach, są mężami, ojcami, i chyba niezbyt zależy im na większym rozgłosie. Inna sprawa, że muzyka Zelienople nie należy do zbyt "przebojowych", w potocznym tego słowa rozumieniu. Ich nostalgiczne kompozycje adresowane są do wąskiego kręgu odbiorców, wymagają odpowiedniego nastrojenia, wyciszenia, skupienia, ale za taką postawę potrafią odwdzięczyć się ponad miarę.

Album "Hold You Up" otwiera niezwykle urokliwa kompozycja "Safer", w której unosi się duch Marka Hollisa, i od której od kilku dni nie potrafię się uwolnić. Co ciekawe, w dalszej części tej ZNAKOMITEJ płyty napięcie wcale nie opada, bowiem w kolejnych odsłonach - szczególnie w tych dłuższych nagraniach - chicagowska formacja sugestywnie pogłębia specyficzny nastrój.  Smutek, melancholia, spokój i dźwiękowy namysł, odrobinę zniekształcona wokaliza Matta Christensena niczym mgliste światło majaczące gdzieś w oddali mrocznego tunelu. Czas w kompozycjach chicagowskiego tria rządzi się własnymi prawami, wyraźnie zwalnia biegu, dzięki czemu łatwiej jest kreować i eksplorować głębie przestrzeni. Wszystko zdaje się leniwie dryfować między tym, co było, a tym, co dopiero nadejdzie. W tak kreślonej estetyce liczą się poszczególne tony - od głosu wokalisty począwszy, przez perkusję, a na gitarze skończywszy. Artyści zdają się żyć każdym dźwiękiem, każda kolejna nuta stanowi element komunikacji, źródło impulsu. Warto dodać, że utwór "You Have It" został zarejestrowany w trakcie jednego podejścia, bez żadnych późniejszych zmian czy dogrywek. "Album opowiada o starzeniu się w Ameryce (...). Istnieje wiele ukrytych znaczeń w całym tekście" - tyle Matt Christensen. Reszta należy do Was.
Ps. Dla mnie to pierwsza poważna kandydatka do płyty roku.

(nota 8.5/10)










wtorek, 10 marca 2020

SPHAER'OS "POSSESSION" (Pan European Recording) "Psychodeliczne delirium"

   "O ile kokainę i alkohol zaliczyć można do jadów realistycznych - potęgują świat nie dając nastroju niesamowitości - o tyle peyotl nazwałbym narkotykiem metafizycznym, dającym poczucie dziwności istnienia, którego w stanie normalnym doznajemy niezmiernie rzadko" - Stanisław Ignacy Witkiewicz - "Nikotyna Alkohol Kokaina Peyotl Morfina Eter + Appendix".

Żeby spróbować peyotlu, wybrał się w daleką podróż przez ocean, aż do odległego Meksyku. Z kolei wyprawa do Indii otworzyła naszego dzisiejszego bohatera na świat nowych wrażeń, wartości, innej kultury, religii itd. Jednak w ostatnich latach fizyczne wojaże straciły dla niego walor atrakcyjności, gdyż, pewnie nie tylko jego zdaniem, te prawdziwe i być może najcenniejsze podróże to takie, które odbywamy nie ruszając się z miejsca. W artystyczne dokonania i poczynania Davida Sphaerosa, bo to o nim mowa, wpisuje się zasada transgresji. Sukcesywne przekraczanie własnych ograniczeń, pokonywanie barier, samopoznanie, zderzenie się z indywidualnymi, ale też ze społecznymi uprzedzeniami, stereotypami, rutynowym myśleniem. "Istnieję w stopniu, w jakim ciągle się przekraczam" - pod tymi słowami francuski multiinstrumentalista nie tylko podpisałby się obiema rękami, więcej, rozciągnąłby ową sentencję także na twórcze dokonania, bowiem psychodelia w jego ujęciu to nic innego jak: "ciągłe przekraczanie siebie (...), to otwarty umysł bez uprzedzeń i barier".

Francuski artysta jak ognia unika sztucznych podziałów, gotowych ciasnych szufladek, systematycznych  koncepcji, w jego sposobie postrzegania rzeczywistości (zdecydowanie bardziej mamy tu do czynienia ze "świato-wglądem", niż "świato-poglądem", rozumianym jako gotowy zestaw pytań i odpowiedzi) znajdziemy echa "elan vital" Bergsona,  swoistą pochwałę nietzscheańskiego kultu jednostki oraz elementy kantyzmu. "Cały wszechświat jest w nas" - powiedział w jednym z nielicznych wywiadów, żeby za moment dodać: "szukajmy w sobie". Jeśli więc podróż, to tylko ta w głąb siebie, otwieranie drzwi do kolejnych poziomów percepcji, chociażby w przytulnym wnętrzu XV-sto wiecznej paryskiej piwnicy, gdzie od lat mieszka, i gdzie mieści się jego pracownia - "Sphaerus Art Cave". To właśnie tutaj powstają jego kompozycje, video-obrazy, teledyski, instalacje itp. Pośród artystycznych inspiracji jednym tchem wymienia nazwiska takich  twórców jak: Dali, Bosch, Anger, Baudelaire.
Z kolei w twórczości Davida Sphaerosa psychodelia miesza się z mistycyzmem, mroki gotyckiego grania przenikają osobliwe nuty transowo-ludycznych rytuałów. Sphaer'os wierzy w istnienie światów równoległych, wędrówkę dusz, przenikanie się kosmosów - tak oto prezentują się podstawowe elementy jego prywatnej religii. W tej skupionej wokół różnych  kościołów widzi przede wszystkim obrazy obłudy i zakłamania, głęboko skrywanych pragnień i wynikających z nich frustracji.

David Sphaeros wcześniej współtworzył formację Aqua Nebula Oscillator, która funkcjnowała w psychodeliczno-rockowej niszy, i z którą to opublikował cztery albumy. Debiutowali w 2008 roku, na drugiej płycie "Under The Moon...", w partiach wokalnych  pojawił się głos jego żony - Shazzuli, z którą rozstał się jakiś czas temu. W tym roku francuski artysta obchodzić będzie 50-tą rocznicę urodzin i pewnie również przy tej okazji sprawił sobie miły podarunek, w postaci solowego fonograficznego debiutu. "Possession" ukazał się 6 marca nakładem oficyny Pan European Recording i zawiera siedem kompozycji. Cyfra siedem dla paryskiego mistyka ma szczególne znaczenie - siedem czakr, siedem cudów świata, siedem dni tygodnia itd.

"Possession" to wciągająca od pierwszych taktów "Lucifero" psychodeliczna podróż, w trakcie trwania której nasz duchowy przewodnik wykorzystuje elementy różnych gatunków i stylów, mieszając je ze sobą w przepastnym kotle własnej wyobraźni. Poznając kolejne odsłony tego albumu, trudno oprzeć się wrażeniu, że oto  zupełnie niespostrzeżenie zostaliśmy świadkami jakiegoś dawno zapomnianego obrzędu, pogańskiej mszy, plemiennego rytuału, którego koniec zwieńczą spazmatyczne krzyki oraz krople krwi ofiary złożonej na stosie ("wierzę w chaos, ogień i nieskończoność"). W poszczególnych nagraniach słychać więc motorykę Can, transowe loty-odloty spod nieco zakurzonego szyldu Gong, ale też gotyckie zimno i mroczne otchłanie przywołujące skojarzenia z  Bauhaus (polski trop to wczesne dokonania Beltaine) - co nie może dziwić, skoro ich autor to zagorzały fan wszelkiej maści horrorów. W ścieżki dźwiękowe w intrygujący sposób wpleciono szumy, skrawki rozmów, odgłosy zwierząt i... kobiecej ekstazy. Dla Davida Sphaerosa niemal wszystko może stanowić źródło inspiracji. Skrzypienie drzwi, odgłos kroków czy galopujących koni albo płacz dziecka, które... wypadło z wózka. Syntezatory, organy, gitara (wyposażona w dziesięć efektów), sitar i ciekawe perkusjonalia obsługiwane przez starego znajomego z formacji Aqua Nebula Oscillator - Adriana Banga. Lenny Kray odpowiadał za miksy, a Sylvia Kochinski i Stephanie Swan Quills udzieliły się wokalnie, recytując fragmenty mrocznej mistycznej poezji Sphaerosa i Aleistera Crowleya. W najlepszych kompozycjach - "Possession", "Vibration", "Oeil" - czuć i dobry smak, swobodę tworzenia, i charakterystyczną dla twórcy radosną bezpretensjonalność, tak daleką od sztucznych producenckich zabiegów, funkcjonujących w oparciu o gotowe i wielokrotnie sprawdzone schematy. Dawno nie obcowałem z tak ciekawie podanym psychodelicznym daniem. Gorąco polecam.

(nota 8/10)














piątek, 6 marca 2020

THE SAXOPHONES - "ETERNITY BAY" (Full Time Hobby) "Czas relaksu"

   Najwyższa pora na hamak - pomyślałby ktoś, słuchając najnowszej propozycji sympatycznego duetu - Alice Alderdice i Alexi Erankova. Właśnie z hamakiem - leniwym kołysaniem się w rytm spokojnego oddechu - kojarzy mi się twórczość tej sympatycznej pary. Oczywiście, w tych prywatnych skojarzeniach nie może zabraknąć wody - łagodnych, kojących  fal, przynoszących wraz z sobą podmuchy letniego powietrza, to znów niebezpiecznych, zwodniczych rewirów, jak te, które zainspirowały kompozycję "If You're On The Water", i w ostatecznym rozrachunku, kto wie, czy nie najlepszego do tej pory wydawnictwa artystów z Okland. Oprócz świata przyrody do pozostałych inspiracji wciąż można zaliczyć jazz z Zachodniego Wybrzeża, retro-pop czy vintage-pop, muzykę amerykańskich artystów z lat 50/60-tych, Martina Denny czy Edena Ahbeza, Arthura Lymana, do których to postaci Erenkov chętnie się odwołuje. Warto sięgnąć po płyty tych twórców i sprawdzić, jakie elementy autor piosenek z "Eternity Bay" wykorzystał we własnych, skromnych aranżacjach.

Z nagrań The Saxophones wyłania się jakaś specyficzna skromność, charakterystyczna dla duetu szczerość i romantyczność. Wydaje się, że Erenkov hołduje zasadzie im mniej (instrumentów, dźwięków, dodatków) tym lepiej, i konsekwentnie się jej trzyma. W pewnym aspekcie ta wyżej wymieniona konsekwencja (albo też upór) może nieco dziwić. Od dawnego żaka studiów muzycznych w klasie saksofonu, od pedagoga, udzielającego lekcji gry na tym instrumencie (również klarnet, flet), można by oczekiwać czegoś więcej, niż dalekich od jakiegokolwiek wyrafinowania prostych ornamentów, których, mówiąc dosadnie, nie powstydziłby się ośmioletni uczeń szkoły muzycznej. Bynajmniej, nie czynię z tego powodu zarzutów, raczej staram się nakreślić sposób funkcjonowania Alexia Erenkova, w kreowanej przez niego przestrzeni estetycznej. "Uwielbiam muzykę, która przenosi słuchacza do innej przestrzeni".
Warto też dodać, że ostatnie lata w życiu amerykańskiej pary przyniosły pewne znaczące zmiany. W końcu nie każdego dnia zostajemy rodzicami. A płyta "Eternity Bay" powstawała tuż po urodzeniu pierwszego potomka, i w oczekiwaniu na pojawienie się kolejnego. Można więc potraktować ten zestaw 10 utworów jako swoiste kołysanki dla niesfornych pociech, co nie zmieni faktu, że mam drobne i rosnące poczucie niedosytu. Wprawne uszy, a takich pośród czytelników tego bloga nie brakuje, bez trudu wychwycą, że tym razem, tu i ówdzie, w tkance aranżacyjnej  udało się przemycić nieco więcej dźwięków ( "uwielbiam słyszeć dobrze zharmonizowane flety" - powiedział Erenkov w jednym z wywiadów). Choć, bez przesady, o żadnym bogactwie w tej materii czy przepychu nie może być mowy. Jak dla mnie to jest właściwy kierunek. Prawdopodobnie to zasługa dwóch zaproszonych do współpracy producentów, Camerona Spice'a i odpowiedzialnego za miksy Noaha Georgsona (wcześniej pomagał Joannie Newsome, Devendrze Banhart). Całość zarejestrowano na 16-ścieżkowym magnetofonie szpulowym, stąd też charakterystyczne ciepłe brzmienie.

(nota 7/10)