niedziela, 28 sierpnia 2022

NAT BIRCHAL UNITY ENSEMBLE - "SPIRITUAL PROGRESSONS" (AAOS) "Nie mam za czym się schować"

 

    "Dla mnie najlepsza muzyka zawsze będzie grana w czasie rzeczywistym przez artystów, którzy nadają na tych samych falach, i ciągle wchodzą ze sobą w interakcje" - tyle na dobry początek nasz dzisiejszy główny bohater - Nat Birchall. Brytyjski saksofonista pojawiał się na łamach tego bloga już nieraz, czy to przy okazji solowych dokonań, czy jako gość specjalny podczas sesji nagraniowych, chociażby tych z udziałem jego młodszego kolegi, Matthew Halsalla, szefa wytwórni Gondwana Records. O tym drugim muzyku jeszcze dziś wspomnę w dalszej części tekstu. Tak się złożyło, że obydwaj panowie na ten sam dzień wyznaczyli datę premiery swoich najnowszych wydawnictw. Drobna różnica polega na tym, że album "Spirtual Progressions" wydaje się być krążkiem dużo lepszym, niż krótka epka trębacza z Manchesteru.

Można zaryzykować twierdzenie, że właściciel oficyny Gondwana Records, odkrył talent Nata Birchalla na nowo, bowiem mało kto pamiętał debiut płytowy tego saksofonisty z 1999 roku zatytułowany "The Sixth Sense". Dokładnie dziesięć lat później Birchall zadebiutował w wytwórni Halsalla albumem "Akhenaten", który zawierał cztery długie kompozycje. U boku saksofonisty na fortepianie zagrał wtedy Adam Fairhall ten sam, który przy okazji sesji nagraniowych "Spiritual Progressions" kładł palce to na białe, to znów na czarne klawisze. Nat Birchall lubi otaczać się sprawdzonymi w boju muzykami, których grę dobrze czuje, i z którymi łączą go subtelne nici porozumienia, bowiem to właśnie one są gwarancją powstania kolejnych udanych kompozycji. "Moja muzyka jest bardzo prosta - harmonicznie, melodycznie, dlatego muszę grać z jak największym przekonaniem, bo nie mam za czym się schować". Gdybyśmy bliżej wniknęli w personalia osób zaproszonych do studia przy okazji nagrywania kolejnych płyt Birchalla, odkrylibyśmy, że najczęściej (dość sporadycznie, jeśli w ogóle) mistrz saksofonu wymienia sekcję rytmiczną. Przy tej wymianie nasz dzisiejszy bohater zwraca baczną uwagę na to, żeby basista i perkusista grali już ze sobą wcześniej. W przypadku Unity Ensemble było podobnie. Pochodzący z Irlandii Północnej, a zamieszkały obecnie w Leeds, basista Michael Bardon występował u boku perkusisty Paula Hessiona przy okazji wspólnego muzykowania w trio Jaktar. Z kolei urodzony w Leeds Paul Hession znany jest, co bardziej wnikliwym, ze składu grup Dereka Baileya, Joe McPhee, Otomo Yoshide. Ostatnie płyty Nata Brichalla, jak chociażby "Ancient Africa" (2021), były również próbami pokazania tego wciąż mało znanego, przynajmniej w naszym kraju, muzyka jako multiinstrumentalisty. Starając się jakoś odnaleźć w czasie pandemii oraz warunkach izolacji, Birchall zagrał tam na ulubionym tenorze, klarnecie, fortepianie i perkusji. Na szczęście w trakcie prac nad krążkiem "Spiritual Progressions" przypomniał sobie o dawnych znajomych, z którymi grał niegdyś w kwintecie. 

Najnowsze wydawnictwo, podobnie jak debiut Birchalla z 2009 roku dla oficyny Gondwana Records, również zawiera cztery kompozycje, czasem trwania oscylujące w okolicach 10 minut. Całość wyjątkowo udanie rozpoczyna "Unity", a potem... cóż, potem jest już tylko lepiej. Do naszych uszu przyklejają się dźwięki dzwoneczków i rozmaitych perkusjonaliów, a także innych egzotycznych i mało znanych instrumentów. I jak tu nie wierzyć w edukacyjną siłę muzyki, skoro przy okazji odsłuchiwania tego krążka, poznałem tak rzadko używane, przynajmniej w Europie, instrumenty jak: mbira, balafon czy gunibri. Szkoda tylko, że brytyjski saksofonista nie zdecydował się użyć ich w nieco szerszej formule, bo to właśnie wyżej wymienione instrumenty, dograne już na kolejnych  etapach produkcji, mocno wzbogaciły brzmienie tego albumu. Fortepian Adama Fairhalla, absolwenta Leeds College Of Music, zabiera nasze skojarzenia do płyt Johna Coltrane'a, bez trudu przenosi nas prosto do krainy muzyki improwizowanej, która okres swojej świetności przeżywała w latach 60-tych ("Jazz był wtedy osobisty i prawdziwy" - stwierdził McCoy Tyner). Te charakterystyczne "rzucane akordy", te rozpostarte szeroko szpony pianisty oraz sprawnego improwizatora, który niemal w każdej z odsłon najnowszego albumu Birchalla zostawił swój wyraźny podpis. Ten ostatni, jak mało który współczesny artysta, nie tylko doskonale czuje, ale także rozumie ducha tamtej epoki. Dziś chyba nikt o takim sposobie granie na napisze, że to "anty jazz", jak w magazynie Down Beat, z 23 listopada 1961 roku, dziennikarz podsumował ówczesne poczynania Johna Coltrane'a.

Moją ulubioną kompozycją z płyty "Spiritual Progressions" od pierwszego przesłuchania stała się odsłona zatytułowana "Lokumbe". W jej wstępie muzycy skupieni wokół szyldu Unity Ensemble ukazują nieco bardziej etniczny charakter, niż w pozostałych fragmentach. Znów dają o sobie znać egzotyczne instrumenty, jak chociażby ten zachodnioafrykański, pochodzący z rodziny idiofonów, czyli balafon. Gra Birchalla przynosi kojące ciepło, jego saksofon rozbrzmiewa, jak chyba nigdzie indziej, "darem wewnętrznej wolności", ofiarowuje spokój, afirmuje jasną stronę życia, i zabiera nasze myśli zdecydowanie bliżej dokonań Pharoaha Sandersa. Mnóstwo tu sączących się delikatnie tonów, definiujących na nowo ten wspaniale brzmiący akustyczny jazz. Tytuł może stanowić nawiązanie czy też wspomnienie amerykańskiego trębacza Hannibala Lokumbe, znanego ze składu Gila Evansa. Birchall to wielki fan i kolekcjoner dawnych winylowych płyt. W pierwszych taktach "Nile Valley" usłyszymy kolejny egzotyczny instrument - gunibri, rodzaj lutni popularnej w Senegalu. Kontrastujące ze swoimi poprzednikami nieco cięższe akordy mogą przywoływać obrazy karawany wolno przemieszczającej się po rozgrzanym piachu. Kolejne jej kroki odmalowuje fortepian, szarpnięcia kontrabasu, co dobitnie pokazuje, jak świetnie zgrany zespół powołał do życia Nat Birchall. W kończącym dzieło "Sun In The East" rozbrzmiewa partia fletu, a liryczne ornamenty saksofonu znów odsyłają do płyt Pharoaha Sandersa czy Charlesa Lloyda. 

Zamiast fragmentu z tej płyty, którą oczywiście proponuję odsłuchać w całości, raz, drugi i trzeci..., przewrotnie zabrzmi jedna z moich ulubionych kompozycji z udziałem Nata Birchalla. Może to skłoni Was do odszukania "Spiritual Progressions", jeśli nie na sklepowych półkach, to na platformach streamingowych.

(nota 8/10)


 


W kąciku deserowym pojawi się jedna z moich ulubionych piosenek ostatnich dni. Fragment płyty "Earth Visions Of Water Spaces", duetu Tan Cologne, której premiera przewidziana jest na 9 września. Pod nazwą ukrywają się dwie panie - Lauren Green oraz Marisa Macias.



A jak brzmią połączone siły grupy The National oraz Bon Ivera? Proszę bardzo.



Na moment przeniesiemy się do Japonii, którą odwiedzamy bardzo rzadko. Właśnie stamtąd pochodzi grupa Mass Of The Fermenting Dregs, która całkiem niedawno opublikowała album "Awakening : Sleeping".



Również z Japonii pochodzi formacja Minami Deutsch, która wydała płytę "Fortune Goddies".



Julianna Barwick przypomina o sobie gościnnymi występami u boku grupy Four Horses. Piosenka pochodzi z nadchodzącej płyty "A Nurse To My Patience".



Wspomniany wcześniej Matthew Halsall wkrótce skończy 39 lat, i pewnie z tej okazji zrobił sobie muzyczny prezent, publikując najnowszą epkę zatytułowaną "The Temple Within".



Jak już pewnie wiecie, w minionych dniach, w wieku 39 lat, pożegnaliśmy Jaimie Branch. Oto fragment jednego z jej ostatnich wcieleń.



Na zakończenie dzisiejszej odsłony bloga... raz jeszcze wystąpi nasz główny bohater.




niedziela, 21 sierpnia 2022

SZUN WAVES - "EARTH PATTERNS" (The Leaf Label) "Z mikrokosmosu do makrokosmosu"

 

   "Chodzi o to, żeby pozwolić muzyce swobodnie przypływać przez ciebie" - oświadczył w jednym z wywiadów Luke Abbott, producent i muzyk z angielskiego Norfolk, współzałożyciel grupy Szun Waves. Jakiś czas temu na łamach bloga anonsowałem pojawienie się ich najnowszej propozycji zatytułowanej "Earth Patterns", co wczoraj stało się faktem, dzięki uprzejmości oficyny The Leaf Label. Przy okazji tego wydawnictwa brytyjsko-australijskie trio, podobnie jak to miało miejsce wcześniej, bardzo sprawnie porusza się w ambientowo-jazzowej stylistyce. Tym razem zdecydowanie mniej tutaj eksperymentów, również tych brzmieniowych, za to więcej uważnego wsłuchiwania się w to, co ma do zaproponowania partner z zespołu w tym osobliwym dialogu.

 U zarania tria Szun Waves znajdziemy pewną wiadomość, przesłaną drogą mailową, której autorem był Laurence Pike, australijski perkusista, znany chociażby z grupy Triosk. Pozostając pod wielkim wrażeniem kompozycji Luke'a Abbotta zatytułowanej - "Amphis" - wyraził chęć rozpoczęcia współpracy. Na miejsce pierwszego spotkania panowie wybrali Londyn, a dokładnie mówiąc, studio Jamesa Holdena, to właśnie on czuwał później nad produkcją kolejnych płyt Szun Waves. Do wyżej wymienionej dwójki szybko dołączył saksofonista Jack Wyllie (grający w Portico Quartet), który tuż po powrocie z Francji zarejestrował wraz z Lukiem Abbottem epkę. Od samego początku w działalność artystyczną tria wpisane zostało jedno proste założenie. Muzycy zapragnęli razem zrobić coś, na co nie mogli sobie pozwolić w macierzystych formacjach, czy też rozwijając ścieżkę solowej kariery. Ich metodologia pracy zwykle wyglądała tak, że zamykali się w studiu na kilka dni, i nagrywali kolejne sesje, z których potem wybierali intrygujące fragmenty poddawane na dalszym etapie obróbce. Przed pracami związanymi z albumem "Earth Patterns", Luke Abbott pomagał Nilsowi Frahmowi, zdążył tez opublikować solowa płytę, ukazała się ona za pośrednictwem wytwórni Border Community, której szefem jest wspomniany wcześniej James Holden. Z kolei Jack Wyllie zaangażował się w działalność Portico Quartet, przez pół roku mieszkał w Senegalu, gdzie nawiązał przyjaźnie z lokalnymi muzykami, czego podsumowaniem był krążek projektu Paradise Cinema. O wiele bardziej niż jazzem zaczął inspirować się muzyką elektroniczną, skupiając się także na rozmaitych urządzeniach zmieniających brzmienie saksofonu. Efekty tych estetycznych poszukiwań znajdziemy w kolejnych odsłonach krążka "Earth Patterns".

Tak, jak wspomniałem wcześniej, możemy na nim usłyszeć zdecydowanie mniej eksperymentów czy długich swobodnych improwizacji, w porównaniu do tego, co wypełniało dwa poprzednie albumy. "At Sacred Walls" (2016), "New Hymn To Freedom" (2018). Panowie skupili swoje myślenie na drobnych motywach, czy też barwnych plamach dźwięków, wokół których rozbudowali poszczególne kompozycje. Spokojne otwarcie "Exploding Upwards" wykorzystuje brzmienie syntezatorów oraz subtelne akcenty perkusji, nad nimi, niczym wschodzące słońce, góruje rozmarzony saksofon, którego partia przypomniała mi nastrój niektórych utworów Michała Lorenca. Ten wyłaniający się tu i ówdzie filmowy charakter to również znak rozpoznawczy brytyjsko-australijskiego tria. "New Universe" - to nieco bardziej dynamiczna odsłona, głównie z sprawą aktywnej roli perkusji. Powolna wymiana zdań pomiędzy syntezatorami, a saksofonem stanowi o sile tego nagrania. Luke Abbot i Jack Wyllie lubią grać długimi dźwiękami, wykorzystują dość wąski zestaw tonów, które nieraz zgrabnie ze sobą harmonizują, to znów prowokują do rozpoczęcia dialogu. "Nasze granie jest czymś na kształt mistycznej podróży" - podsumował krótko Luke Abbott. Nic więc dziwnego, że przy okazji kolejnych kompozycji Szun Waves mogą pojawić się skojarzenia z płytami Alice Coltrane czy Pharoaha Sandersa. Chyba najlepiej słychać to w "Be A Pattern For The World", który od samego początku brzmi szeroko, przestrzennie, i odsłania przed nami duchowy wymiar jazzu, zanurzonego jednak mocno w elektronice. "In The Moon House" przynosi wraz z sobą spory powiew świeżości i swobody, a leniwy "Willow Leaf Pear" przypomniał mi, głównie nastrojem, dokonania Arve Henriksena. W moim odczuciu pułapką kilku fragmentów najnowszego wydawnictwa Szun Waves okazał się być zbyt łatwy wybór wysokich i podniosłych w charakterze dźwięków, pewna wyczuwalna, przynajmniej dla mnie, maniera szukania prostych rozwiązań, które w konsekwencji mają doprowadzić do czegoś na kształt momentu kulminacyjnego, dodatkowo mocno rozciągniętego w czasie. Istnieje ryzyko, że dla wielu słuchaczy takie przedłużające się "momenty podniosłej harmonii", mogą być zwyczajnie męczące. Znacznie lepiej trio brzmi, kiedy muzycy zostawiają dla siebie więcej miejsca, kiedy pojedyncze tony mogą swobodnie wybrzmieć, a nie nakładać się na siebie, co dobrze ilustruje kompozycja "Garden".

(nota 7/10)

 


Na deser płyta, o której zapomniałem, choć jakiś czas temu zamierzałem o niej napomknąć. The Cats' Miaow to australijska grupa, która całkiem niedawno podzieliła się z nami rzadkimi nagraniami zebranymi na zestawie "Songs '94 - '98". Coś dla fanów grupy Galaxie 500 czy wczesnych  piosenek Yo La Tengo.



Irlandzka artystka Elaine Howley w ubiegłym tygodniu opublikowała debiutancki album "The Distance Between Heart And Mouth". Oto fragment tego wydawnictwa.



Z Portland w stanie Oregon pochodzi wokalistka Anna Tivel, która wczoraj opublikowała płytę "Outsiders".



Tymczasem premiera albumu Living Hour - "Someday Is Today" została przesunięta na 2 września.



Sporą niespodziankę przyniosło chwalone przez krytyków najnowsze wydawnictwo Cassa McCombsa - "Heartmind". Głównie za sprawą najdłuższego, a zarazem tytułowego utworu.



Prezentowana całkiem niedawno grupa Dog Faced Hermans, tym razem przedstawi energetyczną kompozycję "New Year".



Coś dla "tańczących inaczej", czyli duet Twin Tribes, z miasta Brownsville, w stanie Teksas, fragment płyty "Ceremony".



W kąciku improwizowanym zajrzymy na płytę Chipa Wickhama - "Cloud 10", która ukaże się 9 września w oficynie Gondwana Records.




sobota, 13 sierpnia 2022

ART MOORE - "ART MOORE" (Anti- Records) "Muzyka z hrabstwa Alameda"

 

    Gdyby tak zestawić rejon geograficzny państwa-miasta i połączyć z określonym gatunkiem muzycznym, w efekcie otrzymalibyśmy intrygującą mapę brzmień. Może któryś z Czytelników albo znudzony dziennikarz pokusi się kiedyś o stworzenie takiego zestawienia. Mam tu na myśli głównie obszar Wysp Brytyjskich oraz Stanów Zjednoczonych Ameryki Północnej, gdyż statystycznie to właśnie tam dzieje się w tej subtelnej materii najwięcej. Pewnie każdy z tych, którzy nieco bardziej interesują się muzyką, jest w stanie, bez głębszego zastanawiania się, od razu podać kilka nazw miejscowości (albo nawet i dzielnic), które w historii poszczególnych gatunków odegrały kluczową rolę i doczekały się charakterystycznego brzmienia. Bristol, Canterbury, Manchester, Liverpool, Londyn, Chicago, Seattle, Nowy Jork, Nashville, itd. W tej perspektywie Kalifornia może kojarzyć się z kilkoma gatunkami czy stylami. Na pierwszy plan wychodzi tutaj miasto San Francisco, wciąż aktywne zagłębie retro-folku, szeroko pojętej psychodelii, gitarowego grania, w którym całkiem wyraźnie pobrzmiewają sentymentalne nuty przełomu lat 60/70-tych (poza tym znajdziemy tam sklepy muzyczne, butiki, restauracje, kluby, dzielnice, gdzie dobrze pamięta się kulturę kontestacji drugiej połowy lat sześćdziesiątych). Coraz częściej też, gdzieś z rejonu Los Angeles, czy granicy Zachodniego Wybrzeża, pochodzą zespoły, które odnajdują się w dreampopowej stylistyce. Ciepła aura, leniwa atmosfera popołudniowej sjesty, kojący odgłos fal rozbijających się o brzeg - wszystko to sprawia, że w takim otoczeniu dużo łatwiej napisać lekką rozmarzoną piosenkę, z miłą dla ucha melodyką.

Odnoszę wrażenie, że podobnie było z grupą Art Moore. To trio, które parę dni temu zadebiutowało płytą długogrającą, pochodzi właśnie z miast stanu Kalifornia (Los Angeles, Oakland). Wokalistka Taylor Vick wcześniej próbowała swoich sił, w mniej znanej grupie Boy Scouts, a dwaj panowie - Sam Durkes i Trevor Brooks, uzupełniali skład formacji Ezra Furman. Obydwa te zespoły za kilka dni wyruszą we wspólną trasę koncertową. Współpraca wyżej wymienionej trójki rozpoczęła się gdzieś pod koniec 2020 roku. Początkowo tworzyli ścieżki dźwiękowe do filmów lub programów telewizyjnych. To barwne obrazy, które mieli przed oczami, prowokowały czy inspirowały użycie takich, a nie innych dźwięków. Szybko nagrali cztery pierwsze piosenki, które spodobały się im na tyle, że postanowili kontynuować współpracę. Wiele materiałów demo zostało zarejestrowanych na 4-ścieżkowym magnetofonie Tascam. Trevor Brooks używa go od czternastego roku życia. Wśród inspiracji wymieniają książkę "Weather" - Jenny Offil. Utwory "Bell" oraz przebojowy "Snowy" stanowiły dla Taylor Vick pierwsze próby napisania tekstów w oderwaniu od własnej biografii. Toczący się leniwie "October" szybko zapada w pamięć. W rozmarzonych piosenkach Art Moore, stworzonych w oparciu o brzmienie syntezatorów i gitar (te drugie wykorzystano bardzo powściągliwie), jest sporo łagodności. Osadzony w miękkiej średnicy głos wokalistki bardzo dobrze odnajduje się w takim otoczeniu. W urokliwym "A Diffrent Life" amerykańska artystka opowiada o tęsknocie za samą sobą, ale żyjącą nieco innym, niejako równoległym życiem. "Wciąż usiłuje przedostać się przez różne wersje mnie" - wyjaśnia. Niestety gdzieś pod koniec płyty, w drugiej jej części, odrobinę zabrakło pomysłów, jakiegoś wyraźnego akcentu, czegoś, co stanowiłoby intrygujący kontrapunkt, ale to wciąż całkiem udany debiutancki krążek.

(nota 7/10)


 


W dalszej części dzisiejszej odsłony bloga pozostaniemy, przynajmniej początkowo, w podobnej stylistyce. Jeśli komuś spodoba się propozycja Art Moore, powinien również zajrzeć i uważnie odsłuchać album "All Around My Head" - Lumenette. Wokalistka Christine Byrd oraz jej koledzy z zespołu reprezentują stan Tennesse i miasto Nashville, do którego jeszcze zajrzymy.



 I znów stan Kalifornia, miasto Los Angeles, skąd pochodzi Helen Ballentine ukrywająca się pod nazwą Skullcrusher. 14 października, w jednej z naszych ulubionych wytwórni - Secretly Canadian - ukaże się jej  debiutancka płyta "Quiet Room". Prześliczna kompozycja!



I raz jeszcze Kalifornia, miasto Sacramento, skąd pochodzi artysta, który wybrał pseudonim Harsh Symmetry. 10 sierpnia ukazał się jego album "Display Model". Czyli coś dla "tańczących inaczej".



I ponownie trafimy do Nashville, skąd pochodzi dobrze nam znana grupa Lambchop. Oto kolejny singiel z ich najnowszej płyty "The Bible", która pojawi się w sklepach 30 września.


Tym razem zmienimy kontynent i przeniesiemy się do Francji, do miasta Bordeaux. Stamtąd wywodzi się artysta Miel de Montagne (Milan Kanche), który całkiem niedawno opublikował płytę "Tout Autour de Nous". Przyznam, że ta urokliwa piosenka od jakiegoś czasu chodzi za mną krok w krok, krok w krok, krok w... Może przyklei się także do Was. Tak wybornie kończy się ten udany album. "Wszystko wokół nas..."


W kąciku improwizowanym znów Nashville. Pewnie i tak mi nie uwierzycie, kiedy powiem, że miasta, skąd pochodzą zaprezentowane dzisiaj zespoły, ułożyły się w niniejszą listę zupełnie przypadkiem. Michael Rich Ruth i fragment z jego dopiero co wydanej płyty "I Survied, It's Over".





 

sobota, 6 sierpnia 2022

ANDRES BARBA - "Świetlista republika" (Filtry) / MARIEKE LUCAS RIJNEVELD - "Niepokój przychodzi o zmierzchu" (Wyd. Literackie)

 

     Dziś być może dla niektórych z Was miła niespodzianka, dla pozostałych nietypowa propozycja, i kto wie, czy tylko jednorazowy wyłom w cyklu blogowych zdarzeń. Otóż, chciałbym polecić Wam, moi drodzy mili Czytelnicy dwie książki, które przeczytałem w ostatnim czasie - oczywiście było ich znacznie więcej, ale właśnie te zrobiły na mnie największe wrażenie. Obydwie traktują o tym samym, choć różni ich odmienne podejście, bowiem ich autorzy postanowili nieco bardziej pochylić się nad tematyką szeroko pojętego dzieciństwa. Twórcą pierwszej z nich - "Świetlistej Republiki" jest hiszpański pisarz Andres Barba. Szczerze mówiąc, z jego powieści cieszę się już od ponad pół roku, gdyż kupiłem ją w grudniu 2021. Jednak wróciłem do niej całkiem niedawno, w wolne wakacyjne dni, zderzając ją z książką "Niepokój przychodzi o zmierzchu" - Marieke Lucasa Rijnevelda, którą nabyłem dwa tygodnie temu.

Tekst Andresa Barby przypomina swoistą kronikę miasta-miejsca-czasu, czy też wspomnienia i refleksje kreślone w oparciu o osobliwe wydarzenia, które rozegrały się w niewielkiej miejscowości San Cristobal. Nie zamierzam tutaj relacjonować fabuły. Wspomnę tylko, że Barba przy okazji rozwijania subtelnej opowieści stawia intrygujące pytania, na które nie daje oczywistych odpowiedzi. Dobitnie pokazuje, że dzieciństwo oraz figura dziecka nie jest tylko beztroską przestrzenią pełną niefrasobliwości i radosnych anegdot przywoływanych po latach w wieku dojrzałym. Z jednej strony to strefa wciąż reglamentowanych nakazów i zakazów, pragmatycznych obostrzeń, narzuconych przez opresyjny zwykle system ciągłej kontroli i ciasnych form socjalizacji. Nie ma tu specjalnie miejsca na inność czy odrębność, które nieraz tak boleśnie odkładają się na gotowej siatce pojęć przeciętnych mieszkańców. Z drugiej zaś, to dojmujące pragnienie wolności, tkwiące od narodzin każdego świadomego bytu, jakże często wyrażające się przez opór, siłę czy agresję. A skoro pojęcie "wolności" zderzone zostaje w powieści Barby z gotowymi strukturami i schematami myślenia, prędzej czy później musi pojawić się napięcie, pęknięcia, konflikty, a w konsekwencji stygmatyzacja lub wykluczenie i niezrozumienie. Hiszpański pisarz w tej doskonałej długimi fragmentami opowieści pokazuje różne punkty widzenia oraz różne porządki świata, którym przypisano odrębne sposoby interpretacji. Autor sporo miejsca pozostawił jednak dla niedopowiedzeń czy tajemnicy, a tym samym dla aktywności czytelnika, i dlatego książkę "Świetlista republika" tak dobrze się czyta. "Niełatwo rozstrzygnąć, co ma na nas większy wpływ, to, co nam zagraża, czy to, co nas pociąga".

Książkę "Świetlista republika" warto, a może nawet należy, zderzyć z powieścią holenderskiego pisarza Marieke Lucasa Rijnevelda - "Niepokój przychodzi o zmierzchu". Autor, podobnie jak Andres Barba, przedmiotem swojej opowieści uczynił fragment dzieciństwa. Od początku z rozmysłem i skrupulatnie buduje małą ontologię - umieszcza akcję powieści w niewielkiej wsi, a dokładniej mówiąc, w małym gospodarstwie. Jego granice wyznaczają horyzont poznawczy głównej bohaterki. Dziewczynka dzieli świat na ten bliski - dom, obora, pole, jezioro - czyli to, co w zasięgu wzroku lub ręki, oraz ten odległy - teren za jeziorem - będący strefą mglistych marzeń. "Tam, gdzie można dojść pieszo jest bezpiecznie" - mówi. I to właśnie takie lapidarne i celne spostrzeżenia, trafne i zaskakujące nieraz metafory, przypominające momentami nawiązania do prozy Wiesława Myśliwskiego, wypadające z  ust dziecka, stanowią o sile tej prozy. Rijneveld przedstawia historię holenderskiej rodziny, w której Biblia wyznacza rytm zdarzeń, porządkuje otaczający świat, a jednocześnie zamyka i ogranicza wszelkie przejawy wolności, swobody i twórczej aktywności dorastających dzieci. Nowoczesność, która niepokojąco puka do drzwi wiejskiego domu, co ciekawe wraz ze śmiercią, zestawia się tu z rzeczywistością przypominającą codzienność rodziny Amiszów. Te biblijne cytaty, te wyuczone na pamięć zdania rodziców (podobnie jak odruchy, spojrzenia, grymasy twarzy), zawierające zestawy gotowych odpowiedzi, sugestii czy nakazów, mają zwolnić z myślenia, zniechęcić do stawiania kolejnych pytań. Jednak naturalną ciekawość dziecka nie jest tak łatwo poskromić. W tekście rozpięta jest ona pomiędzy ramionami klasycznego podziału "Eros - Tanatos". Z jednej strony mamy rodzące się zainteresowanie własną seksualnością, realizowane nieraz w osobliwy sposób, z drugiej "śmierć", chociażby brata, która stanowi początek serii nieszczęść, i punkt zwrotny w tej znakomitej powieści, wyróżnionej Międzynarodową Nagrodą Bookera. Przyznam, że od wielu lat bardzo sobie cenię twórczość laureatów tej nagrody, dużo bardziej niż tych, którzy otrzymali literackiego Nobla. Powieść "Niepokój przychodzi o zmierzchu" czyta się niemal jednym tchem. Przyznam także, że "Świetlista republika" oraz pozycja Marieke Lucasa Rijnevedla, to moje dwie ulubione książki ostatnich kilku miesięcy - to wyznanie również w ramach odpowiedzi na szereg podobnych i regularnie pojawiających się pytań od Czytelników (głównie czytelniczek) tego bloga.

"Miłość sprawia, że jest się widocznym" - mówi ustami głównej bohaterki Marieke Lucas Rijneveld. Kto wie, może przy okazji tego wpisu, te dwie wyjątkowe książki staną się i dla Was nieco bardziej widoczne. Ps. Nie zwracajcie, jeśli potraficie, większej uwagi na okładkę powieści "Niepokój przychodzi o zmierzchu" - jest okropna. To głównie za jej sprawą odkładałem zakup tej powieści na inny czas. Stanowi durną kopię brytyjskiego wydania. Szkoda, że polski wydawca nie zaproponował w tej delikatnej i niejako podstawowej materii czegoś bardziej wyrafinowanego. Na koniec pragnę uspokoić stałych Czytelników - w kolejnej odsłonie powrócę do recenzji intrygujących nowości płytowych. Tymczasem życzę owocnej lektury.