czwartek, 30 sierpnia 2018

DEVON WELSH - "DREAM SONGS" (Bandcamp) "Pierwszym obowiązkiem miłości jest słuchać"

Nie bez powodu tytuł dzisiejszego wpisu zaczerpnąłem z mało znanej sentencji Paula Tillicha, teologa i filozofa, który żył i tworzył ponad pół wieku temu. Tillich zapisał się na kartach historii jako ten, który podjął się refleksji nad szeroko pojętą transcendencją. Cieszę się, że znalazłem okazję, żeby wspomnieć o tym myślicielu na łamach tego bloga, bowiem Tillich sam o sobie mówił, że jest "człowiekiem pogranicza". Z kolei termin "pogranicze" - głównie muzyczne, kulturowe, estetyczne - często przewija się w moich wpisach. W jednej ze swoich sztandarowych prac zatytułowanej "Męstwo bycia" niemiecki teolog zaproponował rozróżnienie strachu oraz lęku. "Strach w odróżnieniu od lęku jest zawsze konkretny". Tillich wyróżnił trzy główne rodzaje lęków: lęk przed losem i śmiercią, pustką i bezsensem, winą i potępieniem. Dla Tillicha człowiek to byt, który tym się odróżnia od innych, że jako jedyny zadaje pytania o sens swojej egzystencji.

Wybaczcie ten nieco dłuższy wstęp, ale wspominam o tym dlatego, że bohater dzisiejszego wpisu - Devon Welsh - na swoim debiucie porusza kwestie omawiane w pracach niemieckiego teologa. Dla kanadyjskiego muzyka, znanego do tej pory głównie z formacji Majical Cloudz,  Paul Tillich jeśli nie jest ulubionym, to z pewnością jednym z ulubionych myślicieli. Swoją wytwórnię płytową Devon Welsh nazwał "You Are Accepted", nawiązując w ten sposób do jednego z esejów niemieckiego filozofa.
W warstwie lirycznej wydanego niedawno albumu "Dream Songs" oprócz typowych kwestii egzystencjalnych, ujętych w mniej lub bardziej metaforyczny sposób - przemijanie, tęsknoty, cierpienie, nadzieja - znajdziemy również tematykę związaną z poszukiwaniem piękna w wielu aspektach życia. Debiut kanadyjskiego artysty rozpięty jest gdzieś pomiędzy afirmacją egzystencji (jasna strona), a lękami i zwątpieniem.

W poprzedniej formacji Welsha - Majical Claudz - dominowały syntezatory i elektronika. Tymczasem na debiutanckim krążku w centrum wydarzeń znajduje się głos wokalisty. Charakterystyczny sposób śpiewania - długie, proste frazy, praktycznie bez żadnych ozdobników, łagodnie rozbrzmiewające dźwięki - od razu zapada w pamięć i przypomina, z jednej strony dokonania przedstawicieli gotyckiej sceny, a z drugiej pieśni religijne. Chociażby jak w kompozycji: "J'll Be Your Ladder", gdzie w tkance aranżacyjnej pojawił się saksofon, który funkcjonuje tutaj trochę jak organy. Spokojny czy wręcz elegijny charakter tego utworu przywołuje skojarzenia właśnie z pieśnią. W kolejnych  kompozycjach jest podobnie, gdyż nostalgiczny, smutny, czy refleksyjny nastrój dominuje na całym albumie. W urokliwym "Summer's End" poszczególny takty odmierzają delikatne dźwięki gitar (Kyle Jukka). Za produkcje tej płyty odpowiadał Austin Tufts, który do współpracy w swoim studiu, w Montrealu, zaprosił kwartet smyczkowy. I tak to mniej więcej wygląda, jeśli chodzi o przekrój całego albumu - pojawiają się smyczki, fortepian oraz wspomniana przeze mnie wyżej gitara. Formalna asceza, proste faktury, repetycje... i elegancja. Płyta nastrojem przypomina mi krążek Davida Ahlena - "Hidden Light", recenzowany na łamach tego bloga (  TUTAJ ), choć na debiucie fonograficznym Welsha nie ma w warstwie tekstowej aż tylu wprost odwołań do wiary oraz Boga. Moją ulubioną kompozycją jest...-  bez wahania i zdecydowanie -  "Dream Have Pushed You Around". Nie przestaje jej słuchać.

Ps. "Czas jest naszym losem, czas jest naszą nadzieję, czas jest naszym zwątpieniem" - Paul Tillich.


(nota 7.5/10)

    

niedziela, 26 sierpnia 2018

BIG RED MACHINE - "BIG RED MACHINE" (JagJaguwar) "Lwi pazur Justina DeYaromonda Edisona Vernona"



Dziś wyjątkowo nie zaczynam od prezentacji okładki płyty, ale od piosenki, która ujrzała światło dzienne niemal dekadę temu. "Big Red Machine" to utwór skomponowany przez Justina Vernona (Bon Iver) i Aarona Dessnera (The National) 10 lat temu przy okazji wydania płyty "Dark Was the Night". Tak się złożyło, że całkiem niedawno wspominałem o tym wydawnictwie, przy okazji recenzji najnowszej płyty grupy Yo La Tengo. Przypomniałem sobie bowiem o wybornej kompozycji tego zespołu - "Gentle Hour" - zamieszczonej na tej składance. Na płycie "Dark Was the Night" swoje kompozycje zamieściły same znakomitości reprezentujące alternatywną scenę. Była to kompilacja wydana przez oficynę 4AD , dla organizacji Red Hot Organization, która zbiera fundusze na profilaktykę oraz zwiększenie świadomości dotyczącej zagrożeń związanych z chorobą Aids. Krążek wydany 16 lutego 2009 roku wyprodukowali bracia Aaron i Bryce Dessner (the National). Jego tytuł zaczerpnęli z piosenki Blind Willie Johnsona "Dark Was the Nihgt, Cold Was the Ground". Utwór Big Red Machine znajdował się pod indeksem 11 na dysku numer jeden.

Nie wiem, kiedy dokładnie w głowach twórców zrodził się pomysł, żeby po raz kolejny zarejestrować wspólnie tym razem kilka nagrań. Wiem za to, że piosenki na album "Big Red Machine" powstawały w ciągu ostatnich dwóch lat, przy okazji wspólnych występów Vernona i Dessnera na takich festiwalach jak: Eaux Claires czy Haeven and Sound From Safe Harbour.  Nagrań dokonano w studio Dessnera, w Long Pond, w Upper Hudson Valley, w Nowym Yorku ( w tym samym, gdzie grupa the National nagrała album "Sleep Well Beast").

Cóż takiego powstało z połączenia wrażliwości Vernona i Dessnera oraz grupy zaproszonych do współpracy gości? ( Richard Reed Parry - Arcade Fire, Bryce Dessner - The National, Pheobe Bridgers, Lisa Hannigan)
Na płycie "Big Red Machine", jak to ostatnio bywa u Justina Vernona, mamy mieszankę elektroniki z indie-folkowym graniem. Zaś w samym centrum znajdują się lepiej lub nieco gorzej opakowane piosenki. Nie brakuje więc barwnych gitar, sampli, rozmaitych efektów, falsetu Vernona i ozdobnych chórków. Zdecydowanie więcej tutaj dźwięków i pomysłów spod szyldu Bon Iver niż The National.  Muzycy wykorzystują repetycję, więc często powtarzają się zarówno frazy muzyczne, jaki i wersy poszczególnych tekstów. Oczywiście Vernon nie byłby sobą, gdyby tu i ówdzie całkiem zrezygnował z możliwości zniekształcania głosów, przepuszczania ich przez filtry i różne studyjne zabaweczki. Bez żadnej złośliwości można powiedzieć, że stało się to niejako znakiem rozpoznawczym jego kompozycji. Choć, jak na możliwości amerykańskiego artysty, dobitnie zaprezentowane na jego ostatnim albumie "22, A Million", trzeba przyznać, że nie ma tych  elektronicznych wyziewów aż tak wiele. Najwidoczniej Vernon potrafi się powstrzymać przed zbyt dużą techniczną ingerencją w warstwę aranżacyjną albumu. 
Mamy tu również do czynienia z "nowoczesnym graniem" (choć sama definicja "nowoczesności" byłaby wyjątkowo nieostra) , umiejętnym korzystaniem z dobrodziejstw, które oferuje współczesne studio, jednak - co warte jest szczególnego podkreślenia - tym razem gustowne ramy utworów nie przysłoniły ich zawartości. W środku, co niezmiernie cieszy autora tego wpisu, znajduje się melodia. Ta ulubiona na płycie nosi tytuł "Lyla", i ma według mnie potencjał przeboju, oczywiście na miarę alternatywnego półświatka. Ta oraz kilka innych kompozycji ("Gratitude", "Forest Green", "Deep Green"), to pokaz możliwości, zdolności, wreszcie świadomości muzycznej reprezentowanej przez zaproszonych do współpracy artystów. Dla fanów twórczości Justina deYarmonda Edisona Vernona pozycja obowiązkowa.

Przy okazji prac na albumem "Big Red Machine" Vernon i Dessner powołali do życia platformę cyfrową "PEOPLE", gdzie zaprzyjaźnieni artyści będą dzielić się muzyką. "PEOPLE" to platforma cyfrowa dla różnych treści szeroko pojętej sztuki muzycznej - wydarzeń na żywo, mniej znanych nagrań itd. W sierpniu, w Berlinie odbył się festiwal platformy "PEOPLE", który zgromadził 150 różnych artystów. W sieci pojawiało się kilka propozycji ze wspólnych prób, wśród nich możemy zobaczyć kolaborację - Zacha Condona z Laurą Jansen, Joelem Wastbergiem, Tatu Ronkko, lub Lizy Hannigen ze Stargaze i Aaronem Dessnerem. Najbardziej przypadł mi do gustu utwór wykonany wspólnie przez Kings of Convenience i Feist. Zresztą sami posłuchajcie, ile w tym uroku, talentu i zwyczajnej radości wynikającej ze wspólnego grania. Ten wyborny skład ma już na swoim koncie kilka wspólnych nagrań, w tym moje ulubione "Cayman Islands" w wersji zaśpiewanej przez Feist, które to nagranie ukazało się tylko na winylu. Prawdziwy rarytas!! A gdyby tak cała nagrana razem płyta...


(nota 7.5/10)





 




środa, 22 sierpnia 2018

DIZZY - "BABY TEETH" (Royal Mountain Records) "Proces wyrzynania się zębów"


Niewielu z nas pamięta moment, kiedy zaczęły wyrzynać się nam pierwsze zęby. Pewnie nieco łatwiej jest nam odnaleźć w pamięci ten osobliwy dzień, kiedy pozbyliśmy się pierwszego ruszającego się we wszystkie strony mleczaka. Przez mgłę minionego czasu przebijają się obrazy sznurka, którego jeden koniec przywiązany był do klamki lub kaloryfera, oraz twarze kolegów albo rodzeństwa wykrzywione w grymasie uśmiechu.
Debiutancki krążek kanadyjskiej formacji Dizzy zatytułowany "Baby Teeth", w metaforyczny sposób traktuje również o tym procesie - oto w miejsce mlecznych zębów (pierwszych, niekiedy bolesnych doświadczeń) pojawiają się zęby stałe. To również album o wspomnieniach traktowanych jako lekcje życia. Tytuł "Baby Teeth" powstał w wyniku inspiracji utworem "Bowl of Oranges" formacji Bright Eyes.

Kanadyjska grupa została założona całkiem niedawno na przedmieściach miasta Oshawa, gdzie mieszkają trzeciej bracia Charlie, Alex i Mackenzie Spencer. Do sympatycznego składu szybko dołączyła  Katie Munshow, która została wokalistką i autorką większości tekstów.
Debiutancki krążek zawiera 10 całkiem zgrabnie napisanych indie-popowych utworów, plus jeden bonus track zatytułowany "Arcadia", który to utwór autorowi tego wpisu spodobał się najbardziej. Płyta jest gustownie zaaranżowana i wyprodukowana, nie ma tutaj mowy o żadnym domowym lo-fi... czego być może  z jednej strony nieco szkoda. Z drugiej jednak strony za stołem mikserskim zasiadł nie byle kto, bo nominowany do nagrody Grammy - Damian Taylor, który ma na swoim koncie współpracę z takimi grupami jak: Arcade Fire, The Killers, Bjork. Letni charakter tych rozmarzonych, delikatnych piosenek całkiem nieźle koresponduje z sierpniową aurą oraz z wolna kończącym się latem. Co nie oznacza, że warstwa liryczna tych kompozycji jest wtórna i banalna. Katie Munshow, dysponująca dziewczęcą i urokliwą barwą głosu, pisząc teksty inspirowała się opowiadaniami Raymonda Carvera i twórczością Sylvi Plath. W najbardziej osobistym utworze na płycie  - "Joshua" - postanowiła rozprawić się ze wspomnieniami dotyczącymi zakończonego niedawno związku. "To pożegnanie z kimś, kto nieoczekiwanie opuścił moje życie". W kompozycji "In Time" bracia wpadli na pomysł, żeby wykorzystać nagrany podczas rozmowy telefonicznej głos dziadka, który zmarł niedawno z powodu choroby Parkinsona.
Album powinien przypaść do gustu fanom zgrabnych melodii i alt-popowego, dream-popowego grania spod znaku Memoryhouse, Teen Daze, Craft Spells czy Still Corners.  Innymi słowy porcja dźwięków dla "tańczących inaczej".

(nota 6.5-7/10)





poniedziałek, 13 sierpnia 2018

TOMBERLIN - "AT WEDDINGS" (Saddle Creek Records) "Schowana płyta Conora Obersta"

  Okres nastoletni to zwykle czas buntu, również wielokrotnie ponawiana próba zdefiniowania własnej tożsamości, celów oraz pragnień. Wszystkie te burze młodzieńczych lat ma już pewnie poza sobą 23-letnia, urodzona w  Jacksonville na Florydzie, mieszkająca obecnie w Louisville w stanie Kentucky, bohaterka dzisiejszego wpisu - Sarah Beth Tomberlin.
W jej przypadku ów bunt dotyczył głównie problemów związanych z wiarą. Jako córka baptystycznego pastora Sarah dorastała w bardzo ortodoksyjnej rodzinie, w której wiara oraz przestrzeganie wpojonych przez ojca i przypominanych przy byle okazji zasad stały się kwestiami nadrzędnymi. W jej domu nie wolno było słuchać muzyki, która w swojej treści i wymowie nie byłaby chrześcijańska. Rodzice bardzo dokładnie kontrolowali wszelkie wybory estetyczne córki. Nic więc dziwnego, że Sarah Tomberlin długo nie znała większości popularnych piosenek, którymi zachwycali się jej rówieśnicy. W nawiązaniu kontaktu z muzycznym światem amerykańska songwriterka sporo zawdzięcza swojej kuzynce - ta ponoć wgrała jej na iPoda mnóstwo aktualnych przebojów. Pierwszymi płytami Tomberlin była ścieżka dźwiękowa do filmu "Chicago" oraz album grupy Brigth Eyes - "I'm Wide Awake, It's Morning", który musiała ukrywać przed rodzicami, nie chcąc, żeby - jak niemal wszystkie estetyczne treści  - jego zawartość stała się przedmiotem gorącej debaty i wnikliwej analizy przy rodzinnym stole. W wieku 16 lat Tomberlin trafiła do chrześcijańskiego college'u, który rok później porzuciła. Sarah Beth chciała wreszcie wydostać się z tej ciasnej, zaprojektowanej przez rodziców klatki. Chciała mieć coś własnego, coś tylko dla siebie. Znalazła zatrudnienie w sklepie Vericon i to mniej więcej w tym okresie, z wolna zaczęły powstawać pierwsze piosenki na jej debiutancki krążek. Podczas pisania tekstów i komponowania utworów odnalazła tak długo poszukiwany azyl. Była to swojego rodzaju ucieczka od nużącej monotonii, poukładanego, raz i na zawsze zdefiniowanego stylu życia.

Nasza dzisiejsza bohaterka przedmiotem warstwy lirycznej na debiutanckim albumie uczyniła między innymi izolację, której doświadczyła, poczucie wyobcowania, skryte pragnienia i tęsknoty. Przy pomocy gitary i fortepianu stworzyła dziesięć lirycznych i nostalgicznych ballad, stanowiących zapis jej młodzieńczych przeżyć. Jak sama podkreśla, nie lubi pisać refrenów. Zdecydowanie bardziej woli tworzyć poetyckie i poprzetykane zgrabnymi metaforami opowieści. Kiedy słucha się tych utworów stworzonych głównie w oparciu o akordy gitary, niejako odruchowo pojawiają się skojarzenia z "oazowym graniem", którego Sarah Tomberlin wcale się nie wypiera. Amerykańska artystka inspiruje się hymnami, pieśniami religijnymi - bycie córką pastora jednak do czegoś zobowiązuje - których słuchała i które wykonywała podczas nabożeństw.
Z pewnością dużym jej atutem jest głos - dźwięczne i delikatne górne rejestry, gdzie Sarah Beth porusza się całkiem swobodnie (jasny wokal pełen refleksyjnej przestrzeni). Na szczęście ktoś myślący i uważny - Owen Pallett - podczas etapu produkcji zatroszczył się o to, żeby znaleźć wyjście, z typowego i nieco przewidywalnego "oazowego grania". W subtelnych aranżacjach pojawia się więc fortepian i wiolonczela. Czasem, jak w  "Tornado" można usłyszeć krótki repetytywny motyw grany przez syntezator. Innym razem tkankę utworu wypełniają nici mocno przesterowanych gitar - "Self-Help". To znowu urokliwy głosy Tomberlin zostanie odrobinę przetworzony - "Untitled 2" - przywołując skojarzenia z dawnymi dokonaniami His Name is Alive (kompozycja ta została zarejestrowana na telefonie).

I tak oto historia zatoczyła kolejne koło - Sarah Beth Tomberlin ukrywała przed rodzicami płytę grupy Conora Obersta, żeby po latach wydać swój debiutancki album w założonej przez niego wytwórni.

( nota 7.5/10)









Ps. Tak się zastanawiam, czy nie wprowadzić na łamach bloga nowej kategorii - "przebój tygodnia/miesiąca". Od czasu do czasu pojawiają się bowiem kompozycje, którymi warto, a nawet trzeba podzielić, żeby nie przepadły bez echa w odmętach internetu. Jakże często te wyjątkowe piosenki, od których później długo nie potrafimy się oderwać, pochodzą z niezbyt udanych płyt, średnich lub całkiem przeciętnych albumów, które nie znajdą potem szerszego opisu na stronach bloga. Nie wiem, czy tak będzie w przypadku najnowszej piosenki Freda Thomasa - "House Show, Late December", ponieważ jego płyta "Aftering" dopiero ukaże się 14 września tego roku, w wytwórni Polyvinyl Records. W sieci pojawiły się do tej pory dwa utwory zapowiadające to wydawnictwo. Wiem za to, że ta wyborna kompozycja znajduje się pod indeksem 6, i zrobiła na mnie spore wrażenie. Słucham jej na okrągło, w wolnych oraz tych  nieco bardziej zajętych chwilach. Smacznego!










wtorek, 7 sierpnia 2018

GULP - "ALL GOOD WISHES" (E.L.K. Records) "Nie dbać o bagaż, nie dbać o bilet..."

 Niektórzy z nas mają już za sobą wakacyjną podróż, inni jeszcze po raz kolejny rozkładają przed sobą mapy i wodzą po nich drżącym palcem, wciąż nie potrafiąc wybrać odpowiedniego dla siebie kierunku. Frazes zamykający się w stwierdzeniu, że podróże kształcą, zna niemal każdy. Bywają również eskapady, które - w związku ze zmianą perspektywy - przynoszą wraz z sobą twórczą inspirację.

Tak było w przypadku najnowszego wydawnictwa grupy Gulp zatytułowanego "All Good Wishes". Owa wspominana przeze mnie powyżej podróż, to nic innego jak przeprowadzka z Walii do Szkocji, która stała się udziałem Guto Pryce'a. "To po części pożegnanie z Walią i przywitanie się ze Szkocją" - powiedział Pryce, o swojej najnowszej płycie w jednym z wywiadów. "All Good Wishes" to drugi w dorobku formacji krążek, zdecydowanie dojrzalszy i bardziej poukładany. Ich debiut fonograficzny przypadł na rok 2014 i nosił tytuł "Season Sun". W skład zespołu oprócz Pryce'a (basisty Super Furry Animals) wchodzi jego żona i wokalistka Lindsey Leven, Gid Goundrey (gitara) oraz Gwion Llewelyn (perkusja).
Album "All Good Wishes" to całkiem udany przykład na to, jak ciekawe aranżacyjne pomysły zamknąć w 3, 4 - minutowych piosenkach. Pewnie duża w tym zasługa Luke'a Abbotta, który wyprodukował płytę. Gatunkowo mamy tu do czynienia z miłym dla ucha pograniczem popu, folku, indie-rocka. Zwiewne i wpadające w ucho linie melodyczne, nakreślone w prosty sposób urokliwym i pewnie osadzonym głosem Lindsey Leven, wpuszczone zostały w ramy pulsującego krautrockowego rytmu. Nie brak tutaj również odwołań do retro-popu. Krążek powinien przypaść do gustu fanom takich formacji jak Broadcast czy Pram, którzy niedawno powrócili po latach milczenia dobrym wydawnictwem ("Across the Meridian").


(nota 7/10)