sobota, 2 listopada 2019

LIKE A VILLAIN - "WHAT MAKES VULNERABILITY GOOD" (Accidental Records) "Jestem kobietą..."

  Gdyby ktoś zechciał przez chwilę, chwil kilka, odpocząć od bardzo udanej płyty Michaela Kiwanuki - "Kiwanuka", dodatkowo zapragnął przewietrzyć membrany głośników i spędzić ów czas w ciekawym kobiecym towarzystwie, może skorzystać z ostatniej propozycji Like A Villain zatytułowanej "What Makes Vulnerability Good". Ostatecznie nie mogę zagwarantować tego, że będą to kwadranse wypełnione tylko leniwym relaksem, ale z pewnością nie będziecie się nudzić. Przede wszystkim nie pozwoli na to Holland Andrews - amerykańska wokalistka, performerka, artystka wizualna - ukrywająca się pod nazwą Like A Villain. Jej najnowszy album to, jak na awangardę nie tylko ostatnich lat przystało, transgatunkowy, emocjonalny, barwny kobierzec. Wokalistka całkiem płynnie i bez trudu porusza się pomiędzy poszczególnymi gatunkami - indie-pop, noise-pop, ambient, jazz itd. Co warte szczególnego podkreślenia, jej wokaliza również swobodnie przemieszcza się pomiędzy, z jednej strony różnymi stylami, technikami, z drugiej zaś rejestrami. Holland Andrews potrafi zaśpiewać intrygujący i urokliwy pop - "The Hands", "Free Now" - ale też w zbliżonym do operowego stylu - "Ascension" - żeby po chwili zaskoczyć słuchacza krzykiem czy wokalizą "na całe gardło" - "You Got It"; w dużym uproszczeniu coś pomiędzy estetyką Julii Holter, a Diamandą Galas.

Gdyby komuś było mało zalet wokalnych, artystka dodatkowo gra na klarnecie i saksofonie tenorowym, od czasu do czasu korzystając z pomocy Jese Cunnighama (The Blue Cranes), czy Reeda Wallsmitha, u boku którego wystąpiła wraz z Portland Jazz Composers Ensemble. "Nigdy nie byłam osobą, która mogłaby siedzieć, pisać teksty i myśleć o strukturach piosenek" - przyznała w jednym z wywiadów. Jej żywiołem jest scena, album "What Makes Vulnerability Good" natomiast stanowi próbę przeniesienia odczuć, niuansów oraz głębi, które towarzyszą występowi przed publicznością. Muzyczne inspiracje amerykańskiej wokalistki to Arvo Part i John Adams oraz Meredith Monk. W procesie twórczym Andrews wszystko zwykle zaczyna się od melodii, którą niekiedy rejestruje za pomocą telefonu, dopiero później pojawia się tworzenie tekstu i aranżacji. Te ostatnie z kolei często bywają oszczędne. Trzeba jednak przyznać, że to duża umiejętność i spora zaleta, żeby przy pomocy tak niewielu środków wyczarować sugestywne muzyczne krajobrazy - "Wavebe", "Ascension".
Początki twórczości Holland Adrews sięgają roku 2009, i wiążą się z kupnem laptopa, na którym pracowała. W tych pierwszych nieśmiałych nagraniach demo próbowała miksować saksofon tenorowy i klarnet wraz z nagraniami terenowymi. Przeprowadzka do Portland i poznanie kolejnych artystów związanych  z lokalną sceną znacznie poszerzyły horyzonty naszej dzisiejszej bohaterki. W tym czasie udzielała się również wokalnie w projekcie Au i Meyercord. Amerykanka śpiewa od najmłodszych lat, podobnie jak jej uzdolniona wokalnie siostra (która ma ponoć mocniejszy głos) i wszystkie ciotki ze strony matki, z którą to Andrews miała specyficzną i długimi fragmentami dość skomplikowaną, żeby nie powiedzieć, toksyczną relację. Rodzicielka bowiem uzależniona była od alkoholu i narkotyków, zdiagnozowano u niej schizofrenię - zmarła, kiedy jej córka miała 16 lat. Holland Andrews to właśnie matce dedykowała przesiąkniętą emocjami kompozycję "You Got It", która znalazła się na ostatniej płycie.

(nota 7/10)






Brak komentarzy:

Prześlij komentarz