sobota, 22 października 2022

EDITH JUDITH - "BONES AND STRUCTURE" (Ruination Record Co.) "Kubistyczny pop"

 

     Do płyty "Bones And Structure" zwabiło mnie nazwisko Dustina Laurenzi, amerykańskiego saksofonisty i kompozytora. Jego postać pojawiła się całkiem niedawno, kiedy recenzowałem na łamach bloga bardzo udany album "A Better Ghost". Reprezentujący scenę chicagowską muzyk przewinął się przez kilka składów, grał nie tylko u boku Jeremy Cunninghama i Paula Bryana, z którymi nagrał wyżej wymienioną płytę, ale również z Jeffem Parkerem,  Makayą McCravanem, Marqiusem Hillem, uczestniczył w trasie koncertowej Justina Vernona (Bon Iver). Autor znakomitego krążka "For Emma Forever Ago" był tak miły, że pozwolił mu skorzystać ze swojego studia April Base Studios, gdzie Dustin Laurenzi zarejestrował nagrania wydane pod szyldem tria Twin Talk. W jego skład oprócz saksofonisty wchodzą: perkusista Andrew Green oraz basistka i wokalistka Katie Ernst. Ta ostatnia prywatnie jest partnerką życiową Dustina, nic więc dziwnego, że to właśnie z nią stworzył duet Edith Judith (nawa pochodzi od ich psa).

Album "Bones And Structure" to kolejne dziecko, które rodziło się czasie pandemicznej izolacji. Kompozycje powstawały w zaciszu domowego ogniska, początkowo rejestrowane były na komputerze i przesyłane w postaci plików. Laurenzi warstwa po warstwie tworzył ramy poszczególnych fragmentów, a Katie Ernst wypełniała je tekstami oraz liniami melodycznymi. Ernst swoją przygodę muzyczną zaczynała od szkolnego chóru. Później ukończyła studia jazzowe w Eastman School Of Music w Rochester. Grając na basie dopełniała listy obecności wielu grup, jak chociażby zespołu Jasona Morana, gdzie także udzielała się wokalnie. Z klarnecistą Jamesem Falzone stworzyła duet, czego efektem była płyta "Wayfaring". Całkiem niedawno wydała także solowy album "Little Words", zainspirowana poezją Dorothy Parker. Obecnie jest dyrektorem zespołu jazzowego Wheaton College i wykłada na Byron Creek Music Academy. Celowo podkreślam to jazzowe zaplecze Katie Ernst, gdyż płyta duetu Edith Judtih - "Bones And Structure", raczej nie wpisuje się w szeroki obszar muzyki improwizowanej. Zdecydowanie bardziej stanowi próbę wyjścia z dobrze znanej jazzowej strefy komfortu i podążania w kierunku indie-popowych rejonów. Gatunek na tym wydawnictwie nie jest czymś z góry narzuconym, redefiniuje się na bieżąco przy okazji kolejnych odsłon. To, co od razu zwraca na siebie uwagę w piosenkach duetu Laurenzi/Ernst , to specyficzne miękkie brzmienie oraz coś, co dla potrzeb tego wpisu określiłbym jako "nieliniową melodyką".

 Ernst w swoich melodiach lubi zastosować drobne zwroty, wykorzystać momenty odbicia czy kontrapunkty. Próbuje zaskoczyć słuchacza nieoczywistością skojarzeń, nietypowymi rozwiązaniami czy połączeniami, co w indie-popowym środowisku nie zdarza się często. W takich utworach jak "Carry" czy "Hot Lava" przypomina dawne dokonania grupy Snowpoet. Znacznie mniej tutaj finezji, głębi przestrzeni, tej specyficznej dla poczynań Irlandczyków gładkości, którą mogliśmy odnaleźć na tak chwalonej przeze mnie płycie "Wait For Me". W muzyce Edith Judith napotkamy więcej myślenia o płaszczyźnie, geometrii utworu, tytułowej strukturze, co może budzić skojarzenia z estetyką kubizmu. Barwa głosu Katie Ernst przypomina nieco ton Lauren Kinselli, jednak Amerykanka bywa delikatniejsza, subtelniejsza i nie stosuje aż tylu środków ekspresji. Zważywszy na fakt, że ulubionym i podstawowym instrumentem Dustina Laurenzi jest saksofon, nieco może dziwić stopień jego wykorzystania na krążku duetu Edith Judith. Prędzej znajdziemy oszczędny, ale jednak, solowy popis gitary elektrycznej, jak chociażby w "Bridge", niż jakikolwiek dłuższy pokaz możliwości Laurenziego. Wygląda na to, że wyrozumiały mężczyzna starał się zbytnio nie przeszkadzać swojej partnerce w tym muzycznym dialogu. Dobrze, że zastosowano dodatkowe linie wokalne, pojawiły się chórki, a także drugi męski głos, w świetnie zaaranżowanym "Flesh & Bone". Warto też podkreślić pracę sekcji rytmicznej, szczególnie instrumentów perkusyjnych, o które zadbał zaproszony do współpracy Ben Lumsdaine. Płyta do odkrywania.

(nota 7/10)

 


Miniony tydzień zdominowały u mnie dwa utwory, do których wracałem najczęściej. Jeden z nich to oczywiście, w kontekście ostatnich wydarzeń, nowy utwór The Cure, o którym nieco później. Drugi natomiast to urocza, cudna, niezwykła piosenka Meg Baird, która promuje album "Furling". Ten ukaże się 27 stycznia 2023 roku nakładem znanej nam dobrze oficyny Drag City.



Wpadający w ucho fragment albumu "Love Factory" grupy Metronomy, tutaj z gościnnym udziałem Katy J Pearson.



Kolejna nasza dobra znajoma, recenzowana na łamach tego bloga, Siv Jakobsen przypomina o sobie singlem, promując w ten sposób najnowszy album "Gardening", który ukaże się 20 stycznia.



W "kąciku weterana" najwyższy czas na The Cure... Spokojnie... bez pośpiechu... bez nerwowych  ruchów, poczekamy... cierpliwie... zobaczymy, co przyniesie czas... może najbliższe dni, albo tygodnie, których do końca roku nie pozostało już tak wiele. W pierwszych planach płyta "Songs Of A Lost World" miała ukazać się we wrześniu, ale ten mamy już za sobą. Zespół jest w trasie koncertowej i pokazuje zaskakująco dobrą formę. Z pewnością Robert Smith i jego świta niczego i nikomu nie musi udowadniać. A fakt, że przy okazji występów właśnie w Polsce odsłania kolejne nowe piosenki, z pewnością należy odnotować, od kilku dni krzyczą o tym zachodnie portale. 

The Cure to przede wszystkim sfera pogłębionych emocji (również tych prywatnych, intymnych)... to podeszwa buta przyciśnięta do krtani, to krew, gorąca krew, wypełniająca żyły, to plamy na dywanie i tęsknota za "zdradzieckim pocałunkiem", dłoń kogoś bliskiego mocno zaciśnięta, "pocztówka udanej niedzieli", i ciarki na plecach, ... I jeśli te emocje są żywo obecne w warstwie muzycznej, w warstwie tekstowej, The Cure nie ma sobie równych w tej estetyce. Od kilku dni nie mogę się uwolnić od tej niezwykłej kompozycji, a kiedy w 6 minucie i 23 sekundzie Robert Smith zaczyna śpiewać, czuję to, co poczułem po raz pierwszy... tyle lat temu... Zresztą posłuchajcie sami. Emocje ponoć potrafią się udzielić...



Pozostaniemy w kręgu zimnej fali, 4 listopada szwedzka grupa The Secret French Postcards opublikuje płytę "Life Got Claws". Oto dobre narzędzie promujące to wydawnictwo.



Znany ze składów The Smile czy Sons Of Kemet, Tom Skinner również 4 listopada wyda swoją najnowszą płytę "Voices Of Bishara".



Bardzo rzadko możemy posłuchać artystów z Gwatemali, a właśnie stamtąd pochodzi wiolonczelistka Mabe Fratti, która swój  niedawno wydany album "Se Ve Desde Aqui" nagrywała w studiach Meksyku oraz Rotterdamu.



Dawno nie słyszałem J. Petera Schwalma, a wy?  Jest do tego okazji, bowiem całkiem niedawno wystąpił on u boku szwajcarskiego gitarzysty Stehpana Thelena. Panowie wspólnie opublikowali album "Transneptunian Planets". Oprócz nich w studiu pojawili się: nasz dobry znajomy, gitarzysta Eivind Aarset, Tim Harries zagrał na basie, oraz Manuel Pasquinelli, który zasiadł za zestawem perkusyjnym.






sobota, 15 października 2022

BILL CALLAHAN - "YTILAER" (Drag City) "W letargu życia"

 

   "Wszystko, co mówią nam inni, może być i może nie być, to co najważniejsze, i to co błahe, to co nieistotne i to co fundamentalne, to, co wpływa na nasze życie, i to, co nawet go nie muska. Możemy żyć w ciągłym błędzie, wierzyć, że prowadzimy zrozumiałe, stabilne, łatwe do ogarnięcia życie, i nagle odkryć, że nie ma w nim nic pewnego, wszystko jest bagniste, nie do opanowania, bez żadnych mocnych fundamentów; albo wszystko jest przedstawieniem, jakbyśmy znaleźli się w teatrze i wierzyli, że to rzeczywistość, i nie zorientowali się, że zgaszono światła i podniosła się kurtyna, a do tego trafiliśmy na scenę, a nie na widownie, nie między publiczność, albo na ekran kinowy i nie możemy stamtąd wyjść, jesteśmy uwięzieni w filmie i musimy powtarzać wszystko przy każdej nowej projekcji (...)" . Javier Marias - "Berta Isla"


Zgodnie z tytułem widniejącym na barwnej okładce - "YTILAER" (czytane od tyłu, czy oglądane w lustrzanym odbiciu słowo to przekształca się w "Reality"), tematyką najnowszej płyty Billa Callahana jest rzeczywistość. Jej płynna, czasem senna, nieustnie zmieniająca się forma, pełna rozmaitych fluktuacji i odniesień, ciągle dekonstruowanych epizodów, o których również opowiada amerykański bard. Moją przygodę z jego twórczością rozpocząłem wiele lat temu, kiedy Callahan wraz z zacnymi muzykami ukrywał się pod szyldem Smog, i wydał album "Red Apple Falls". Ulubionym zestawem nagrań wciąż pozostaje jego krążek "Sometimes I Wish We Were An Eagle", choć wczoraj wydana płyta "Ytilaer" do słabych z pewnością nie należy. 

Nowe wydawnictwo większych zmian stylistycznych nie przyniosło, bo i przynieść nie mogło. William Rahr Callahan (tak brzmi jego pełne imię oraz nazwisko), to nie rewolucjonista palący za sobą wszelkie mosty, tylko cierpliwy wędrowiec, od lat podążający nieco wytartym już szlakiem. Jego zwykle oszczędne, leniwie rozwijane, kompozycje niosą ukrytą głębię, łatwą do przeoczenia, kiedy nie poświęci się im wystarczająco dużo uwagi oraz czasu. Ich cichymi bohaterami - oprócz tego, co oczywiste, czyli akustycznej gitary i miłego dla ucha barytonu, snującego kolejne opowieści - są dodatkowe instrumenty. Mówiąc krótko - oddychające dyskretnie i miarowo barwne tło. W tym przypadku była to gitara, w rękach Matta Kinseya, bas - pobudzany do drgań przez Emmetta Kelly, perkusja, za którą zasiadł Jim White (grający również w Dirty Three), fortepian i organy Hammonda, na których zagrała Sarah Ann Philips (zaśpiewała również w chórkach), rogi zaaranżowane przez Carla Smitha, klarnet oraz trąbka. To właśnie z tych niepozornych drobin, mozaikowych detali, powstają pieśni amerykańskiego twórcy. 

Ich kolejne niespieszne kroki odmierzane są prostymi akordami, które wprowadzają słuchacza w łagodny i całkiem przyjemny trans. To znak rozpoznawczy muzyka z Austin, przewijający się przez całą jego dotychczasową twórczość. Dlatego wszystko, co ten rytm zakłóca lub w pewnym sensie dopełnia, tworzy rozmaite jego odnogi - zgrzytnięcia strun basu, brzmienie gitary, podmuchy instrumentów dętych czy krople tonów fortepianu - staje się takie istotne, w tym cierpliwie rozwijanym nurcie kameralnego folku czy americany.  Bill Callahan to również uważny obserwator zmieniającej się rzeczywistości. Zwykle zdystansowany, jakże często ironiczny czy sarkastyczny, schowany za grubym pancerzem, gorzki komentator codzienności, miłośnik przyrody i czuły nihilista, niekiedy mrugający do nas okiem z niektórych  tekstów. "Czasem w piosence ważniejsze jest frazowanie niż tekst" - oświadczył w jednym z wywiadów. 

Przy okazji płyty "YTILAER", Bill Callahan wydaje się być bliżej życia, afirmacji jego prozaicznych aspektów, zwykłych czynności i prostych uczuć. Taki był również cel tego wydawnictwa. Artysta wszedł do studia "Estuary" w Austin, z myślą, żeby obudzić ludzi do życia, po letargu związanym z okresem pandemii. W intymnej balladzie "Lily" autor wspomina zmarłą niedawno matkę. W napędzanym gitarą "First Bird", przywołuje obraz dzieci. Rozwijając specyficzne napięcie "Bowevill" amerykański bard zapuścił się w rejony, w których dobrze czuje się Nick Cave. "Drainface" przypomniał mi stary i dobry (bo stary) Lambchop, a mój faworyt "Partition" osadzony został na krautrockowej motoryce. Słuchając kolejnej mojej ulubionej kompozycji "Planets" - znajdziemy wizję kogoś, kto patrzy w niebo. Ruchy gwiazd odmalowała w tym fragmencie jazzowa improwizacja. Szkoda tylko, że dawny wokalista grupy Smog nie pozwolił poszczególnym instrumentom mówić dłużej, i mówić więcej, w ramach improwizowanych i swobodnych dialogów - ale zdaje się, że to jedynie moja prywatna idiosynkrazja. Niemal z każdego artysty chciałbym zrobić muzyka jazzowego.

To pragnienie, żeby być bliżej życia czy bliżej ludzi, które przewija się przez warstwę liryczną krążka "YTILAER", może odrobinę dziwić fanów twórczości muzyka ze stanu Teksas. Callahan do tej pory raczej z rozmysłem oddalał się od tłumu, uciekał od gawiedzi, krok po kroku odsuwał się od tego, co powszechne lub modne, trywialne lub pospolite. Zamykał się w introwertycznej jaskini, skąd celnie punktował kondycję współczesnego człowieka, wskazywał na jego błędy czy potknięcia, od czasu do czasu, w kolejnych  pieśniach kreślił ponury obraz wolno zbliżającego się końca. Fakt wycofania się z mediów społecznościowych skomentował jako: "Jedną z najlepszych rzeczy, którą kiedykolwiek zrobiłem dla siebie i prawdopodobnie dla świata". Może w wieku 56 lat ten postulowany przy byle okazji resentyment wobec niektórych przejawów płynnej rzeczywistości zszedł na dalszy plan, a w jego miejsce pojawiła się tęsknota za bliskością ważnego dla nas człowieka oraz za prostymi wartościami, które niesie wraz z sobą kruche i nieprzewidywalne życie.

 (nota 7.5-8/10)

 


Christian Kjellvander to szwedzki bard, dobrze znany Czytelnikom tego bloga, który chętnie powołuje się na twórczość Billa Callahana, jego ulubionego twórcy. Niedawno opublikował nowy singiel, którym koniecznie chciałby się z Wami podzielić.



Pozostaniemy w podobnym nastroju, choć znów przeniesiemy się za ocean. Do płyty "ILYSM" - grupy Wild Pink zwabiły mnie nazwiska producentów obecnych w studio podczas rejestracji poszczególnych  nagrań. To dobrze nam znany Peter  Silberman (wokalista i gitarzysta grupy The Antlers) oraz jego kompan Nicholas Principe czuwali nad suwakami konsolety.



Dobra jest każda pora, żeby posłuchać Broken Social Scene, szczególnie, że kilka dni temu pojawiła się płyta zawierająca ich dawny materiał koncertowy zatytułowana "Live, Phoenix Concert Theatre 2003"; ach, jak ten czas leci. Dla fanów zespołu dobra informacja jest taka, że jej gitarzysta Jason Collet, na początku listopada opublikuje kolejne w dorobku solowe wydawnictwo "Head Full Of Wonder".



Wczoraj ukazała się nowa płyta grupy Skullcrusher, która mnie rozczarowała, jednak znalazłem na tym wydawnictwie dla siebie całkiem miły fragment.



Podobne brzmienie do płyty "Quiet The Room" - Skullcrusher znajdziemy na albumie Samiry Winter, czyli na krążku "What Kind Of Blue Are You?" - Winter.



I tak niepostrzeżenie zrobił się nam tu ostatnio prawdziwy, choć raczej niezamierzony, "kącik weterana". Dziś znów pojawi się fragment płyty zespołu, który funkcjonuje na scenie muzycznej od bardzo dawna. Mam tu na myśli holenderską grupę Nits, kiedyś The Nits, powołaną do życia w 1974 roku; był taki rok. Ta formacja nigdy nie należała do moich ulubionych, ale dwa tygodnie temu wydała, co ciekawe, całkiem przyzwoitą płytę "Neon".  



Raz jeszcze powrócimy do Billa Callahana, bo zawsze może znaleźć się ktoś, kto nie słyszał płyty "Sometimes I Wish We Were An Eagle" oraz tej wspaniałej kompozycji.



W kąciku improwizowanym fragment albumu "Void Patrol" - Colin Stetson, Elliott Sharp, Billy Martin Payton MacDonlad.








sobota, 8 października 2022

THE ORIELLES - "TABLEAU" (HEAVENLY RECORDINGS) "Drogi ucieczki"

 

    "Nowoczesność" to termin, który dość często pojawia się przy okazji recenzji płytowych, tu i ówdzie czytamy o:"nowoczesnym brzmieniu", "nowoczesnym graniu", "nowoczesnych  pomysłach". Znakomita większość dziennikarzy używa tego słowa w pozytywnym kontekście, zderzając "bycie nowoczesnym", z tym, co stare lub tradycyjne, i w dużej mierze znane. Dawniej określenie to wykorzystywano charakteryzując wiek oświecenia i rozumu, dopóki... "płynna ponowoczeność", oraz jej orędownicy, nie wykazała jego uwikłań, ograniczeń i rozmaitych pułapek. Daleki jestem od tego, żeby pokusić się o próbę zdefiniowania, sami przyznacie, dość nieostrego pojęcia. Chodzi mi tu raczej o potoczne rozumienie słowa "nowoczesność". Myślę, że wielu z nas, nałogowych słuchaczy i tropicieli różnych dźwięków, potrafi intuicyjnie wyczuć rozmyty, ale jednak kształt tego, co inteligentnie i swobodnie wykracza poza ramy powszechnie obowiązujących gatunkowych norm. W tym kontekście element transgresji wydaje się być kluczowym, ale sporo też zależy od indywidualnego poczucia artysty, który dla własnych potrzeb, jakże często bezwiednie, kreśli rozmaite linie demarkacyjne.
 Odnoszę wrażenie, że dla Kurta Wagnera, i jego załogi z grupy Lambchop, bycie "nowoczesnym" od kilku wydawnictw płytowych wyraża się głównie poprzez wykorzystanie całego, coraz to bogatszego, arsenału środków technicznych, które oferuje aktualnie studio nagraniowe. Trudno nie zauważyć, że te cyfrowe zabaweczki, rozmaite elektroniczne dodatki, wszelkiej maści filtry czy modulatory, stały się dla amerykańskiego twórcy ważniejsze, niż twarde jądro kompozycji (linia melodyczna, tekst, nastrój), czego kolejnym smutnym przykładem jest najnowsza płyta zatytułowana "The Bible". Może wokalista z Nashville miał nadzieję, że współczesna technika zdoła przykryć osobliwą pustkę, która bije z tych zero-jedynkowych smętnych utworów, albo przynajmniej odwróci od niej uwagę słuchacza. Kierunek, który wybrał Kurt Wagner, w swoim marszu do "nowoczesności", do złudzenia przypomina ten, którym od kilku lat ślepo podąża Justin Vernon (Bon Iver). Obydwaj panowie jakoś nie potrafią, a może zwyczajnie nie chcą, wyplątać się z kłębowiska kabli stołu mikserskiego, w którym z własnej woli się znaleźli.

Na drugim biegunie "bycia nowoczesnym" sytuuje się ostatnia, wydana wczoraj, świetna płyta grupy The Orielles. Warto w tym miejscu dodać, że owa wspomniana przez mnie potrzeba nowoczesności, z pewnością znalazła się na samym końcu listy spraw do załatwienia, przy okazji składania kolejnych wizyt w studiu nagraniowym. Sympatyczne trio z West Yorkshire, które tworzą siostry Esme i Sidonie Hand Halford oraz gitarzysta Henry Carlyle-Wade swoją muzyczną przygodę rozpoczęli dekadę temu. Początkowo tworzyli single, krótkie pojedyncze piosenki, które z uporem maniaka rozsyłali do kolejnych wytwórni płytowych. Pierwsi żywo zareagowali na nie włodarze oficyny Heavenly Recordings, proponując podpisanie kontraktu. Ich debiut przypadł na 2018 rok, nosił tytuł "Silver Dollar Moment" (nazwa pochodziła od klubu w Kanadzie, gdzie koncertowali). Następna płyta "Disco Volador" (2020) przyniosła w konsekwencji pochlebne recenzje krytyków i potwierdziła, że grupa wciąż szuka intrygującego brzmienia. Wiele znaków na niebie i ziemi wskazuje, że przy okazji najnowszego wydawnictwa - "Tableau" - to brzmienie znalazła.



Znakomita kompozycja, prawda? Od razu zwraca na siebie uwagę brzemieniem, sposobem zrealizowania i wykorzystania perkusji (użyto między innymi korków od butelek, zmodyfikowano je potem i zapętlono - "perkusyjny recycling"), a także subtelną fazą przejścia do czegoś, co można określić, jako strefę remixu, gdzie nieco bardziej zaakcentowano głos wokalistki (jakby dawny Stereolab spotkał Andy Votela). Takich fragmentów na płycie "Tableau" jest całkiem sporo. Możemy w nich odnaleźć cały bogaty wachlarz środków technicznych, które oferuje współczesne studio. Jednak w odróżnieniu od najnowszej płyty grupy Lambchop, brytyjskie trio nie zapomniało, o wspomnianym przeze mnie wcześniej, twardym rdzeniu kompozycji. Warto w tym miejscu dodać, że w roli producenta znów obsadzono Joela Anthony'ego Patchetta, który współpracował z zespołem już podczas nagrywania poprzednich wydawnictw.

Jak wieść gminna niesie, tym razem wszystko zaczęło się od regularnych wizyt w studiu Goyt Mill, kiedy siostry Hand-Halford oraz Henry Carlyle- Wade tworzyli remiksy własnych utworów. To mniej więcej wtedy pojawiła się mglista idea zrobienia czegoś, co zawierałoby mnóstwo barw czy odnośników, i zamieniałoby akustyczne granie, przepuszczone przez elektroniczne dodatki, w nową formułę. "Czas spędzony w studiu, powinien być czasem spędzonym na eksperymentach" - oświadczyła wokalistka i basistka Esme Hand-Halford. Bardzo ważnym elementem studyjnych poczynań była próba zerwania z dawnymi nawykami, kolejnymi uprzedzeniami, pułapkami rutynowego myślenia. Istotne okazało się podjęcie starań, żeby wyjść poza własną strefę komfortu, znaleźć drogę ucieczki od tego, kim się było oraz w jaki sposób funkcjonowało się w przestrzeni estetycznej do tej pory. "Zawsze staramy się uciec - jest tak wiele rzeczy, przed którymi można uciec" - to raz jeszcze Esme.

Sporo nagrań zamieszczonych na albumie "Tableau" zawdzięcza swój żywot długim próbom, nie mniej wywodzi się z radosnych jamów, które rejestrowano, a potem zamieniano w barwne dźwiękowe kolaże. Brytyjskie trio ma również niezłe doświadczenie w kreowaniu muzyki na żywo do filmu, w ich sali prób znajduje się często używany projektor. W tym miejscu powinno pojawić się pojęcie "Goyting". Esme, Sidonie oraz Henry rozumieją przez to tworzone losowo i przekształcane na kolejnych etapach produkcji muzyczne tekstury. To właśnie one są budulcem niektórych kompozycji zamieszczonych na płycie "Tableau". Wiele rzeczy na tym albumie jest efektem swobodnego myślenia, niefrasobliwej momentami gry skojarzeń, a nawet przypadku. Esme Hand Halford wspomina o "automatycznym" sposobie pisania niektórych tekstów, przypomina o dawnych technikach surrealistów. Z kolei jej siostra - Sidonie - zainteresowała się koncepcją zapisu nutowego Wadady Leo Smitha, która uwzględnia także określenia kolorów czy kształtów.  Tak zwane "partytury graficzne" stworzyły podwaliny chociażby pod kompozycję "Beam/s", która pierwotnie nosiła tytuł "Brian Emo". W najdłuższym i jednym z najlepszych  utworów "Improvisation 001", wykorzystano sekcję smyczkową, dowodzoną przez skrzypaczkę Isabel Baker. Wydaje się, że na każdą drobną ścieżkę tego wydawnictwa zespół miał oddzielny, jakże często intrygujący, pomysł. A fragmentów do zagospodarowania było sporo, bo album liczy sobie aż szesnaście odsłon.

 Gdyby pokusić się o próbę nakreślenia, czy też wskazania kierunków stylistycznych, którymi podążają The Orielles przy okazji płyty "Tableau", w efekcie otrzymalibyśmy prawdziwą różę wiatrów: avant-pop, indie-rock, retro-pop, jazz, psychodelia, itd. Takie utwory, jak "Television" czy "To Offer, To Erase" przywołują skojarzenia z dokonaniami ulubionego zespołu sióstr, czyli Sonic Youth. Energetyczny "The Room" pulsuje dubowym rytmem dla "tańczących inaczej". Przebojowy "Instrumental" ma w sobie coś z lekkości piosenek The Pastels, a "Darkened Corners", zaśpiewany na dwa głosy, zapuścił się w rejony kojarzone niegdyś z Yo La Tengo. W cudownym i świetnie brzmiącym "Transmission" trio inspirowało się muzyką grupy Portishead. Członkowie formacji The Orielles chętnie wskazują także inspiracje nie związane z muzyką. Wśród nich znajdziemy chociażby retrospektywę Lee Friedlandera, oglądaną w Berlinie, film "Orfeusz" J. Cocteau, twórczość Jamesa Stanle'ya Brakhage'a (eksperymentalny artysta filmowy), czy egzystencjalizm w wydaniu Sartre'a i Camusa.

Cóż mogę więcej dodać. Chyba jedynie to, żebyście koniecznie przesłuchali płytę "Tableau". I to niejeden raz! Naprawdę warto!

(nota 8/10)

 


Na początek dodatków zajrzymy do Belgii, skąd pochodzi Joachim Liebens, artysta ukrywający się pod nazwą The Hounted Youth. W listopadzie ukaże się jego płyta zatytułowana "Dawn Of The Freak".



Na dzień czternastego października Rachael Dadd zaplanowała premierę najnowszej płyty "Kaleidoscope". Poniżej fragment z tego wydawnictwa, czyli coś dla fanów popularnej marki telefonów.



Brytyjski artysta i autor tekstów - Gaz Coombes, dla niektórych znany jako gitarzysta zespołu Supergrass, w styczniu 2023 roku opublikuje solową płytę "Turn The Car Around".



Z Walii pochodzi wokalistka Johanna Warren, która wczoraj wydała album "Lesson For Mutants".



Znany z wielu wpisów na tym blogu Joseph Shabason i jego muzyczny kompan Nicholas Krgovich, wczoraj podzielili się ze światem płytą "At Scaramouche". Można to wydawnictwo nabyć również pod postacią dwóch płyt, drugi krążek zawiera recenzowany przeze mnie album "Philadelphia".



I tak dotarliśmy do strefy swobodnej improwizacji. Saksofonistka Camilla George reprezentuje miasto Londyn. W ubiegłym tygodniu opublikowała płytę "Ibio-Ibio", gdzie pośród kilku mężczyzn wystąpił u jej boku mocny żeński skład, z Sheilą Maurice-Greey na trąbce, Rosie Turton na puzonie, a Sarah Tandy uderzała to w białe, to znów w czarne klawisze.





sobota, 1 października 2022

MERMONTE - "VARIATION" (Room Records) "Francuski pocałunek"

 

    Dziś odwiedzimy miasto leżące w regionie Bretania, gdzie mieści się całkiem spory i prężny ośrodek uniwersytecki, który zgodnie z żywiołem młodości rozkwita po zapadnięciu zmroku. Z Muzeum Sztuk Pięknych wolnym krokiem przejdziemy obok futurystycznego budynku Champs Libre, żeby pomoczyć nogi w basenie św. Jerzego, a tuż po lampce wina, którym uraczy nas jedna z lokalnych knajpek, spróbujemy poczuć się jak król i królowa zwiedzając Pałac Parlamentu Bretanii (odnowiony po pożarze w 1994 roku). Na koniec dnia, nieco zmęczeni, przycupniemy na ławeczce, chociażby z ostatnim numerem tygodnika "Polityka", gdzie znajdziemy artykuł dotyczący holenderskiego pisarza Marieke Lucasa Rijnevelda (wspominałem o nim na łamach bloga), i będziemy wdychać zapach róż rosnących w parku Thabor. Przy tej okazji, już po lekturze, możemy tez posłuchać zespołu Mermonte, który właśnie z miasta Rennes pochodzi, i jest tam popularny tak, że mógłby zostać jego barwną wizytówką.

  W epoce moich rodziców rozpowszechniły się kolorowe pocztówki dźwiękowe, nagrywane na płytach winylowych, z myślą o kimś bliskim lub o sobie samym. Nie wiem dokładnie, o kim lub o czym myślał Ghislain Fracapane, lider francuskiej formacji, czy nawet, w pewnym momencie działalności, kolektywu. Wiem za to, że rejestrując poszczególne nagrania zamieszczone na płycie "Variation", początkowo miał zamiar stworzyć coś na kształt ścieżki dźwiękowej do filmu. Stąd trzy instrumentalne utwory oznaczone cyframi 1,2,3 oraz tytułem "Variation". Tworząc te krótkie fragmenty Fracapane inspirował się filmami Johna Carpentera oraz dokonaniami przywoływanego już na łamach bloga Lalo Schifrina. Jednak, kiedy do jego głowy zaczęły wpadać kolejne pomysły, tym razem już na piosenki, szybko porzucił koncepcję stworzenia soundtracka. A, że jest sprawnym kompozytorem, udowodnił to dekadę temu, debiutując albumem zatytułowanym "Mermonte". Płyta zwierała osiem piosenek, nagranych w szerokim składzie, z Pierrem Marais na perkusji, śpiewającą Astrid Radigue, z Charlotte Merand na skrzypcach i Jeanne Lugue na wiolonczeli. To, co zwracało uwagę na tym albumie, oprócz szerokości składu oraz idącego za tym bogactwa wykorzystanych instrumentów, można określić jako smukłość i lekkość linii melodycznych. Coś jakby subtelne połączenie fragmentów pieśni Efterklang, z delikatnością najlepszych utworów dawnego Sufiana Stevensa. Ghislain Fracapane oraz jego koledzy i koleżanki z zespołu dość sprawnie poruszali się po obrzeżach alternatywnego popu/rocka/folku, w żadnym z tych gatunków nie zapuszczając korzeni. To było również siłą ich pierwszych nagrań - swoboda i wyobraźnia, własny styl, kameralny rozmach, słyszalna w kolejnych  odsłonach płyty radość wspólnego grania. 

Lider i wokalista Mermonte nazywa siebie dyktatorem, i nie jest to tylko kurtuazja czy potwierdzenie posiadania dystansu do własnej osoby. Zawiadując tak duża grupą ludzi, trzeba umiejętnie odnaleźć się w ogniu sporów i gorących niekiedy dyskusji, czasem należy podjąć męską decyzję i wskazać właściwy kierunek, inaczej nigdy nie ruszy się z miejsca. Fracapane podkreśla, że melodia leżąca w sercu niemal każdego utworu, zawsze będzie miała dla niego podstawowe znaczenie, tym samym, zawsze będzie ciągnęło artystę w stronę muzyki popularnej. Nie oznacza to bynajmniej, że jego utwory będą brzmiały płasko i wtórnie, na podobieństwo tych, które zwykle pławią się w bagnie przeciętnej listy przebojów. Kto wie, może w ten sposób należy odczytywać zawartość najnowszej propozycji grupy Mermonte - "Variation", jako próbę zainteresowania nieco szerszej publiczności swoją twórczością.  Mamy tu bowiem do czynienia z przejściem od akustycznego grania, usytuowanego gdzieś na obrzeżach szeroko pojętej alternatywy, do nieco bardziej bezpiecznego indie-rockowego mainstreamu, z wyeksponowanym brzmieniem basu oraz gitar. W tym kontekście przypomina się płyta formacji The Notwist - "Neon Golden", która nagle i zupełnie nieoczekiwanie, przede wszystkim dla jej twórców, zyskała ogromną popularność. Płycie "Variation" aż tak dużego sukcesu nie wróżę, co nie znaczy, że jest to zły album. Dominują na nim żywe, energetyczne utwory, utrzymane w duchu dawnych piosenek Arcade Fire, niepozbawione melodycznego wdzięku (francuski pocałunek), jak chociażby świetny "Consume", który powstał już cztery lata temu, tuż po domknięciu listy nagrań zamieszczonych na płycie "Mouvement". Podobnie brzmi "It Won't Last Long", z aktywnym basem i nawiązaniem do postrockowych przestrzeni, szarpany "In Circles", ze zbyt dużą, jak dla mnie, ilością kontrapunktów i przestojów. "Animals" ma w sobie coś z melodyki Broadcast czy wczesnych dokonań Stereolab, a jedyny zaśpiewany w języku francuskim  - ot, paradoks - "Rythme Interdit" wieńczy piosenkową część dzieła. Mój ulubiony, od samego początku, "Underwater", wykonany w duecie, opowiada o dyskryminacji płciowej. Autorka tekstu Eleonora James (wcześniej grała w Bumpkin Island), chciała w nim zawrzeć refleksje dotyczące bycia kobietą w zdominowanym przez mężczyzn świecie. Jeden z recenzentów określił przed laty muzykę grupy Mermonte mianem "akrobatycznego popu", próbując jakoś uchwycić ową gatunkową różnorodność i to beztroskie ślizganie się po rozmaitych  stylistykach. Przy okazji krążka "Variation" tych swobodnych akrobacji, salt i piruetów, tego umiejętnego ślizgania się i brzmieniowego dobrobytu odrobinę zabrakło. Mamy za to dużo więcej, niż kiedyś, skomasowanej w krótkich odcinkach czasu życiodajnej energii.

(nota 7.5/10)

 


W dodatkach do dania głównego przeniesiemy się do pewnego domu oraz ogrodu, który niegdyś wypełniała muzyka grupy Mermonte. Przy tej okazji zespół będzie tak dla nas miły, że wykona dwie kompozycje ze swojej debiutanckiej płyty.



W dalszej kolejności pojawi się następny francuski akcent, z małym polskim dodatkiem. Duet Fleur Bleu-e pochodzi z Paryża, a tworzą go: Delphine Lewandowski i Vladimir Pechea. Oto ich najnowszy singiel.



Brukselę reprezentuje grupa Under The Reefs Orchestra, która niedawno publikowała płytę "Sakurajima".

Powrócimy również do płyty amerykańskiego żeńskiego duetu Tan Cologne, który swój album "Earth Visions Of Water Spaces" wydał w skandynawskiej oficynie.



Wspominani już niejednokrotnie australijscy weterani z grupy The Church na początek przyszłego roku zapowiedzieli premierę swojej płyty "The Hypnogogue".



Jeden z niegdyś moich ulubionych zespołów - wciąż bardzo bliski, staram się być wiernym muzycznym kochankiem, zbyt łatwo porzucamy dawnych towarzyszy doli i niedoli, zbyt często dajemy się wciągnąć w pułapkę nieustannej pogoni za "nowym", żyjąc w "kulturze natychmiastowości" - czyli grupa Breathless, opublikowała niedawno, po dekadzie milczenia, nowy album zatytułowany - "See Those Colours Fly". Rejestracji nagrań towarzyszyły specyficzne okoliczności, bowiem na trzy dni przed wejściem do studia ich perkusista Tristram Latimer Sayer uczestniczył w groźnym wypadku samochodowym, na skutek którego utrzymywany był w śpiączce farmakologicznej (na szczęście wrócił już do zdrowia), co mogło odbić się na jakości piosenek. Ostatecznie postanowiono wykorzystać automat perkusyjny. Najnowszy album, i to jest miła niespodzianka, wyprodukował KRAMER - ten sam, o którym wspominałem w ubiegłym tygodniu. Dominik Appleton oraz jego koledzy z formacji bardzo sobie chwalą współpracę z amerykańskim producentem. W ich zgodnej opinii, to właśnie dzięki niemu utwory Breathless zyskały znacznie więcej przestrzeni. Płyta "See Those Colours Fly", zawiera nieco bardziej stonowane kompozycje, dużo w nich wieczornego nastroju, łagodności i emocjonalnych opowieści, w porównaniu z poprzednim bardzo udanym krążkiem "Green To Gold". Przede wszystkim, i niestety dla mnie, mniej tutaj brzmienia gitar Gary'ego Mundy, wielka szkoda, za to bardziej wyeksponowano głos Dominika Appletona. Ktoś złośliwy powie, że muzyka Breathless od kilku dekad wciąż jest taka sama, a zespół przez ten czas nie ruszył się z miejsca ani o centymetr. Całkiem możliwe. Tyle, że w tym przypadku to spory atut. Tak czy inaczej, dla fanów grupy to pozycja obowiązkowa. Mój ulubiony utwór? Chyba właśnie ten, który promował to wydawnictwo. 



W kąciku improwizowanym najnowszy album grupy The Bad Plus, Reid Anderson - bas, Dave King - perkusja, Ben Monder - gitary, Chris Speed - saksofon, klarnet.