środa, 22 czerwca 2016

Skeletons - "Am I home?" (Shinkoyo) "Nic tu nie dzieje się przypadkowo, choć wszystko udaje spontaniczność"




Skeletons to zespół powołany do życia przez Matta Mehlana. Mehlan to muzyk, reżyser, producent i kompozytor (chociaż Matt z pewnością unikałby tego określenia). Początki jego działalności artystycznej przypadają na przełom lat 2001-2002 i pierwsze próby tworzenia piosenek przy pomocy syntezatora. Efektem tych prób był album "Everybody dance with your steering wheel". Z upływem czasu do zespołu dołączyli Jonathan Leland oraz Jason McMahan. Ta wyżej przeze mnie wymieniona trójka stanowi podstawowy skład grupy. Lider formacji wciąż poszukuje nowych wrażeń, nowych wyzwań, które w efekcie wzbogaciłyby brzmienie. Nic więc dziwnego, że przez jego zespół przewinął się tabun muzyków związanych ze sceną alternatywną lub jazzową. Były dni i koncerty, gdzie Skeletons współtworzyło ponad 20 artystów. Sam Matt Mehlan podczas jednej  trasy koncertowej potrafił grać, to na perkusji, to na gitarze, to na basie, to na saksofonie. Owa różnorodność, także na poziomie struktur formalnych (wymienność funkcji i pozycji), stanowi znak rozpoznawczy  amerykańskiego zespołu.

 Dla Mehlana najważniejsza jest interakcja, dialog z poszczególnymi artystami, twórcza wymiana myśli, wrażeń, wzajemne pobudzanie się oraz inspirowanie. Poszukuje więc takich muzyków, którzy podczas wspólnego grania, długich niekiedy prób, czy sesji nagraniowych, potrafią dać coś od siebie. Inspiruje go szeroko pojęta muzyka świata. Przesłuchuje więc płyty pochodzące z różnych zakątków naszego globu - Wietnam, Maroko, Jamajka, Afryka. Elementy poszczególnych stylistyk znajdują potem swój wyraz, czy zastosowanie w twórczości amerykańskiego artysty. Oczywiście poddane wcześniej odpowiedniej obróbce i przefiltrowane dla potrzeb nagrania przez własną wrażliwość. Mniej w jego podejściu do materii dźwiękowej jest chłodnej analizy, estetycznych rozważań, a zdecydowanie więcej żmudnych prób, intuicji oraz improwizacji. Matt twierdzi, że chce jedynie tworzyć muzykę,  rozwijać się dzięki niej i razem z nią. "Sztuka powinna wpływać na ciebie" - oświadczył w jednym z wywiadów.

Trudno jednoznacznie określić ramy gatunkowe, w które wpisują się dokonania grupy Skeletons. Słychać tu bowiem elementy rocka alternatywnego, folku, popu, soulu, jazzu, post rocka, muzyki etnicznej. Wszystko przenika się wzajemnie, łączy ze sobą, płynnie przechodzi z jednej postaci w drugą. W najlepszych utworach tego wciąż mało znanego amerykańskiego zespołu jest coś w rodzaju beztroskiej włóczęgi, swobodnej przygody, która niemal za każdym razem przynosi wraz z sobą radosną niespodziankę. Forma kompozycji jest płynna,  powstaje w danej chwili i zmienia się, przeobraża, nieustannie modyfikuje, przyjmując różne kształty. Wszystko wydaje się być tu w ciągłym ruchu. Jak to zauważył amerykański dziennikarz, jeden utwór brzmi  jak: "synteza trzech, czterech różnych utworów".  Jest trochę tak, jakby słuchacz miał możliwość obcowania nie z gotową formą, ale z żywym organizmem, który odczuwa i reaguje na kolejne bodźce. Coś przekształca się za sprawą pojedynczego impulsu, zdejmuje i wkłada następne maski, ukazuje się i znika. I nie ma pełnego odsłonięcia, jest tylko chwilowe ujawnienie.

 W dużym uproszczeniu można by twórczość Mehlana oraz jego kolegów podciągnąć pod estetyczny eklektyzm. Mamy tu również coś na kształt decentracji, a więc odrzucenia uprzywilejowanych perspektyw. Niemal każda myśl, każdy zamysł jest tutaj pożądany, o tyle, o ile popchnie utwór dalej lub na nowy tory.
 Aż prosi się, żeby w tym miejscu skorzystać ze słów Zygmunta Baumana: "Nic tu nie dzieje się przypadkowo, choć wszystko udaje spontaniczność". Najlepszą płytą zespołu Skeletons, która dobitnie pokazała jego możliwości,  jest moim zdaniem album "Money" wydany w 2008 roku. A jednym z moich ulubionych utworów jest ta cudowna kompozycja, do której link zamieszczam poniżej.




               


Najnowszy album, zatytułowany "Am I home?", ukazał się w kwietniu 2016 roku. Zawiera siedem kompozycji, z czego cztery wykraczają poza ramy czasowe 8 minut. Najbardziej przypadł mi do gustu utwór drugi na płycie, czyli "The city". Przede wszystkim urzekł mnie bogactwem wyrafinowanej formy. Bazę tej wielowarstwowej kompozycji stanowi repetytywna struktura, która współistnieje obok lub też przenika się z wątkami swobodnej improwizacji. Podobnie skonstruowany jest fragment "It's infinite" oraz "Isn't infinite". Znów mamy częste zmiany tempa w obrębie frazy, polirytmie, także zmiany stylistyk, może nie na taką skalę, jak miało to miejsce na poprzednich albumach "Money", "People". Najkrótszy utwór na płycie "All I want is You" klimatem odrobinę przypomina dokonania Paula Simona, budzi skojarzenia z elementami afrykańskich tropikaliów. Album zamyka piosenka "Another week" utrzymana w spokojnym tempie. Na pożegnanie z płytą słuchacz otrzymuje urzekający dialog toczony przez instrumenty dęte.

 Znakiem rozpoznawczym zespołu Skeletons były również wyrafinowane i zapadające w pamięć linie melodyczne. To one obok wspaniałych pomysłów na poziomie aranżacji (świeżość brzmienia) sprawiały, że słuchacz chciał powrócić do ulubionych utworów. Przyznam szczerze, że tych linii melodycznych, tych zgrabnych i gustownych melodii, nieco brakuje na ostatnich płytach amerykańskiej grupy. Można lubić ten zespół lub mieć do niego zupełnie obojętny stosunek, ale jedno nie ulega wątpliwości. Słuchając ich najlepszych płyt ("Money", "People", "Lucas"), nie sposób się nudzić. Bardzo dobrze pamiętam moje pierwsze wrażenia podczas obcowania z albumem "Money". To był wyjątkowy powiew świeżości, to było jak odkrycie nowej egzotycznej wyspy. Dla porównania zamieszczam poniżej linki do dwóch utworów. Pierwszy - "The things" - pochodzi z doskonałej płyty "Money", drugi natomiast -"Success" -  z ich ostatniego albumu "Am I home?".











sobota, 18 czerwca 2016

Markus Stockhausen & Florian Weber - "Alba" ECM




Dziś w roli głównej fortepian i trąbka, trąbka i fortepian. Przy fortepianie zasiądzie Florian Weber, a na trąbce zagra Marcus Stockhausen. Florian Weber to 39 letni pianista i kompozytor, absolwent prestiżowego Barklee College of Music. Weber pobierał również nauki u wspaniałego i nieodżałowanego Johna Taylora, o którym jeszcze wspomnę w późniejszej części tekstu. Na pierwszej wspólnej płycie znakomicie partneruje mu Marcus Stockhausen (rocznik 1957).Obydwaj artyści zagrali już razem na albumie "Eternal Voyage", ale towarzyszył im szerszy skład muzyków. Marcus Stockhausen to syn słynnego kompozytora Karlheinza Stockhausena. Wybitny trębacz i kompozytor(również muzyki filmowej), o bogatym dorobku płytowym, który współpracował z wieloma sławami ze świata jazzu (grał u boku chociażby Arilda Andersena, Terje Rypdala czy Billa Laswella). Jedną z moich ulubionych płyt Markusa Stockhausena jest album "Electric Treasures", który gorąco polecam czytelnikom tego bloga.
Krążek "Alba" przynosi wraz z sobą 15 zróżnicowanych kompozycji. Mamy na tej udanej płycie i wyrafinowane dialogi, i polirytmie, barwne dźwiękowe krajobrazy, podróż od liryzmu, przez nostalgiczne krainy, aż po dyskretne odwołania do bogatej jazzowej tradycji. Niemal od pierwszych chwil obcowania z tym albumem zachwyca swobodne przenikanie się rozmaitych motywów, dialog młodości z dojrzałością, subtelne harmonie. Dużo tutaj ciszy, przestrzeni między dźwiękami.  Marcus Stockhausen używa terminu "intuicyjna improwizacja" na określenie własnego sposobu funkcjonowania na scenie. "Improwizacja dla mnie jest zabawą ze znanymi językami. Intuicja rozpoczyna się wtedy, gdy nie ma nic ustalonego z góry. Kiedy wszystko powstaje w danym momencie. Granica między tymi dwoma pojęciami jest, oczywiście, płynna. Nie ma dobrej improwizacji bez użycia intuicji i nie ma dobrego grania z wykorzystaniem intuicji bez użycia technik improwizacji i doświadczenia (...) Ale podstawowa dla grania intuicyjnego jest możliwość słuchania siebie, wyrażania tego, co czuje się w sobie tu i teraz oraz - jeśli wykonuje się ją z innymi - dostrzegać wszystko, co dzieje się wokół siebie(...) to droga w sobie" (cytat zaczerpnięty z listu M.Stockhausena do E. Sintoni). 
Płytę "Alba" otwiera utwór zatytułowany "What can I do for you?". To pytanie stanowi coś w rodzaju swoistego hołdu złożonego Johnowi Taylorowi, u którego, jak już wcześniej wspomniałem, Weber pobierał nauki gry na fortepianie. Ponoć Taylor właśnie od tych słów rozpoczynał swoje lekcje. Mistrz Floriana Webera, John Taylor miał w swoim dorobku podobne płyty nagrane z innym, również nieżyjącym już, wybitnym przedstawicielem gry na trąbce (i prywatnie przyjacielem), Kenny Wheelerem. Ta, która najbardziej utkwiła mi w pamięci, nosiła tytuł "One of many". 
Na debiutanckim krążku Stockhausena i Webera znajdziemy również kilka zgrabnych i bardzo urokliwych dwuminutowych miniatur. Forma kompozycja jest dość płynna, nic nie ogranicza dwójki artystów oprócz własnych umiejętności i wyobraźni. Słychać wyraźnie, że muzycy doskonale się rozumieją, że ich pierwsze wspólne dzieło nie jest pobocznym efektem przypadkowej współpracy oraz nacisków ze strony szefa wytwórni (ECM). Z kilkunastu utworów szczególnie wyróżniłbym cztery, do których powracałem najczęściej: "Emergenzen" , "Emilio", "Mondtraum"oraz "Synergy melody". "Alba" to w ostatnich dniach mój doskonały i wierny towarzysz podczas ciepłych letnich wieczorów.






niedziela, 5 czerwca 2016

MINOR VICTORIES - "Minor victories" Fat possum records (korespondencyjna płyta wirtualnego zespołu)



Wszystko zaczęło się gdzieś na początku września. Był upalny piątek albo deszczowa środa roku Pańskiego 2014, kiedy to za pośrednictwem wspólnych menadżerów Justin Lockey(Editors) skontaktował się z Rachel Goswell(Slowdive) i zaproponował jej wspólne nagranie kilku piosenek. Za pomocą poczty elektronicznej przesłał Rachel parę nagrań, żeby sprawdziła, z czym ma do czynienia. W pierwotnej wersji Justin Lockey zamierzał nagrać album, gdzie na poziomie brzmieniowym dominowałaby "shoegazeowa ściana gitar", skontrastowana delikatnym kobiecym głosem. Na tym pierwszym etapie współpracy Rachel i Justin spotkali się tylko dwa razy. Pomysły na płytę konsultowali i wymieniali podczas rozmów telefonicznych. To Rachel zaproponowała, żeby do składu powstającego zespołu dołączył Stuart Braithwaite(Mogwai). Goswell poznała bliżej Stuarta podczas trasy koncertowej, kiedy to często spotykali się w przerwach pomiędzy występami, grając na tych samych festiwalach. Justin Lockey zaprosił do wspólnego grania swojego brata Jamesa Lockey'a. W ten sposób wciąż bardziej wirtualny niż realny zespół zyskał basistę.
Znakomita większość utworów na płytę powstała niejako korespondencyjnie. Była to wymiana plików dźwiękowych pomiędzy poszczególnymi członkami zespołu. Rachel systematycznie otrzymywała kolejne porcje nagrań, które zawierały instrumentalne podkłady. Jej zadanie polegało na tym, żeby napisać mniej lub bardziej zgrabne teksty oraz dograć partie wokalne. Muzycy szybko polubili ten sposób pracy. Chwalili sobie fakt, że nie ciążą na nich żadne zobowiązania, żadne terminy czy wymagania szefów wytwórni. Każdy z nich mógł pracować własnym tempem. Nikt na nikogo nie naciskał, nie wywierał żadnej presji. Wszyscy zaproszeni do współpracy twórcy mogli sobie pozwolić na całkowitą swobodę na poziomie myśli, sugestii, wymiany opinii. Każdy pomysł był brany pod uwagę, ponieważ mógł być tym kluczowym. Pewnie niekiedy trzeba było nieco odpuścić, żeby to wizja kolegi z "wirtualnego zespołu" była w danym utworze dominująca. Wszyscy muzycy spotkali się ze sobą po raz pierwszy dopiero po kilku miesiącach w Glasgow, gdzie również miała miejsce pierwsza wspólna próba.
Warto w tym miejscu wspomnieć, o istotnym w kontekście nagrywania płyty, wspólnego muzykowania, dramacie, który dotknął Rachel Goswell. Na początku było to jedynie wirusowe zapalenie ucha, problemy z błędnikiem, objawiające się trudnościami z utrzymaniem równowagi, które w konsekwencji doprowadziły do niemal całkowitej utraty słuchu w lewym uchu (syn Rachel również urodził się z genetyczną wadą słuchu).
    Mam ogromny sentyment do zespołu Slowdive(to był, jest i będzie jeden z moich ulubionych zespołów. Zespół, na którego muzyce poniekąd się wychowałem, w którego utworach zgadzało się wszystko od początku do końca. Zespół, którego twórczość w zasadniczy sposób wyrażała mnie, moje pragnienie i sposób widzenia świata. Bardzo często wracam do ich nagrań. Wciąż czekam na ich kolejne, zarejestrowane po wielu latach przerwy, nowe utwory). Dużym szacunkiem darzę początkowe albumy grupy Mogwai. Najmniej w tym układzie pasjonowałem się dokonaniami grupy Editors. Mówiąc całkiem szczerze, gdyby nagle przestali istnieć, pewnie nawet nie odnotowałbym tego faktu, a co dopiero odczuł.
Dlatego sporo sobie obiecywałem po wspólnym albumie różnych muzyków(w prasie przy tej okazji pojawiło się określenie supergrupa). Całkiem możliwe, że poprzeczka moich oczekiwań była zawieszona zbyt wysoko.
Dobrze słucha się płyty "Minor Victories", choć o zaskoczeniu, szczególnie w pierwszej części albumu, przynajmniej w moim wypadku nie może być mowy. Nie do końca podoba mi się brzmienie kilku utworów. ("Give up the ghost", "Cogs", "Scattered ashes"). Mam tu na myśli szczególnie te momenty, w których słyszymy coś na kształt śniegowej kuli dźwięków, spod której usiłuje się wydobyć delikatny głos. Całkiem możliwe, że takie były zamierzenia twórców, a ja wyrażam w tym miejscu jedynie własne odczuciach. Druga część płyty wydaje się być znacznie lepsza niż pierwsza. Wyróżniające się utwory, które z każdym kolejnym przesłuchaniem coraz bardziej zapadają w pamięć, przy okazji odsłaniając swoją głębie, to: "Folk arp", "Out to sea" , "Higher Hopes"oraz "The thief"(w finale którego gitara tnie prosto w serce, jak za najlepszych czasów zespołu Slowdive). Stylistycznie ten materiał dźwiękowy sytuuje się gdzieś na pograniczu indie-rocka ,indie-popu. Jedną z najciekawszych piosenek na płycie jest utwór "For you always", wykonany w duecie  Rachel Goswell i Mark Kozelek. Po przesłuchaniu tego albumu wciąż odczuwam pewien niedosyt. To udana płyta, ale czegoś jej brakuje w kilku momentach. Może bardziej wyrafinowanych aranżacji, może nieco więcej subtelności dodanych na etapie produkcji.