wtorek, 27 grudnia 2022

VAGUE LANES - "FOUNDATION AND DIVERGENCE" (Swiss Dark Night) "Alameda pod zimną falą"

 

      Koniec roku to zwykle czas wszelkich podsumowań również tych muzycznych. Niektórzy recenzenci lubią wychodzić przed szereg i już gdzieś w połowie listopada zamieszczają pierwsze zestawienia ulubionych albumów. A przecież nowe płyty wciąż się ukazują, nawet w późny grudniowy czas, choć oczywiście nie w takiej ilości. Album, który chciałbym Wam dziś zaproponować, ujrzał światło dzienne, przynajmniej w cyfrowej formie, dokładnie we Wigilię. Być może jest w tym posunięciu jakaś przewrotna logika. Takie wydawnictwo łatwiej zauważyć, nie zostanie ono przysypane stosem wiosennych czy jesiennych świeżych propozycji. Z drugiej jednak strony, wielu dziennikarzy oraz portali w okresie świątecznym robi sobie długą, bo zwykle dwutygodniowa przerwę, w prezentowaniu atrakcyjnych premier, więc taki zestaw nagrań na początku stycznia może zostać po prostu pominięty.





Oto 24 grudnia ukazała się płyta "Foundation And Divergence" amerykańskiego duetu Vague Lanes. Panowie Mike Cadoo (bas, syntezatory, gitara) oraz Badger McInnes (bas) reprezentują stan Kalifornia, i wyspiarskie po części, miasto Alameda, gdzie swego czasu mieszkali Tom Hanks czy Jim Morrison. Rzadko spotyka się duet złożony z dwóch, w dodatku leworęcznych, basistów. Artyści po raz pierwszy dali o sobie znać pod koniec ubiegłego roku, kiedy opublikowali epkę o nazwie "Cassette". W tym roku pod choinką położyli paczkę z nowym materiałem zawierającym ich debiutancki album "Foundation And Divergence". 
Jednak nie są to debiutanci. Mike Cadoo swoją przygodę z dźwiękami rozpoczął w latach 90-tych, w zespole Gridlock, tworząc elektroniczne czy industrialne pejzaże u boku Mike'a Wellsa. Po rozpadzie duetu założył wytwórnię płytową "n5MD", gdzie promował i wydawał albumy zespołów lub artystów, którzy podobnie do niego próbowali eksplorować strefy muzyki elektronicznej. Motto jego oficyny zawarło się w zdaniu: "Uwolnienia emocjonalnych stylów muzyki współczesnej". Jako nastolatek najczęściej słuchał płyt Sister Of Mercy, New Order, The Chameleon, zbierał wydawnictwa oznaczone logo "4AD" widniejącym na okładce, pewnie bardzo dobrze odnalazłby się także jako słuchacz audycji Tomasza Beksińskiego. Do jego ulubionych płyt należą "Scenes From The Second Storey" - The God Machine oraz "Mescal Head" - Swervedriver. Jego kompan z duetu Vague Lanes - Badger McInnes, również wyrażał się artystycznie w różnych projektach (Here We Burn, After The Apex), krocząc po mrocznej ścieżce nurtu gotyckiego rocka. I tak to zwykle bywa, że czym skorupka za młodu nasiąknie, tym na starość trąci.

W tym konkretnym przypadku album "Foundation And Divergence" trąci post-punkiem, zimną falą, darkwavem, nawiązaniem do brzmień popularnych na początku lat osiemdziesiątych. Przy okazji odsłuchiwania tych ośmiu spójnych kompozycji, mogą przypomnieć się płyty Clan Of Xymox, debiut Dead Can Dance, "Garlands" - Cocteau Twins, wczesne płyty The Cure czy Deine Lakaien. Debiutancki krążek Vauge Lanes jest mocno osadzony w konkretnym gatunku, z rzadkimi czy drobnymi próbami poszerzenia lub wzbogacenia tej stylistyki. Takie wydawnictwo można łatwo posądzić, o używanie gotowych i wielokrotnie sprawdzonych chwytów, klisz, tonów, można wskazać na jego wtórność czy naśladownictwo. To prawda. Broni je głównie i przede wszystkim szczerość przekazu, spory ładunek emocjonalny, umiejętne tworzenie przestrzeni oraz specyficznego nastroju, przywołanie ducha minionej epoki, a nie nowoczesne eksperymenty. Uważam, że z tym zadaniem duet panów Cadoo/McInnes dobrze sobie poradził.

 Przyznam, że przy okazji pierwszego odsłuchiwania krążka "Foundation And Divergence" nieco drażniło mnie pospolite brzmienie elektronicznej perkusji. Celowo wykorzystano tutaj ubogi efekt typu Whiplash, który popularny był właśnie w latach osiemdziesiątych. W ubiegłym roku amerykański duet wspomagał perkusista - Leonard Ovo, któremu jednak podziękowano za współpracę. Tradycyjny zestaw perkusisty sprawdziłby się w tej "zimnofalowej" estetyce znacznie lepiej niż zaprogramowany i dość płasko brzmiący automat perkusyjny. Szczególnie, że artyści z miasta Alameda lubią stosować zmiany tempa, a w ten sposób mogliby osadzić swoje kompozycje jeszcze bardziej w niskich rejestrach.
 Na szczególną uwagę zasługują linie basu, tak brzmiący instrument musi spodobać się wszystkim fanom płyt The Cure, Joy Division itd. - kiedy mamy do czynienia z muzykami, którzy od lat i na co dzień grają na sześcio lub czterostrunowym basie trudno, żeby było inaczej. Ciężko również pominąć specyficzną wokalizę, niską, tubalną lub gardłową (tytoniowo-alkoholową), w prosty i sugestywny sposób podającą kolejne frazy mrocznych tekstów (depresja, smutek, zagubienie, uzależnienie - mówiąc krótko, tradycyjny dla tego typu stylistyki zastaw tematów). To właśnie głos Mike'a Cadoo przynosi wraz z sobą gotycki powiew, i z gitarowymi ozdobnikami podkreśla ważne fragmenty tego udanego wydawnictwa. W "The Kneeling" artyści zastosowali ciekawy zabieg naprzemiennej wokalizy "(kanał lewy i prawy), przy tak prostej formule liczy się każdy szczegół. W znakomitym "We'll Always Have Never" cudowna partia basu mocno przypomniała mi wczesne utwory bydgoskiego Variette (to było granie!). Moją ulubioną pieśnią od samego początku została kończąca całość "Hollow Clock"; rozpoczyna się od pociągnięć strun mięsistego basu, wystarczyło, żeby na scenie pojawiło się nastrojowe syntezatorowe tło, do tego dźwięki gitary, i już po moich plecach przebiegły przyjemne ciarki. Ten właśnie prosty zestaw środków bez trudu przeniesie w czasie każdego, kto pamięta początki tego typu grania. Zresztą, posłuchajcie sami tego cudeńka!!

(nota 7.5/10)


 

Na deser raz jeszcze zajrzymy na płytę "Foundation And Divergence" duetu Vague Lanes, żeby wspólnie posłuchać kolejnej mojej ulubionej odsłony.




sobota, 17 grudnia 2022

BENJAMIN LACKNER - "LAST DECADE" (ECM) "To, co wspólne"

 

   "(...) łaknęło się jazzu, negro spirituals i rock and rolla. Wszystko, co śpiewane po angielsku otaczał nimb tajemniczego piękna. "Dream", "Love", "Heart", słowa czyste, pozbawione praktycznego zastosowania, wywołujące poczucie nadprzyrodzonego. W sekrecie pokoju oddawało się orgii słuchania w kółko tej samej płyty, dostawało się od tego zawrotów głowy, jak od oszałamiającego narkotyku, ciało ulegało unicestwieniu i otwierał się świat pełen przemocy i miłości(...). Odnajdywało się jeszcze siebie w ciszy wakacji, w dochodzących z zewnątrz wyraźnych odgłosach prowincji, krokach kobiety idącej na zakupy, warkocie przejeżdżającego samochodu, stukaniu młotka dobiegającego z warsztatu spawacza. Godziny mijały na realizacji mikroskopijnych celów, na rozciągniętych  w czasie czynnościach; chowanie ubiegłorocznych zadań domowych, robienie porządków w szafie, czytanie powieści, ale tak, żeby jej zbyt szybko nie skończyć (...). Odległość, która dzieli przeszłość od teraźniejszości, mierzy się być może za pomocą światła kładącego się na ziemi między cieniami, prześlizgującego się po twarzach, rysującego fałdy na spódnicy, światła, w którym niezależnie od pory dnia jest blask zachodzącego słońca, nawet na czarnobiałym zdjęciu".    "Lata" - Annie Ernaux



   Zamiast nieśmiertelnego przeboju grupy Wham - "Last Christmas", którym gdzieś od dnia Święta Zmarłych raczy nas większość supermarketów, wpuszczając przy okazji do klimatyzatorów sztuczny aromat pierników oraz kawy ("A-56"), proponuję wybrać się na podarunkowe łowy w towarzystwie albumu "Last Deacade" autorstwa Benjamina Lacknera. Kto wie, może słuchając tak wysublimowanych dźwięków niepostrzeżenie dojdziemy do stoiska z książkami, żeby włożyć do koszyka znakomite (!!!) "Lata" - Annie Ernaux (moja ulubiona książka tego roku!), lub "Inne życie" - Jodie Chapman, "Żywe morze snów na jawie" - Richarda Flanagana, "Najskrytszą pamięć ludzi" - Mohameda Mbouga Sarra, czy "Społeczeństwo zmęczenia" - Byunga-Chul Hana. Wszak taka muzyka wymaga odpowiedniej literackiej oprawy.

Sądzę, że Benjamin Lackner to postać słabo znana nawet dla tych, którzy na co dzień dość swobodnie poruszają się po krainie muzyki improwizowanej. Jako syn Niemki i Amerykanina urodził się w Berlinie, w 1976 roku. Korzystając z podwójnego obywatelstwa w wieku lat trzynastu wyjechał do Kalifornii, gdzie później rozpoczął studia na California Institute Of The Arts. W dalszej części edukacji muzycznej pobierał lekcję gry na fortepianie u samego Brada Mehldau-a. Zdobywając doświadczenie współpracował z wieloma artystami, chociaźby z Markiem Ribotem, żeby w 2002 roku założyć trio, z Matthieu Chzarencem i Jerome Regardem. Ten ostatni to basita, absolwent Konserwatorium Narodowego w Paryżu, wzięty muzyk sesyjny, pedagog w Konserwatorium Narodowym w Lyonie, przyjaciel i wierny towarzysz, który regularnie pojawia się na wszystkich wydawnictwach Benjamina Lacknera (wspólnie nagrali bodajże sześć albumów). Nie dziwi więc zbytnio fakt, że zjawił się również podczas sesji nagraniowych "Last Decade", które miały miejsce w Studios La Buissonne, w Pernes-Les-Fontaines. Oprócz niego i szefa wytwórni ECM - Manfreda Eichera, który był producentem tego albumu, za zestawem perkusyjnym zasiadł najbardziej rozpoznawalny w tym zestawieniu Manu Katche, a w roli trębacza obsadzono Mathiasa Eicka. Norweski wirtuoz trąbki popularność zdobył zasilając skład Jaga Jazzist, absolwent konserwatorium w Trondheim, trzy lata młodszy od Lacknera, pochodzi z muzycznej rodziny, całkiem nieźle radzi sobie grając także na gitarze, kontrabasie czy wibrafonie.

Dla Benjamina Lacknera płyta "Last Decade" stanowi upragniony debiut w rodzinie ECM-u. Marzył o tym od wielu lat, po raz pierwszy spotkał się z szefem monachijskiej wytwórni w Berlinie w 2015 roku. Cztery lata później odbył wstępną rozmowę z Manu Katchem, który zadeklarował chęć współpracy, natomiast Mathiasa Eicka poznał przy okazji koncertu w Bremie. Tytułowa "Ostatnia dekada" była ważnym i znaczącym okresem w biografii Lacknera - po dwudziestu latach życia w Kalifornii i Nowym Jorku osiadł w Berlinie, gdzie zawarł związek małżeński i został ojcem dwójki dzieci.

Najnowszy album niemieckiego pianisty udanie rozpoczyna kompozycja "Where We Go From Here" - która jest czymś w rodzaju punktu wyjścia, próbą nakreślenia rozmaitych ścieżek dla dalszej wędrówki. Jej główny temat od samego początku został rozpisany na duet fortepianu i trąbki. Podobnie pytanie lata temu postawił na świetnej płycie "What Now?" Kenny Wheeler, kreśląc niezapomniane partie trąbki u boku przyjaciela i pianisty Johna Taylora, z Davem Hollandem grającym na basie, i uskuteczniając cudowne dialogi z saksofonistą Chrisem Potterem. Takich intymnych  rozmów pomiędzy pianistą, a trębaczem znajdziemy w historii muzyki improwizowanej bardzo dużo. Jeśli chodzi o niemieckie czy też ecmowskie podwórko, można przypomnieć sobie album "Alba" - Markusa Stockhausena i Floriana Webera, płytę Vijay Iyera i Wadady Leo Smitha - "A Cosmic Rhythm With Each Stroke", czy krążek Enrico Ravy - "Tribe", gdzie w roli pianisty wystąpił Giovanni Guidi.

"Mając waltornistę w zespole, musiałem stworzyć inne partie harmonii na fortepian niż to, do czego jestem przyzwyczajony, i zacząć myśleć o trąbce jako o wiodącym głosie" - stwierdził autor wszystkich kompozycji Benjamin Lackner. Gra norweskiego trębacza Mathiasa Eicka jest miękka i subtelna, odpowiednio zbalansowana, unikająca gwałtownych skrajności, szukająca porozumienia z innymi uczestniczkami muzycznej wymiany zdań. Z pewnością można swobodnie ją porównać do niektórych, szczególnie lirycznych, fragmentów twórczości wspomnianego wcześniej Enrico Ravy czy Kenny Wheelera. Trzeba przyznać, że w wyniku interakcji trębacza i pianisty wyłoniło się sporo dobrego "flow". Ten ostatni stara się unikać pustych przebiegów, płynnie przechodzi z poziomu akompaniamentu, do warstwy improwizacji, świetnie podkreśla i wykańcza poszczególne frazy, z czułością dba o każdą nutę - szkoła Brada Mehldau - ale nie zapomina przy tym o pozostałych członkach kwartetu, gdyż w tym układzie personalnym przede wszystkim liczyło się to, co wspólne. To, co zwykle powstaje na styku dźwięków, co migocze na pograniczu zaplanowanych  działań oraz swobodnych skojarzeń, a wszystko w ramach podtrzymania oraz rozwijania obowiązującego w danym momencie nastroju.

Oczywiście warto tu docenić wkład sekcji rytmicznej, tworzenie tego typu narracji wymaga doświadczenia i zrozumienia, empatycznego współodczuwania, pewnie również w jakimś stopniu antycypowania tego, co za chwilę może wydarzyć się w studiu nagraniowym. Gra najstarszego w tym składzie perkusisty Manu Katche sprawiła, że pozostali artyści mieli na czym się oprzeć. Słychać w niej rockowe zaplecze, dawną współpracę muzyka pochodzącego z Wybrzeża Kości Słoniowej ze Stingiem, chociażby przy okazji powstawania płyty "Nothing Like The Sun", czy z Peterem Gabrielem - "So". Nie chcę przez to powiedzieć, że jest to gra rockowa, bynajmniej, ale jest w niej znacznie więcej dynamiki i energii, oddanej w służbie akcentowania wszelkich subtelności, podkreślania kolejnych lirycznych czy nostalgicznych fraz, niż to zazwyczaj bywa na wydawnictwach sygnowanych logo ECM. Dla ceniących sobie szczegóły dodam na koniec, że kompozycja "Emile" została nazwana na cześć syna Jerome'a Regarda, a tytuł "Camino Cielo" - pochodzi od nazwy pasma górskiego w Kalifornii.

(nota 7.5/10)

 


W drugiej części odsłony dzisiejszego wpisu pojawi się nieco więcej muzyki improwizowanej. Okres przedświąteczny to taki szczególny czas, gdzie ponoć zwierzęta, a nawet niektórzy ludzie, potrafią przemówić ludzkim głosem, a przeciętny parlamentarzysta, patrzący hipnotycznym wzrokiem w przyciski do głosowania, skłonny jest do pogłębionych stanów zadumy i refleksji nad osobliwością tego, co ukazując się-skrywa. Zajrzymy więc na płytę "Jaiyede Sessions Voume 1" duńskiej załogi London Odense Ensemble.



Niektórych albumów słucha się bardzo przyjemnie również ze względu na świetną realizację dźwięku. Tak było w moim przypadku, kiedy obcowałem z najnowszą i bardzo docenioną przez krytyków płytą "Ghost Song" - Cecil Mclorin Salvant.



Pod koniec listopada norweski pianista Oddgeir Berg, wraz ze swoim trio, dzięki uprzejmości oficyny Ozella Music, wydał swój najnowszy album zatytułowany "While We Wait For Brand New Day".



Duński gitarzysta Jakob Bro oraz amerykański saksofonista Joe Lovano połączyli siły, żeby oddać hołd wybitnemu perkusiście Paulowi Motianowi.  Płytę "Once Around The Room" niedawno opublikowała niemiecka wytwórnia ECM.



Dziś odwróciliśmy nieco proporcje, więc pod koniec pojawi się "kącik alternatywny". Zajrzymy na płytę "Before I Saw The Sea" brytyjskiej grupy Me And My Friends, która jak wiele innych ciekawych propozycji ukaże się 27 stycznia przyszłego roku. Cóż to będzie za dzień!



Wasz ulubiony Bingo Club odsłonił kolejny fragment z nadchodzącej płyty "Better Lucky Than Beautiful", której premiera zapowiedziana została na 8 luty.



Na finał, u boku swojego kwintetu, wystąpi belgijska kontrabasistka Lara Rosseel. Oto fragment z jej najnowszego wydawnictwa zatytułowanego "Hert".








sobota, 10 grudnia 2022

NON PLUS TEMPS - "DESIRE CHOIR" (Post Present Medium rec.) "Pies w kosmosie... czyli odrobina pogłosu"

 

      Jak można przeczytać tu i ówdzie, "DUB" - to technika przetwarzania nagrań muzycznych, której korzenie sięgają lat 70-tych, wyspy Jamajka oraz gatunku reggae. Owo wspomniane powyżej przetwarzanie muzyki mogło dokonywać się na żywo ("dubmaster") lub podczas pracy w studio. Pośród charakterystycznych cech takiej techniki rejestracji znajdziemy między innymi wyeksponowanie sekcji rytmicznej, a więc perkusji i basu, czasem przez czytelny powtarzalny motyw ("riddim"), znacznie częściej za pomocą specjalnych  efektów pogłosowych (reverb, delay). W późniejszych latach "Dub" ewoluował i stał się osobnym gatunkiem muzycznym. Jednym z pionierów tego kierunku był wspomniany przez członków grupy Non Plus Temps - Adrian Maxwell Sherwood - angielski producent muzyczny, który dzięki różnym technikom miksowania łączył ten gatunek z muzyką elektroniczną czy taneczną. W 1979 roku powołał do życia wytwórnię On-U Sound Records, ma na koncie współpracę z Depeche Mode, Primal Scream, Coldcut, Einsturzende Neubauten, Cabaret Voltaire. Ślady muzyki dub można odnaleźć w innych gatunkach lub stylistykach i twórczości wielu zespołów. Chociażby w piosenkach grupy The Clash, której to członkowie swego czasu nawiązali kontakt z jamajskimi twórcami dub, reggae ( Lee "Scratch" Perry). Również artyści związani z formacją Bauhaus chętnie przyznają się, że ich szlagier "Bela Lugosi Is Dead" był czymś w rodzaju: "naszej interpretacji dubu".



Idea "dubowego miksowania" przyświecała także członkom amerykańskiej grupy Non Plus Temps. Całkiem niedawno powołali ją do życia Andy Human (bas, głos, syntezatory) oraz Sam Lefebvre (perkusja, chórki, fortepian, gitary), którzy reprezentują niezależną scenę kalifornijska. Obydwaj panowie do tej pory zasilali składy mało znanych grup - Naked Roomates, The Raptoids, Warm Soda, Famous Mammals. Drugi z wyżej wymienionych artystów jest również dziennikarzem muzycznym, jego recenzje można odnaleźć chociażby na platformie Pitchfork. Obiegowa opinia głosi, że dziennikarze muzyczni piszą o muzyce również z tego powodu, iż sami nie potrafią grać, i w ten prosty sposób rekompensują niejako własne braki. Przypadek Sama Lefebvre'a przeczy tej tezie. Debiutancki album Non Plus Temps zatytułowany "Desire Choir", zawiera jedenaście udanych  nagrań, których wspólnym mianownikiem jest dubowe brzmienie. 

Ponoć wszystko zaczęło się od zarejestrowania na starym magnetofonie ścieżki basu oraz perkusji. Potem zgodnie z prawidłami sztuki rozpoczęły się prace nad kolejnymi warstwami kompozycji. Trzeba przyznać, że amerykańscy artyści nie żałowali sobie efektów pogłosowych. I tak otwierający wydawnictwo "Continous Hinge" wita nas sprężystym, odrobinę odsuniętym do tyłu basem, a także - jakżeby inaczej - drobnym pogłosem, który jest znakiem rozpoznawczym tego wydawnictwa. Podwojona wokaliza usiłuje miękko przeprowadzić nas przez meandry tego utworu. Kobiecą partię wykonała tutaj Amber Sermeno, która była jednym z wielu zaproszonych do współpracy gości. Jej głos, również zmodyfikowany dzięki rozmaitym efektom, pojawi się jeszcze w trzech kolejnych odsłonach tego albumu. "Terminal Affect" zagęszcza rytm w stosunku do tego, co zaproponował jego poprzednik, jedną z głównych ról odegrał tutaj saksofon w dłoniach Stanleya Martineza. Przy okazji tego nagrania można usłyszeć echa dokonań grupy The Residents, z członkami której Sam Lefebvre niegdyś przeprowadził wywiad. "Five Brids Named California" - ma w sobie punkowy brud, prosta wokaliza przypomina kreacje sceniczne Marka E.Smitha, z formacji The Fall. "Reversible Mesh" pulsuje miłą dla ucha rockową motoryką, czuć w nim ducha początku lat 80-tych. Z kolei "Book" to rasowy dubowy klasyk, zawdzięczający spory stylistyce reggae. W warstwie tekstowej albumu "Desire Choir" panowie Human i Lefebvre czasem wykorzystują surrealistyczną swobodę skojarzeń, chętnie deklarują postmarksistowskie przekonania. Przy okazji nielicznych wypowiedzi krytykują kapitalizm, społeczeństwo konsumpcyjne, mniej lub bardziej świadomie nawiązują do prac czołowych przedstawicieli Szkoły Frankfurckiej. Album "Desire Choir" udanie kończy "Laika The Mongrel". Wspomnienie radzieckiego kundla, który 3 listopada 1957 roku na pokładzie satelity Sputnik 2 oderwał się od ziemi, żeby jako pierwsze zwierzę kosmonauta rzucić okiem na naszą osobliwą planetę. Jak później się okazało, pies zdechł kilka godzin po starcie rakiety. Mam nieodparte wrażenie, że debiutancki album Non Plus Temps pozostanie z nami na dłużej.

(nota 7.5/10)

 


W dalszej części dzisiejszej odsłony bloga przeniesiemy się do miasta Montclaire, w stanie New Jersey, i zajrzymy na niedawno opublikowaną płytę grupy Elk City - "Above The Water", która właśnie z tej miejscowości pochodzi. To moja ulubiona piosenka.



Zespół Blanche Blanche Blanche wywodzi się z Brooklynu, oto fragment z ich najnowszego albumu zatytułowanego "Fiscal, Remote, Distilled".




Zmienimy kontynent, formacja Tokyo Tea Room pochodzi... jak myślicie, skąd? Oczywiście, że z Francji, dokładniej mówiąc z miasta Bordeaux. Kilka dni temu ukazała się ich najnowsza epka "Eat You Alive".



Tym razem na naszym celowniku znajdzie się Szwecja, miasto Malmo, skąd pochodzi zespół, a właściwie trio Death & Vanilla, z Marleen Nilsson jako wokalistką. Oto singiel zapowiadający ich album "Flicker", którego premiera będzie miała miejsce 17 marca 2023 roku.



Wibrafonista David Neerman postanowił spróbować swoich sił w muzyce alternatywnej. Przy pomocy grupki przyjaciół, reprezentujących francuską scenę niezależną, nagrał płytę "Abstract Blue", którą opublikuje 27 stycznia przyszłego roku. Przyznam, że to jedno z moich ulubionych  nagrań ostatnich dni.



Członek grupy Badbadnotgood - Leland Whitty - wczoraj zaprezentował swoją najnowszą solową płytę zatytułowaną "Glass Moon".



W kąciku improwizowanym zacny gość - Paul Desmond. Oto całkiem niedawno ukazał się album The Paul Desmond Quartet With Jim Hall - "The Complete Recordings", reedycja zawiera aż cztery krążki, ponad cztery i pół godziny muzyki, pięćdziesiąt nagrań, które wieńczy kompozycja "Bewitched".









sobota, 3 grudnia 2022

NIGHTSHIFT - "MADE OF THE EARTH" (Trouble In Mind Records) "Zwroty akcji"

 

    "Kocham takie zero-zero" - krzyczał przed laty do mikrofonu redaktor Mateusz Borek, podsumowując w ten sposób mecz Szkocja-Anglia. Miał rację. To było wspaniałe, pamiętne i trzymające w niezwykłym napięciu widowisko, pomimo braku bramek (na marginesie dodam, że kibicowałem Szkocji). Imponujące tempo gry, zaciekła bitwa o każdy centymetr boiska, zaskakujące zwroty akcji, i dawno nie oglądana w takim wydaniu nieustępliwość zawodników, zupełnie tak, jakby walczyli o coś więcej niż strzelenie gola lub zwycięstwo, jakby toczyli pojedynek na śmierć i życie. Oczywiście wszystkiego tego próżno szukać w grze desperacko broniącej się polskiej reprezentacji na mundialu w Katarze. Strategia trenera M. to przede wszystkim całkowite zaprzeczenie temu, czym jest futbol w wydaniu najlepszych drużyn świata. A przecież rozgrywają się mistrzostwa globu, a nie podwórkowe potyczki w "schorowanego dziada", który nie patrzy na śmigającą obok piłkę, tylko błagalnym wzrokiem zerka na sędziego, wyczekując ostatniego gwizdka. Oczy bolą i przykro patrzeć na te, w przybliżeniu, 711 nieudanych i żałosnych prób wyjścia z własnej połowy boiska, dalsze jego rejony pozostają głównie w sferze mglistych marzeń, na te 4, dosłownie cztery, celne strzały na bramkę, w ramach powiedzenia, że: "cel uświęca środki".  Najlepiej poczynania polskiej kadry podsumuje głos z zachodniej prasy - "Nie wiadomo, czy ktokolwiek pamięta inny zespół, który awansował robiąc tak niewiele, i grając tak, żeby nie grać".



Dlatego dziś w roli głównej wystąpi szkocki zespół Nightshift. O ich poprzedniej płycie "ZOE" napisałem kilka ciepłych słów, co dostrzegli członkowie grupy, umieszczając link do mojego wpisu na swoim Twitterze. Formacja z Glasgow wywodzi się ze środowiska post-punkowego, co słychać w ich oszczędnym, "punktowym" stylu gry, wykorzystania instrumentów, czy mówiąc ogólnie, w sposobie myślenia o kompozycji. Jednak w odróżnieniu od surowego, punkowego zaplecza, muzycy nie obawiają się, żeby od czasu do czasu sięgnąć po klarnet lub dać szansę na wypowiedź skrzypiec.

U zarania Nightshift znajdziemy duet Davida Campbella (gitara), i Andrew Doiga (bas), którzy sukcesywnie zapraszali do współpracy kolejnych muzyków. Warto wspomnieć, że wielu członków szkockiej grupy gra równolegle w innych  zespołach. I ten fakt słychać w ich twórczości. Ktoś złośliwy mógłby powiedzieć, że Nightshift nie mają przez to własnej tożsamości i skaczą po rozmaitych stylistykach niczym pasikonik po łące. Coś, co dla jednych wydaje się być wadą, w oczach pozostałych może być odbierane jako rozmyślna strategia oraz atut. Przy uważnym wsłuchaniu się, w ich  piosenkach można dostrzec trzy dość wyraźne, i niejako podstawowe, nurty lub style obecne na najnowszej płycie zatytułowanej "Made Of The Earth". Przede wszystkim jest to indie-rock, z pewną dozą nonszalancji i eksperymentowania, zadziorny post-punk, przywołujący skojarzenia z garażowym graniem, a także nieobecny na poprzedniej płycie, przynajmniej w takim wymiarze, psycho-folk.

Całość najnowszego albumu udanie rozpoczyna kompozycja "Hologram", punktowo grającymi gitarami oraz basem, z drobnymi akcentami klarnetu w rękach Georgii Harris (nauczycielka matematyki jako ostatnia dołączyła do zespołu), i motoryką przypominająca niektóre dokonania Talking Heads. We "Flower", niczym w trakcie dobrego meczu czy filmu, napotkamy pierwszy i nie ostatni zwrot akcji na tym wydawnictwie. W wokalizie i melodyce usłyszymy tu nawiązania do wczesnych płyt Stereolab. To ostatnie skojarzenia nie jest wcale takie najgorsze. Oto najbardziej doświadczony członek załogi Nightshift - David Campbell, przewinął się przez kilka składów, a przed laty grał chociażby u boku Simone'a Johnsa (Stereolab), w Imitation Electric Piano. Tytułowy utwór "Made Of The Earth", wita nas szeroką i zgrabnie wykorzystana przestrzenią, użycie instrumentów skrzypcowych wprowadziło w tej odsłonie płyty psychodeliczno-folkowy nastrój. Bardzo podobnie brzmi kończący album "The Painting You Lie With", także z aktywną rolą skrzypiec. Z kolei "Horseshoe" ma dla nas smakowitą i dość niespodziewaną przystawkę, w postaci miękkiego - jak na możliwości zespołu - indie-popowego brzmienia, które dopełniły pojedyncze tony klarnetu oraz utrzymany w podobnym charakterze "Souvenir". Na ostatniej płycie szkockiej grupy znajdziemy również i niestety kilka poważnych mielizn, jak chociażby "Trousers" czy "Stimuli" - zupełnie niepotrzebne fragmenty, ni to szkice, ni to zapisy z prób, banalne zarówno w wymowie, jak i w treści, nieudolnie nabazgrane na kolanie, które zaśmiecają listę odtwarzania tego, jakby nie patrzeć, udanego wydawnictwa.

(nota  7/10)

 


Pozostaniemy w Szkocji, bowiem właśnie stamtąd pochodzi Aidan Moffat, członek zespołu Arab Strap, który wczoraj pod pseudonimem Nyx Nott opublikował solowy album "Themes From". Płyta zawiera kompozycje będące ilustracją do różnych gatunków filmowych, takich jak: "thriller", "docudrama", "actioner", itd. Oczywiście wybrałem utwór noszący jakże zgrabny tytuł "Porno".




 Leila Moss to brytyjska wokalistka, znana z grupy The Duke Spirit - czytelnicy tego bloga powinni kojarzyć ją z projektu Lost Horizons - która 13 stycznia 2023 dzięki uprzejmości oficyny Bella Union opublikuje swój solowy album "Internal Working Model".



Kalla Brisella to niemiecka grupa pochodząca z Berlina, która za pośrednictwem wydawnictwa 
Tapete  Records kilka dni temu opublikowała singiel "News News News".



Z Montrealu pochodzi zespół DDWD, czyli Double Date With Death, ich najnowszy singiel zapowiada marcową premierę płyty zatytułowaną "Portraits".



Wrócimy do albumu Run Logan Run - "Nature Will Take Care Of You", o której wspominałem przed tygodniem. Szkoda, że wokalistka Annie Gardiner nie wystąpiła we wszystkich kompozycjach tego albumu. Oto kolejny mój ulubiony fragment, z wyborną końcówką.



Chris Holm, Oyvind Blomstrom, Kim Age Furuhang, czyli norweskie trio Orions Belte i fragment z ich niedawno wydanej płyty "Kim Age Furuhaug".




Wczoraj Matthew Halsall opublikował najnowszą epkę zatytułowaną "Changing The Earth", w składzie oprócz trębacza między innymi Matt Cliff (saksofon, flet), oraz wspomniana przez tygodniem harfistka Maddie Herbert.




sobota, 26 listopada 2022

MODERN STARS - "SPACE TRIPS FOR THE MASSES" (Little Cloud Rec.) "W Rzymie na Campo di Fiori, kosze oliwek..."

 

    Starsi fani alternatywnego grania pewnie wciąż całkiem dobrze pamiętają grupę Spaceman 3, która pod koniec lat 80-tych miała swój najlepszy czas. W 1982 roku powołali ją do życia Peter Kember i Jason Pierce, mieli wtedy 16 lat, i poznali się na korytarzu szkoły Rugby Art College. Ta szkoła już nie istnieje, podobnie jak zespół, który zawiesił działalność w 1991 roku, dając swój ostatni oficjalny koncert podczas Reading Festival 25 sierpnia 1991 roku. Zanim do tego doszło zespół zdążył wydać kilka interesujących płyt: "The Perfect Perscription" (1987), "Plaing With Fire" (1989), "Recurring" (1991). Ich brzmienie charakteryzowały wolne transowe kompozycje, niekiedy dopełnione podmuchem przesterowanych  gitar - panowie używali instrumentów i wzmacniaczy z lat 70-tych - nieznaczne zmiany akordów, tonacji i tempa; jednym słowem psychodelia. Formacja szybko dołączyła do grona innych popularnych w tamtym okresie zespołów, takich jak: My Bloody Valentine, The Jesus And Mary Chain, Chapterhouse, Ride itd., uzyskując wśród sporej i systematycznie powiększającej się grupy zwolenników status "kultowej". Jednym z powodów rozstania panów Kembera i Pierce'a była kłótnia o... kobietę (ach, te kobiety), Kate Radley, z którą to zdaniem tego pierwszego, zbyt wiele czasu spędzał ten drugi z wyżej wymienionych dżentelmenów. Po zakończeniu działalności Spaceman 3, Kember założył grupy Spector oraz EAR, wyprodukował płyty chociażby MGMT czy Panda Bear. Jason Pierce odniósł znacznie większy sukces powołując do życia zespół Spiritualized, w którym do 1997 roku na klawiszach grała wspomniana wcześniej Kate Radley. Ta ostatnia po rozstaniu z wokalistą Spiritualized, została żoną Richarda Ashcrofta.



We wstępie wspomniałem o grupie Spaceman 3 dlatego, że sporo zespołów, które funkcjonują współcześnie odwołuje się i nawiązuje do brzmienia tej nieco zapomnianej dziś formacji. Jednym z nich jest włoska grupa Modern Stars, której trzecia w dyskografii płyta ukazała się całkiem niedawno. Skład zawiązał się w Rzymie, w wyniku starań Andrei Merolle (gitara, sitar, syntezatory) i Andrei Sperduti (perkusja), do których dołączyła sopranistka Barbara Margani. Ich debiut "Silver Needles" (2020), nie został specjalnie zauważony, ale o kolejnym albumie, wydanym rok później, "Psychindustrial" (2021), inspirowanym powieścią George'a Orwella "1984", można było znaleźć wzmianki na blogach tematycznych. Inspiracją do powstania trzeciego wydawnictwa "Space Trips For The Masses" była tematyka związana z turystyką kosmiczną, stąd też taka, a nie inna okładka. Artyści z Wiecznego Miasta, chętnie przywołują nazwy ulubionych grup, których muzyka wywarła na nich wpływ. Pośród nich znajdziemy oczywiście formacje Spaceman 3, ale też Suicide, Brian Jonestown Massacre, Swans, czy Boris - ten ostatni to dla Andrei Merolle jeden z najlepszych zespołów wszech czasów.

Materiał na nowy album zaczął powstawać już na przełomie 2017/2018 roku, w międzyczasie Andrea Merolle i Barbara Margani doczekali się narodzin córki. Jej wcześniej zarejestrowany płacz, razem z biciem serca, przetworzony i połączony z samplami fragmentu "Symfonii nr. 9" Ludwiga Van Beethovena, znalazł się u podstaw kompozycji "My Messiah Left Me". Wersja tego utworu zamieszczona na płycie "Space Trips Fot The Masses", ma w sobie coś z melodyki Spiritualized, ze świetną środkową częścią, kiedy to milknie na momenty gitarowy podmuch. Oparty na kilku prostych powtarzanych riffach "Monkey Blues", powstał po kolejnej projekcji filmu "12 małp". W otwierającym najnowszy album "Starlight" wykorzystano samplowane próbki "Orchestral Suite no. 3" - Jana Sebastiana Bacha. Ta zmodyfikowana elektroniczna warstwa stanowi zwykle podstawę wielu kompozycji włoskiego tria, do którego na czas koncertów dołącza także basista. Na kolejnych etapach produkcji artyści obudowują ją brzmieniem przesterowanych gitar, dźwiękami syntezatorów, perkusji, śpiewem, i często tonami egzotycznych instrumentów, jak sitar. Niekiedy tych elektronicznych dodatków jest nieco więcej, jak chociażby w utworze "No Fuss", w którym usłyszymy również kobiecy chórek. Z kolei w kołysance, luźno zainspirowanej popularną melodią "Twinkle Twinkle Little Star", samotna kobieca wokaliza dodała mrocznemu psychodelicznemu nastrojowi całego albumu odrobinę przyjemnego światła.

 I tak: "Naręcza ciemnych winogron padają na puch brzoskwini...".

(nota 7.5/10)



W dzisiejszej sekcji "Zapowiedzi/Single/Dodatki", nieco więcej gitarowego brzmienia. Zaczniemy od fragmentu płyty "Gigi's Recovery", irlandzkiej grupy The Murder Capital, która ukaże się 20 stycznia 2023 roku.



Gitarzysta grupy Cocteau Twins, a także szef wytwórni Bella Union - Simon Raymonde - 9 grudnia opublikuje swoje rzadkie nagrania z końcówki lat 90-tych, tytuł tego wydawnictwa brzmi - "Solo Works 96-98".



Szwedzka grupa Holy Now, z wokalistką Juli Oleander, jakiś czas temu opublikowała album "Dream Of Me". Oto fragment z tej płyty.



Niemiecka grupa, o jakże wdzięcznej nazwie Kraków Loves Adana, na 14 lutego 2023 roku zapowiada wydanie płyty "Call Yourself Now".



Zajrzymy również do katalogu oficyny Bongo Joe Records, oto projekt Augenwasser, pod którą to nazwą ukrywa się muzyk Elias Raschle, na 16 grudnia zapowiada premierę najnowszej płyty zatytułowanej "The Big Swim". Przyznam, że to jeden z moich ulubionych utworów ostatnich dni.


;

Zamiast nowej płyty The Cure, właśnie  ukazała się reedycja albumu "Wish: 30th Anniversary Edition - Remastered". Wydawnictwo zawiera trzy fizyczne krążki, poza podstawowym oczyszczonym materiałem znajdziemy na nim dema, miksy, w sumie 45 nagrań. Przyznam, że niegdyś lubiłem album "Wish", miałem na nim kilku swoich faworytów. Szczególnie w późniejszych wersjach koncertowych. Oto jeden z nich. Bez tego utworu... wiadomo...



W kąciku improwizowanym płyta, której słucham uważnie i z przyjemnością od wczoraj. Bo to właśnie 25 listopada miała miejsce premiera czwartego, jeśli dobrze liczę, w dyskografii albumu bristolskiej grupy Run Logan Run. Krążek "Nature Will Take Care Of You" brzmi długimi fragmentami naprawdę dobrze, i pewnie przekonali się o tym nieliczni, którzy niecały miesiąc temu wybrali się na koncert zespołu podczas Jazz Jantar. Grupę tworzą Matt Brown - perkusja, Andrew Neil Hayes - saksofon, Dan Messore gitara, oraz występująca gościnie wokalista Annie Gardiner (plus kilku zaproszonych specjalnie na sesje nagraniowe artystów, w tym członkowie Parallax Orchestra). Posłuchajcie sami, nowy wymiar "Bristol Sound". CUDEŃKO !!!



Kolejna po Brandee Younger i Maddie Herbert harfistka na moim blogu - czyli Szwajcarka Julie Campiche i jej kwartet. Fragment kompozycji z jej najnowszej niedawno wydanej płyty zatytułowanej "You Matter".




sobota, 19 listopada 2022

SAINT JUDE - "SIGNAL" (Slow Dance Records) "Okruchy z południowej części Londynu"

 

      Forest Hill to zgodnie z nazwą dzielnica położona na niewielkim wzniesieniu, w południowo-wschodniej części Londynu, która powoli zaczęła się rozwijać w drugiej połowie XIX wieku. Jedną z jej największych atrakcji jest "Horniman Museum And Gardens", gdzie obok akwarium, sporych  rozmiarów wpychanego morsa, i najlepszej  kolekcji instrumentów muzycznych na Wyspach Brytyjskich, znajdziemy pachnące ogrody oraz piękne klomby, skąd rozciąga się malownicza panorama centrum Londynu. To również w tej dzielnicy usytuowano najstarszy londyński basen, mieszczący się przy Dartmouth Road, Bibliotekę Forest Hill, rezydencje w stylu Art Deco - mieszkali tu między innymi Raymond Chandler i Boris Carloff. Po drodze do restauracji Canvas & Cream, w której podają kawę i pyszne ciasto orzechowe, miniemy stare i tak charakterystyczne czerwone budki telefoniczne, pub mieszczący się w budynku dawnej poczty, czy budynek kina Capitol - obecnie bar JD Wetherspoona.



To właśnie w takich okolicznościach lokalnej przyrody dorastał główny bohater dzisiejszej odsłony bloga - Jude Woodhead, który przybrał pseudonim artystyczny Saint Jude. Swoją drogą ciekawe, czy wie, że Święty Juda to patron - jak wczoraj sprawdziłem - spraw beznadziejnych  i trudnych. Jego debiutancka płyta zatytułowana "Signal", w zamierzeniach autora miała być czymś w rodzaju autoportretu, zapiskami: "o dojrzewaniu w czasach przemian społecznych". Dzielnice usytuowane w południowo-wschodniej części Londynu stały się zarówno punktem obserwacyjnym, jak i źródłem inspiracji podczas prac nad kolejnymi nagraniami. Rozmyte światła latarni ulicznych, które wyznaczały kolejne etapy życia, mroczne i niebezpieczne zaułki, podobne do siebie niskie zabudowania, zatroskane lub szczęśliwe oblicza przyjaciół, młodzieńcze plany, pierwsze niepowodzenia, barwa nieba tuż po zachodzie słońca - wszystko to można odnaleźć w kolejnych wersach tekstów Woodheada, przywoływanych charakterystyczną surową wokalizą artysty, która rozpięta jest gdzieś na pograniczu oszczędnego śpiewu i emocjonalnie zabarwionej opowieści.

Nie byłoby albumu "Signal", gdyby nie spora grupa znajomych, którzy głównie wokalnie wsparli brytyjskiego muzyka. Wśród nich pojawia się także polski akcent, i to na samym początku tego wydawnictwa. W końcowej części mocnego otwarcia zatytułowanego "Does" usłyszymy próbkę etnicznej wokalizy Agi Ujmy. Pani Agnieszka studiowała w Polsce muzykologię, potem odbyła staż w Surakarcie (Indonezja), gdzie zafascynowała się lokalną kulturą, zgłębiała tajniki gry na jawajskim gamelonie oraz instrumencie zwanym Sasando. W ubiegłym roku nakładem oficyny Slow Dance Records ukazała się jej debiutancka epka - "Songs of Innocence and Experience". Wszystkich zainteresowanych sylwetką i muzyką Agi Ujmy odsyłam do obszernego wywiadu, który ukazał się w "Dwutygodniku". Trzeba podkreślić, że ten etniczny trop stanowi jedno z wielu bardzo różnych odniesień, jakie znajdziemy na płycie "Signal". W kolejnych nagraniach przewijają się elementy indie-rocka, dream-popu, drum and bassu, elektroniki, punka, czy rapu. Jude Woodhead słusznie zwrócił uwagę na fakt, że współcześni artyści coraz rzadziej wpisują się w ramy tylko jednej kategorii. "Sposób, w jaki niektórzy mówią o gatunkach i kategoriach muzycznych jest odrobinę przestarzały". Czerpanie z wielu estetyk dla młodych twórców nie jest obecnie wyborem artystycznym, czy ekstrawagancją, tylko czymś poniekąd naturalnym.



    Muzyk z południowej części Londynu, swoją przygodę z dźwiękiem zaczynał od dubstepu, potem były rapowe wprawki, zwrot w kierunku brzmień klubowych, fascynacja dokonaniami grupy Four Tet, debiutanckim krążkiem The XX, czy wczesnymi płytami Gorillaz. Skrycie marzy o duecie z Hope Sandoval. Kto wie, może kiedyś. Szorstka i prosta wokaliza Jude'a Woodheada przyjemnie kontrastuje z delikatnymi i eterycznymi głosami zaproszonych do współpracy pań. Wśród nich znajdziemy naszą dobrą znajomą Sarę Dowson, której płytę z grupą Durg Store Romeos recenzowałem jakiś czas temu na łamach bloga. Oprócz niej artystę wsparła HALINA, która po przeprowadzce z Leeds także znalazła bezpieczną przystań w południowym Londynie, jej ostatni wydany we wrześniu album "The Game", wyprodukował właśnie Jude Woodhead. Świetnie wypadła nikomu nieznana Low Loudly - jej rozmarzony i niespiesznie artykułujący sylaby głos, troszkę podobny do Alison Show (Cranes), dopełnia narastające napięcie w utworze "Halfway". W "Late Summer" wrażliwe ucho wychwyci echa melodyki wczesnych dokonań The XX, uwagę przyciągnie wykorzystana w tej odsłonie kobieca linia wokalna, przeplatająca się z oszczędnym śpiewem Saint Jude'a. Podobnie oszczędne są aranżacje, w których skład zwykle wchodzą syntezatory, gitarowe wstawki, elektroniczne pętle i dodatki, utrzymane w duchu typowej domowej produkcji spod znaku lo-fi. Momentami można było nieco bardziej zadbać o jakość dźwięku, choć z drugiej strony ów brzmieniowy kurz czy brud dodaje uroku. W pierwszej części "Feedback Song" brytyjski twórca przy pomocy prostych środków wyczarował głębie przestrzeni. W wielu tych  nagraniach wypełniających krążek "Signal" odnajdziemy nostalgiczny nastrój, oniryczną atmosferę. 

Najsłabiej w moich oczach wypadła tytułowa kompozycja "Signal", zaprezentowana w trzech częściach. Dwie z nich w dość błahy sposób próbowali zagospodarować raperzy: Louis Culture oraz Trim, czyli Javan St.Prix. Nie wiem, czy swoim wystąpieniem zdołali przekonać kogoś oprócz samych siebie. Muzycznie w tych fragmentach również nic intrygującego się nie dzieje. To swoisty paradoks tego wydawnictwa. Artysta, który wywodzi się z hip-hopu i muzyki klubowej, tak słabo odnalazł się na dawnym macierzystym terenie, z kolei tak dobrze poczuł się w onirycznych dream-popowych przestrzeniach. Może to wynikać z przesunięcia akcentów, zmiany zainteresowań - co tłumaczyłoby w pewnym sensie marzenie o duecie z Hope Sandoval. I pomyślałby kto, że Jude Woodhead, w kolejnych odsłonach płyty "Signal", nie chciał zaprezentować siebie - bardziej jako autora piosenek i producenta, niż wokalisty - tylko młode i utalentowane dziewczęta, rezydujące w południowej części Londynu.

(nota 7/10)

 


Nie ukrywam, że pierwszy singiel Meg Baird zatytułowany - "Will You Follow Me Home", który zaprezentowałem całkiem niedawno, zauroczył mnie. Drugiemu, który ukazał się kilka dni temu, również nic nie brakuje. Cóż mogę więcej dodać w tej sytuacji, jak tylko to, że teraz to naprawdę z niecierpliwością czekam na cały album "Furling", który ukaże się 23 stycznia 2023 roku.



Postaram się podtrzymać podobny niespieszny i urokliwy nastrój. Bob Keal to muzyk i wokalista z brytyjskiego miasta Wallasey, który ukrywa się pod pseudonimem Small Sur. Oto mój ulubiony fragment z jego najnowszej płyty "Attic Room".



Skoro pojawił się Brytyjczyk, dla równowagi warto zaprezentować Francuza. Renaud Brustlein, który przybrał pseudonim artystyczny H-Burns, i najnowszy singiel "Morning Flight". Sami wybierzcie, do kogo Wam bliżej.



Kolejny "rozleniwiacz", tym razem w kobiecym wydaniu. Oto nie dalej jak wczoraj ukazała się najnowsza płyta Nadine Khouri - "Another Life", którą wyprodukował John Parish.



Zapowiedź albumu brytyjskiej  wokalistki Billy Nomates - "Cacti", który ukaże się 13 stycznia w przyszłym roku.



Przeniesiemy się za ocean, do stanu Kalifornia, skąd pochodzi grupa Topographies, z synem perkusisty The Cure w składzie. Ich ostatni album recenzowałem na łamach bloga jakiś czas temu. Właśnie podzielili się ze światem najnowszym singlem.



W sekcji improwizowanej fragment płyty "Juba Lee", amerykańskiego saksofonisty Avrama Fefera, Eric Ruis na basie, Chad Taylor - perkusja, i najbardziej znany w tym składzie Marc Ribot na gitarze.



Coś dla fanów talentu pianisty Esbjorna Svenssona, dziewięć ostatnich jego kompozycji, zebranych na albumie "HOME.S.", rejestracji nagrań dokonano w jego domu, na kilka tygodni przed jego śmiercią, 14 czerwca 2008 roku.




 

 





 

sobota, 12 listopada 2022

SARAH ELIZABETH CHARLES - "BLANK CANVAS" (Ropeadope Records) "Na skrzyżowaniu dróg"

 

     Płyty pochodzące z wytwórni Ropeadope Records pojawiają się od czasu do czasu na łamach tego bloga. W katalogu oficyny znajdziemy albumy reprezentujące gatunkowe pogranicze (crossover), ich autorzy w swoich kompozycjach zwykle swobodnie flirtują z różnymi gatunkami, łącząc ze sobą elementy jazzu, rocka, bluesa, elektroniki, soulu czy folku. Nie zasklepiają się w jednym jasno określonym centrum muzyki bezpiecznej, tylko wychodzą poza sztywne ramy i wyznaczone reguły. W wielu przypadkach tych działań nie liczy się końcowy efekt uzyskany przez artystę, ale sam proces wyjścia, i zebrane w jego trakcie doświadczenie. Oficyna Ropeadope Records została założona w 1999 roku przez  Andy'ego Hurwitza w  Nowym Yorku. Od samego początku miała być miejscem spotkań kreatywnych twórców, uosabiać coś na kształt skrzyżowania estetyk, form oraz kultur. Pierwszą płytą, która ukazała się z tym logo na okładce, był "Project Logic" - DJ Logica, a już trzy lata później, w 2002 roku, album Spanish Harlem Orchestra nominowano do nagrody Grammy. Był to wyraźny znak, że działalność wydawnicza wytwórni została zauważona i doceniona. Nic więc dziwnego, że tych  nominacji do rozmaitych nagród czy wyróżnień w kolejnych latach było coraz więcej. Włodarze oficyny krok po kroku budowali rozpoznawalną markę, również odzieżową, tworzyli  połączenia partnerskie oraz satelity, systematycznie poszerzali ofertę katalogową. Płyty takich grup i artystów jak: Antibalas, The Chicago Experiment, EYOT, David Sanchez, Aaron Parks, Jazz Ahmed, Logan Richardson czy Christian Scott ugruntowały pozycje na rynku amerykańskiego labelu. W 2007 roku wytwórnia przeniosła swoją główną siedzibę do Filadelfii, a sześć lat później jej szefem został Louis Marks - "Nie jesteśmy po właściwej stronie historii, jesteśmy prawdziwą historią w epoce zakłamania".



W ofercie katalogowej Ropeadope Records znajdziemy całkiem sporo wydawnictw płytowych wokalistów i wokalistek. Tak się złożyło, że jedna z nich - Sarah Elizabeth Charles - wczoraj opublikowała swoją najnowszą płytę "Blank Canvas". To artystka wciąż bardzo słabo znana w naszym kraju. Jeśli ktoś w ogóle kojarzy jej nazwisko, to głównie z nagrań trębacza Christiana Scotta, w których gościnie wystąpiła. Jej czwarte w dorobku dzieło - debiutowała albumem "Red" w 2012 roku - poprzedziło kilka traumatycznych wydarzeń; utrata dziecka, śmierć brata, któremu dedykowała utwór-wspomnienie "Brother", oraz narodziny upragnionego syna. Jako nastolatka Sarah była zafascynowana dokonaniami innej Sary... Vaughan. Po przeprowadzce do Nowego Jorku rozpoczęła edukacje w The New School For Jazz And Contemporary Music, gdzie obecnie jest adiunktem, prowadzi również warsztaty jazzowe i bywa edukatorką najmłodszych. Jej ojciec pochodzi z Port-au Prince na Haiti, dlatego amerykańska artystka w swojej twórczości często porusza wątki związane z emigracją, nierównościami społecznymi, rasizmem, ideologią polityczną, czemu dała wyraz chociażby na ostatniej płycie "Free Of Form" (2017).

Najnowszy album - "Blank Canvas" rozpoczyna utwór "Guest House Intro", który jest wokalnym fragmentem przedstawiającym poezję Rumiego, najwybitniejszego poety sufickiego. Po tak subtelnym wstępie kolejna odsłona płyty - "Borders" - momentami brzmi wręcz rockowo czy art-rockowo, głównie za sprawą aktywnej gitary Jordana Petersa. Sporo tu zmian tempa, przejawów nieźle zgranej ze sobą sekcji rytmicznej i flirtowania z różnymi stylistykami, co jest niejako znakiem rozpoznawczym tego wydawnictwa.  Warto w tym miejscu dodać, że nie byłoby tej płyty, gdyby nie sprawdzeni w boju koledzy z grupy Scope, którzy na co dzień towarzyszą artystce - oprócz wspomnianego wcześniej gitarzysty, mamy Jessa Eldera (fortepian), Bunisa Earla Travisa (bas), Johna Davisa (perkusja), Jesse Fishera (syntezatory, produkcja). W dwóch kompozycjach pojawił się gościnnie nasz dobry znajomy i przyjaciel wokalistki Chistian Scott, którym tym razem nie zagrał na trąbce, tylko na stworzonym przez siebie instrumencie o nazwie Adjuah Bow (rodzaj harfy pocieranej smyczkiem).

 Jej charakterystyczne brzmienie wypełniło nagranie "Freedom Day". To oryginalna kompozycja znakomitego Maxa Roacha pochodząca z płyty "We Insit! Freedom Now Suite", z 1961 roku. Rolę wokalistki pełniła tam Abbey Lincoln, do której Sarah Elizabeth Charles bywa niesłusznie i zupełnie niepotrzebnie porównywana. Barwa głosu tej ostatniej jest dość wysoka, jak na środowisko muzyki improwizowanej, gdzie zwykle dominują zamszowe czy bursztynowe średnice lub niskie tony. Sarah Elizabeth Charles często i łatwo wspina się na wzgórza górnych rejestrów, lubi długie dźwięki, gdzie momentami zbyt mocno próbuje pokazać swój głos, jakby wychodziła z założenia, że "wyżej i głośniej" oznacza "lepiej". Nie obawia się przy tym wyjść przed instrumenty, pozostać na scenie całkiem sama, wykorzystać folkowych zaśpiewów, soulowych tricków czy popowej prostoty, nie stroni także od elektronicznych modyfikacji lub różnej maści nakładek. Raczej kokietuje nas drobnymi jazzowymi nawiązaniami, niż wpisuje się w szeroko pojętą klasykę tego nurtu. Umiejętnie zbliża się, to znów oddala, meandruje i kluczy, jakby w żadnej estetyce nie chciała zagrzać na dłużej miejsca. Jej interpretacja "Freedom Day" zawiera elementy psychodelii czy "duchowego jazzu", i znacznie bliżej jej nastrojem do twórczości omawianej na łamach bloga Melanie Di Biasio, niż do Abbey Lincoln. W podobnym tonie utrzymany został wspomniany wcześniej "Brother", wypełniony ozdobnikami, nieśmiałym folkowo-bluesowym echem. Najbliżej jazzowej tradycji sytuuje się "Out Loud" i "Malba", choć ten drugi utwór początkowo nie ma jednej myśli, czytelnego kierunku, przebiega dość chaotycznie, nawet jak na swobodne poczynania amerykańskiej wokalistki, na domiar złego wieńczy go banalny koniec. Z kolei "Blind Emotions" - to nie tylko świetna aranżacja, ale też pokaz subtelnej gry inteligentnie zaplecionych instrumentów. Niespiesznie kończący płytę "The Message" ma coś z nastroju niektórych kompozycji Stinga lub Sade.

(nota 7/10)

 


W Waszej ulubionej sekcji "Zapowiedzi/Single/Dodatki", na dobry początek usłyszymy najnowszy utwór Heather Woods Brodercik, znanej chociażby ze składu grupy Efterklang. Włóżmy więc słuchawki...




Przeniesiemy się do Izraela, bowiem stamtąd pochodzi artysta Kutiman, który całkiem niedawno opublikował całkiem udany album "Open". W ostatnich dniach dopadła mnie jedna bardzo urokliwa piosenka z tej właśnie płyty, i nie mogę się od niej uwolnić. Można jej słuchać nałogowo, nie tylko w trakcie wynoszenia śmieci. W drodze powrotnej bohater teledysku (wokalista Ohad Dekel) pokaże podstawowe kroki dla "tańczących inaczej". Warto je zapamiętać, a potem wykorzystać na parkiecie czy panelach podłogowych w kolorze orzech włoski. Cudne choreo!



Z Paryża pochodzi grupa En Attendanta Ana, która 27 stycznia 2023 roku, w oficynie Trouble In Mind Records, opublikuje album "Principia".



Pozostaniemy we Francji, gdyż to ojczyzna członków zespołu This Will Destroy Your Ears, którzy 18 listopada pokażą światu swój nowy album "Everybody Knows Mickey".



Ze stanu Nowy Meksyk pochodzi Mark Salazar i Valerie Andra, którzy ukrywają się pod szyldem Vacio Eterno. Oto fragment pochodzący z ich najnowszej epki.




W kąciku weterana zapomniana grupa The Opposition. Tak się złożyło, że niedawno, po długiej walce z chorobą, odszedł od nas jeden z założycieli tego powstałego pod koniec lat 70-tych zespołu, Mark Long.



Pozostaniemy w Londynie, gdyż stamtąd wywodzi się się grupa Cristobal And The Sea, ostatnio wróciłem do ich epki.



Na koniec pozostawiłem wizytę w słonecznej Kalifornii. Wokalistka Dawn Richard oraz saksofonista i producent Spencer Zahn wydali niedawno bardzo chwalony album "Pigments".






sobota, 5 listopada 2022

OLD FIRE - "VOIDS" (Western Vinyl) "Ezoteryczny Teksas"

 

   "Nie zaszkodzi mieć w sobie trochę Teksasu" - oświadczył, w typowym dla siebie stylu, Frank Underwood, w jednym z odcinków serialu "House Of Cards". Pewnie pod tym stwierdzeniem chętnie podpisałby się producent i muzyk John Mark Lapham, założyciel i pomysłodawca projektu Old Fire, który właśnie z Teksasu pochodzi. W tym drugim pod względem powierzchni oraz ludności stanie USA znajduje się miasto Abilene, gdzie mieszkał i dorastał późniejszy autor albumu "Voids". Region znany jest z surowych zasad i konserwatyzmu, przewijającego się na różnych poziomach ludzkiej egzystencji. Może dlatego Lapham opuścił rodzinne strony i wyruszył w długą podróż, żeby ostatecznie na dziesięć lat znaleźć bezpieczną przystań w nieco bardziej otwartym i tolerancyjnym Manchesterze. To tam zawiązał trwałe przyjaźnie, nawiązał kontakty, które pomogły mu w rozwoju artystycznym. 

Początki zwykle bywają trudne - "Dzieliłem kawalerkę ze szczurami i biesiadowałem w Rushome's Curry Mile". W czasie pomiędzy pochłanianiem posiłków, a tępieniem gryzoni, brzdąkał w grupie The Earlies, ich debiutancka płyta "These Were The Earlies" ukazała się w 2005 roku. Wraz z Micahem P. Hinsonem pod nazwą The Late Cord przygotowywał zestaw nagrań dla wytwórni 4AD. Potem była współpraca z Davidem Stithem, chwilowa obecność w zespole Mien i The Revival Hour. Spotkanie z dawnym szefem wspomnianej wcześniej oficyny 4AD - Ivo Watts Russellem było spełnieniem młodzieńczych marzeń (jako nastolatek Mark słuchał płyt Cocteau Twins, Dead Can Dance, This Mortal Coil czy Japan). Jakiś czas później Lapham powołał do życia projekt Old Fire. Podczas prac nad debiutanckim albumem "Songs From The Haunted South", w studiu nagraniowym pojawili się koledzy z grupy The Earlies, Gem Club, Thor Harris (Swans), i mój niegdyś ulubiony Warren Defever (His Name Is Alive). Oprócz własnych utworów Lapham wrzucił na warsztat interpretatora kompozycje Psychic Tv, Low, Iana Williama Craiga, Jasona Moliny czy zespołu Shearwater. Twórcą okładki tego wydawnictwa był zdobywca nagrody Grammy, i nadworny grafik oficyny 4AD - Vaughan Oliver, mający na swoim koncie współpracę z takimi gwiazdami sceny alternatywnej jak: Dead Can Dance, Cocteau Twins, Mojave 3, This Mortal Coil, Pixies, His Name Is Alive czy David Sylvian. Niestety artysta odszedł pod koniec grudnia 2019 roku.



Na okładce debiutanckiego albumu Old Fire - "Songs From The Haunted South" wykorzystano stare zdjęcie (1958 rok) pochodzące z rodzinnego albumu Laphama, które przedstawiało jego ojca. Rodzice amerykańskiego muzyka zmarli całkiem niedawno, również życie osobiste przyniosło nagły kres dwóch intymnych relacji. Wszystko to odcisnęło się na kondycji mentalnej twórcy i znalazło odbicie w kompozycjach zamieszczonych na najnowszej płycie "Voids". Nad jego poszczególnymi odsłonami unosi się nostalgiczny nastrój, zabarwiony fazami niepokoju lub pogłębionego smutku. Dominuje leniwe tempo, na którym osadzono indie-folkowe pieśni lub wykreowano ambientowe przestrzenie. Pośród wokalistów, którzy zgodzili się ozdobić swoim głosem kolejne kompozycje znajdziemy sporo naszych dobrych znajomych - Adam Torres, Julia Holter, Bill Callahan i Emily Cross. W moim odczuciu ta ostatnia artystka chyba wypadła najciekawiej, bowiem świetnie zaaranżowany "Blue Star" jest jednym z najlepszych nagrań tego wydawnictwa. Emily Cross wraz z mężem Danem Duszyńskim tworzy duet Cross Record. W 2016 na łamach bloga recenzowałem ich płytę "Wabi-Sabi". Zwróciłem wtedy uwagę, że sympatyczna małżeńska para wyprowadziła się z Chicago, żeby osiąść na farmie w... Teksasie. Mark Lapham długo szukał wokalistki do tego nagrania, jak to nieraz bywa zadecydował przypadek, kiedy pewnego dnia usłyszał piosenkę zespołu Loma, w której zaśpiewała urocza Emily Cross. W ten sposób odnalazł brakujący element. Kolejnym mocnym punktem płyty "Voids" jest Bill Callahan, którego głos pojawia się w aż trzech kompozycjach. W zamyśle autora, w utworze "When I Was In My Prime" miał zaśpiewać Robert Wyatt, ale po braku odzewu z jego strony ostatecznie Thor Harris w prywatnej rozmowie podsunął nazwisko Callahana. Zaśpiewany przez niego "Don't You Go" pierwotnie był piosenką antywojenną, i pochodził z repertuaru Johna Martyna (krążek z 1981 roku). Lapham zainteresował się bliżej jego twórczością po rekomendacji Ivo Watts Russella. Z kolei "Corpus" powstał już dekadę temu, doczekał się przez ten czas kilkunastu wersji, i we wstępnych założeniach miał nosić tytuł "Mephisto". "Próbowałem wyobrazić sobie, jak zabrzmiałby zespół Talk Talk wyprodukowany przez Davida Lyncha" - oświadczył w jednym z wywiadów John Mark Lapham. 

Przyznam, że niezbyt przekonała mnie pieśń Julii Holter - "Windows Without A World" (nie dlatego, że nie lubię tej artystki, wprost przeciwnie), a właściwie to, co z nią zrobił amerykański producent. Ta piosenka pierwotnie została zamieszczona na jej albumie "Loud City Song" (2013). Wykorzystany w tej odsłonie krążka "Voids" vocoder nie należy do moich ulubionych studyjnych urządzeń. Ponoć Julia Holter po przesłuchania tej wersji nie grymasiła, nie kręciła nosem, i nie dostała czkawki, co więcej, była bardzo zadowolona. Nie wiem również, czy ten prosty, ale też dość drastyczny podział albumu, na część piosenkową oraz część instrumentalną, był najlepszym rozwiązaniem. Można było spróbować nieco inaczej połączyć ze sobą kolejne utwory. Z pewnością ambientowo-jazzowa końcówką płyty jest warta szczególnej uwagi. Wykorzystano tam całkiem sporo instrumentów, które nie manifestują zbyt głośno czy dosadnie swojej obecności. Usłyszymy tutaj między innymi gitarę Boba Hoffnara, klarnet - Thora Harrisa, saksofon - Josepha Shabasona (znów on!), trąbkę i flugelhorn - Matta Burke'a, wiolonczelę - Semay Wu, harfę - Audrey Harrer, perkusje -  Robba Kidda, czy bas - Robina Allendera.

(nota 7/10)

 


Powyżej zabrzmiał głos Emily Cross, dlatego skorzystam z okazji i powrócę do mojego ulubionego fragmentu wspomnianej już dzisiaj płyty "Wabi-Sabi", którą stworzyła w duecie z mężem, ukrywając się pod szyldem Cross Record.



Najwyższa pora przygotować się do zimy, wyciągnąć rękawiczki, poszukać czapki, podostrzyć łyżwy, żeby na gładkiej tafli lodu móc kreślić swobodne esy-floresy, przy okazji słuchając wybornego, w ostatnich dniach mojego ulubionego, singla grupy Bingo Club, który zapowiada album "Better Lucky Than Beautiful" (premiera w lutym 2023).


Mam nadzieję, że pozostaniecie w podobnym nastroju słuchając najnowszej piosenki duetu Blue Lupin. Pod nazwą ukrywa się wokalistka Joanna Wolfe i nieco bardziej znany producent Owen Lewis, który wcześniej przygotowywał ścieżkę dźwiękową do świetnego serialu "True Detective".



Z miasta Vendome położonego we Francji pochodzi grupa Primevere, którą dowodzi wokalistka i autor większości piosenek Romain Benard. Na ich  najnowszej płycie "II" znalazłem dla siebie taką oto urokliwą kompozycję. 



Ze Stillwater w stanie Oklahoma pochodzi nasz dobry znajomy Jesse Tabish, lider i wokalista grupy Other Lives. Jakiś czas temu opublikował on solowe wydawnictwo zatytułowane "Cowboy Ballads Part I". Fragment z tego albumu całkiem nieźle powinien dopełnić dzisiejszy nastrój.


Spoglądam na moje półki z płytami, i tak, wciąż na nich znajduje się kilka albumów grupy Yo La Tengo - ma się rozumieć tych najlepszych. Kto wie, może w lutym, a dokładniej mówiąc tuż po 10 dniu tego miesiąca, dołączy do nich nowy krążek zespołu zatytułowany "The Stupid World".



W kąciku improwizowanym przeniesiemy się do Australii, bowiem stamtąd pochodzi Jeremy Rose, saksofonista i klarnecista, który wraz ze swoim oktetem całkiem niedawno opublikował album "Disruption! The Voice Of Drums". Wybrałem z niego taki oto mój ulubiony fragment.


Saksofonista Michael Blake w towarzystwie kolegów - Stewart, Rojas, Bernstein, Gayton, Mednard - zaproponuje fragment z jego niedawno wydanej płyty "Combobulate".







sobota, 22 października 2022

EDITH JUDITH - "BONES AND STRUCTURE" (Ruination Record Co.) "Kubistyczny pop"

 

     Do płyty "Bones And Structure" zwabiło mnie nazwisko Dustina Laurenzi, amerykańskiego saksofonisty i kompozytora. Jego postać pojawiła się całkiem niedawno, kiedy recenzowałem na łamach bloga bardzo udany album "A Better Ghost". Reprezentujący scenę chicagowską muzyk przewinął się przez kilka składów, grał nie tylko u boku Jeremy Cunninghama i Paula Bryana, z którymi nagrał wyżej wymienioną płytę, ale również z Jeffem Parkerem,  Makayą McCravanem, Marqiusem Hillem, uczestniczył w trasie koncertowej Justina Vernona (Bon Iver). Autor znakomitego krążka "For Emma Forever Ago" był tak miły, że pozwolił mu skorzystać ze swojego studia April Base Studios, gdzie Dustin Laurenzi zarejestrował nagrania wydane pod szyldem tria Twin Talk. W jego skład oprócz saksofonisty wchodzą: perkusista Andrew Green oraz basistka i wokalistka Katie Ernst. Ta ostatnia prywatnie jest partnerką życiową Dustina, nic więc dziwnego, że to właśnie z nią stworzył duet Edith Judith (nawa pochodzi od ich psa).

Album "Bones And Structure" to kolejne dziecko, które rodziło się czasie pandemicznej izolacji. Kompozycje powstawały w zaciszu domowego ogniska, początkowo rejestrowane były na komputerze i przesyłane w postaci plików. Laurenzi warstwa po warstwie tworzył ramy poszczególnych fragmentów, a Katie Ernst wypełniała je tekstami oraz liniami melodycznymi. Ernst swoją przygodę muzyczną zaczynała od szkolnego chóru. Później ukończyła studia jazzowe w Eastman School Of Music w Rochester. Grając na basie dopełniała listy obecności wielu grup, jak chociażby zespołu Jasona Morana, gdzie także udzielała się wokalnie. Z klarnecistą Jamesem Falzone stworzyła duet, czego efektem była płyta "Wayfaring". Całkiem niedawno wydała także solowy album "Little Words", zainspirowana poezją Dorothy Parker. Obecnie jest dyrektorem zespołu jazzowego Wheaton College i wykłada na Byron Creek Music Academy. Celowo podkreślam to jazzowe zaplecze Katie Ernst, gdyż płyta duetu Edith Judtih - "Bones And Structure", raczej nie wpisuje się w szeroki obszar muzyki improwizowanej. Zdecydowanie bardziej stanowi próbę wyjścia z dobrze znanej jazzowej strefy komfortu i podążania w kierunku indie-popowych rejonów. Gatunek na tym wydawnictwie nie jest czymś z góry narzuconym, redefiniuje się na bieżąco przy okazji kolejnych odsłon. To, co od razu zwraca na siebie uwagę w piosenkach duetu Laurenzi/Ernst , to specyficzne miękkie brzmienie oraz coś, co dla potrzeb tego wpisu określiłbym jako "nieliniową melodyką".

 Ernst w swoich melodiach lubi zastosować drobne zwroty, wykorzystać momenty odbicia czy kontrapunkty. Próbuje zaskoczyć słuchacza nieoczywistością skojarzeń, nietypowymi rozwiązaniami czy połączeniami, co w indie-popowym środowisku nie zdarza się często. W takich utworach jak "Carry" czy "Hot Lava" przypomina dawne dokonania grupy Snowpoet. Znacznie mniej tutaj finezji, głębi przestrzeni, tej specyficznej dla poczynań Irlandczyków gładkości, którą mogliśmy odnaleźć na tak chwalonej przeze mnie płycie "Wait For Me". W muzyce Edith Judith napotkamy więcej myślenia o płaszczyźnie, geometrii utworu, tytułowej strukturze, co może budzić skojarzenia z estetyką kubizmu. Barwa głosu Katie Ernst przypomina nieco ton Lauren Kinselli, jednak Amerykanka bywa delikatniejsza, subtelniejsza i nie stosuje aż tylu środków ekspresji. Zważywszy na fakt, że ulubionym i podstawowym instrumentem Dustina Laurenzi jest saksofon, nieco może dziwić stopień jego wykorzystania na krążku duetu Edith Judith. Prędzej znajdziemy oszczędny, ale jednak, solowy popis gitary elektrycznej, jak chociażby w "Bridge", niż jakikolwiek dłuższy pokaz możliwości Laurenziego. Wygląda na to, że wyrozumiały mężczyzna starał się zbytnio nie przeszkadzać swojej partnerce w tym muzycznym dialogu. Dobrze, że zastosowano dodatkowe linie wokalne, pojawiły się chórki, a także drugi męski głos, w świetnie zaaranżowanym "Flesh & Bone". Warto też podkreślić pracę sekcji rytmicznej, szczególnie instrumentów perkusyjnych, o które zadbał zaproszony do współpracy Ben Lumsdaine. Płyta do odkrywania.

(nota 7/10)

 


Miniony tydzień zdominowały u mnie dwa utwory, do których wracałem najczęściej. Jeden z nich to oczywiście, w kontekście ostatnich wydarzeń, nowy utwór The Cure, o którym nieco później. Drugi natomiast to urocza, cudna, niezwykła piosenka Meg Baird, która promuje album "Furling". Ten ukaże się 27 stycznia 2023 roku nakładem znanej nam dobrze oficyny Drag City.



Wpadający w ucho fragment albumu "Love Factory" grupy Metronomy, tutaj z gościnnym udziałem Katy J Pearson.



Kolejna nasza dobra znajoma, recenzowana na łamach tego bloga, Siv Jakobsen przypomina o sobie singlem, promując w ten sposób najnowszy album "Gardening", który ukaże się 20 stycznia.



W "kąciku weterana" najwyższy czas na The Cure... Spokojnie... bez pośpiechu... bez nerwowych  ruchów, poczekamy... cierpliwie... zobaczymy, co przyniesie czas... może najbliższe dni, albo tygodnie, których do końca roku nie pozostało już tak wiele. W pierwszych planach płyta "Songs Of A Lost World" miała ukazać się we wrześniu, ale ten mamy już za sobą. Zespół jest w trasie koncertowej i pokazuje zaskakująco dobrą formę. Z pewnością Robert Smith i jego świta niczego i nikomu nie musi udowadniać. A fakt, że przy okazji występów właśnie w Polsce odsłania kolejne nowe piosenki, z pewnością należy odnotować, od kilku dni krzyczą o tym zachodnie portale. 

The Cure to przede wszystkim sfera pogłębionych emocji (również tych prywatnych, intymnych)... to podeszwa buta przyciśnięta do krtani, to krew, gorąca krew, wypełniająca żyły, to plamy na dywanie i tęsknota za "zdradzieckim pocałunkiem", dłoń kogoś bliskiego mocno zaciśnięta, "pocztówka udanej niedzieli", i ciarki na plecach, ... I jeśli te emocje są żywo obecne w warstwie muzycznej, w warstwie tekstowej, The Cure nie ma sobie równych w tej estetyce. Od kilku dni nie mogę się uwolnić od tej niezwykłej kompozycji, a kiedy w 6 minucie i 23 sekundzie Robert Smith zaczyna śpiewać, czuję to, co poczułem po raz pierwszy... tyle lat temu... Zresztą posłuchajcie sami. Emocje ponoć potrafią się udzielić...



Pozostaniemy w kręgu zimnej fali, 4 listopada szwedzka grupa The Secret French Postcards opublikuje płytę "Life Got Claws". Oto dobre narzędzie promujące to wydawnictwo.



Znany ze składów The Smile czy Sons Of Kemet, Tom Skinner również 4 listopada wyda swoją najnowszą płytę "Voices Of Bishara".



Bardzo rzadko możemy posłuchać artystów z Gwatemali, a właśnie stamtąd pochodzi wiolonczelistka Mabe Fratti, która swój  niedawno wydany album "Se Ve Desde Aqui" nagrywała w studiach Meksyku oraz Rotterdamu.



Dawno nie słyszałem J. Petera Schwalma, a wy?  Jest do tego okazji, bowiem całkiem niedawno wystąpił on u boku szwajcarskiego gitarzysty Stehpana Thelena. Panowie wspólnie opublikowali album "Transneptunian Planets". Oprócz nich w studiu pojawili się: nasz dobry znajomy, gitarzysta Eivind Aarset, Tim Harries zagrał na basie, oraz Manuel Pasquinelli, który zasiadł za zestawem perkusyjnym.






sobota, 15 października 2022

BILL CALLAHAN - "YTILAER" (Drag City) "W letargu życia"

 

   "Wszystko, co mówią nam inni, może być i może nie być, to co najważniejsze, i to co błahe, to co nieistotne i to co fundamentalne, to, co wpływa na nasze życie, i to, co nawet go nie muska. Możemy żyć w ciągłym błędzie, wierzyć, że prowadzimy zrozumiałe, stabilne, łatwe do ogarnięcia życie, i nagle odkryć, że nie ma w nim nic pewnego, wszystko jest bagniste, nie do opanowania, bez żadnych mocnych fundamentów; albo wszystko jest przedstawieniem, jakbyśmy znaleźli się w teatrze i wierzyli, że to rzeczywistość, i nie zorientowali się, że zgaszono światła i podniosła się kurtyna, a do tego trafiliśmy na scenę, a nie na widownie, nie między publiczność, albo na ekran kinowy i nie możemy stamtąd wyjść, jesteśmy uwięzieni w filmie i musimy powtarzać wszystko przy każdej nowej projekcji (...)" . Javier Marias - "Berta Isla"


Zgodnie z tytułem widniejącym na barwnej okładce - "YTILAER" (czytane od tyłu, czy oglądane w lustrzanym odbiciu słowo to przekształca się w "Reality"), tematyką najnowszej płyty Billa Callahana jest rzeczywistość. Jej płynna, czasem senna, nieustnie zmieniająca się forma, pełna rozmaitych fluktuacji i odniesień, ciągle dekonstruowanych epizodów, o których również opowiada amerykański bard. Moją przygodę z jego twórczością rozpocząłem wiele lat temu, kiedy Callahan wraz z zacnymi muzykami ukrywał się pod szyldem Smog, i wydał album "Red Apple Falls". Ulubionym zestawem nagrań wciąż pozostaje jego krążek "Sometimes I Wish We Were An Eagle", choć wczoraj wydana płyta "Ytilaer" do słabych z pewnością nie należy. 

Nowe wydawnictwo większych zmian stylistycznych nie przyniosło, bo i przynieść nie mogło. William Rahr Callahan (tak brzmi jego pełne imię oraz nazwisko), to nie rewolucjonista palący za sobą wszelkie mosty, tylko cierpliwy wędrowiec, od lat podążający nieco wytartym już szlakiem. Jego zwykle oszczędne, leniwie rozwijane, kompozycje niosą ukrytą głębię, łatwą do przeoczenia, kiedy nie poświęci się im wystarczająco dużo uwagi oraz czasu. Ich cichymi bohaterami - oprócz tego, co oczywiste, czyli akustycznej gitary i miłego dla ucha barytonu, snującego kolejne opowieści - są dodatkowe instrumenty. Mówiąc krótko - oddychające dyskretnie i miarowo barwne tło. W tym przypadku była to gitara, w rękach Matta Kinseya, bas - pobudzany do drgań przez Emmetta Kelly, perkusja, za którą zasiadł Jim White (grający również w Dirty Three), fortepian i organy Hammonda, na których zagrała Sarah Ann Philips (zaśpiewała również w chórkach), rogi zaaranżowane przez Carla Smitha, klarnet oraz trąbka. To właśnie z tych niepozornych drobin, mozaikowych detali, powstają pieśni amerykańskiego twórcy. 

Ich kolejne niespieszne kroki odmierzane są prostymi akordami, które wprowadzają słuchacza w łagodny i całkiem przyjemny trans. To znak rozpoznawczy muzyka z Austin, przewijający się przez całą jego dotychczasową twórczość. Dlatego wszystko, co ten rytm zakłóca lub w pewnym sensie dopełnia, tworzy rozmaite jego odnogi - zgrzytnięcia strun basu, brzmienie gitary, podmuchy instrumentów dętych czy krople tonów fortepianu - staje się takie istotne, w tym cierpliwie rozwijanym nurcie kameralnego folku czy americany.  Bill Callahan to również uważny obserwator zmieniającej się rzeczywistości. Zwykle zdystansowany, jakże często ironiczny czy sarkastyczny, schowany za grubym pancerzem, gorzki komentator codzienności, miłośnik przyrody i czuły nihilista, niekiedy mrugający do nas okiem z niektórych  tekstów. "Czasem w piosence ważniejsze jest frazowanie niż tekst" - oświadczył w jednym z wywiadów. 

Przy okazji płyty "YTILAER", Bill Callahan wydaje się być bliżej życia, afirmacji jego prozaicznych aspektów, zwykłych czynności i prostych uczuć. Taki był również cel tego wydawnictwa. Artysta wszedł do studia "Estuary" w Austin, z myślą, żeby obudzić ludzi do życia, po letargu związanym z okresem pandemii. W intymnej balladzie "Lily" autor wspomina zmarłą niedawno matkę. W napędzanym gitarą "First Bird", przywołuje obraz dzieci. Rozwijając specyficzne napięcie "Bowevill" amerykański bard zapuścił się w rejony, w których dobrze czuje się Nick Cave. "Drainface" przypomniał mi stary i dobry (bo stary) Lambchop, a mój faworyt "Partition" osadzony został na krautrockowej motoryce. Słuchając kolejnej mojej ulubionej kompozycji "Planets" - znajdziemy wizję kogoś, kto patrzy w niebo. Ruchy gwiazd odmalowała w tym fragmencie jazzowa improwizacja. Szkoda tylko, że dawny wokalista grupy Smog nie pozwolił poszczególnym instrumentom mówić dłużej, i mówić więcej, w ramach improwizowanych i swobodnych dialogów - ale zdaje się, że to jedynie moja prywatna idiosynkrazja. Niemal z każdego artysty chciałbym zrobić muzyka jazzowego.

To pragnienie, żeby być bliżej życia czy bliżej ludzi, które przewija się przez warstwę liryczną krążka "YTILAER", może odrobinę dziwić fanów twórczości muzyka ze stanu Teksas. Callahan do tej pory raczej z rozmysłem oddalał się od tłumu, uciekał od gawiedzi, krok po kroku odsuwał się od tego, co powszechne lub modne, trywialne lub pospolite. Zamykał się w introwertycznej jaskini, skąd celnie punktował kondycję współczesnego człowieka, wskazywał na jego błędy czy potknięcia, od czasu do czasu, w kolejnych  pieśniach kreślił ponury obraz wolno zbliżającego się końca. Fakt wycofania się z mediów społecznościowych skomentował jako: "Jedną z najlepszych rzeczy, którą kiedykolwiek zrobiłem dla siebie i prawdopodobnie dla świata". Może w wieku 56 lat ten postulowany przy byle okazji resentyment wobec niektórych przejawów płynnej rzeczywistości zszedł na dalszy plan, a w jego miejsce pojawiła się tęsknota za bliskością ważnego dla nas człowieka oraz za prostymi wartościami, które niesie wraz z sobą kruche i nieprzewidywalne życie.

 (nota 7.5-8/10)

 


Christian Kjellvander to szwedzki bard, dobrze znany Czytelnikom tego bloga, który chętnie powołuje się na twórczość Billa Callahana, jego ulubionego twórcy. Niedawno opublikował nowy singiel, którym koniecznie chciałby się z Wami podzielić.



Pozostaniemy w podobnym nastroju, choć znów przeniesiemy się za ocean. Do płyty "ILYSM" - grupy Wild Pink zwabiły mnie nazwiska producentów obecnych w studio podczas rejestracji poszczególnych  nagrań. To dobrze nam znany Peter  Silberman (wokalista i gitarzysta grupy The Antlers) oraz jego kompan Nicholas Principe czuwali nad suwakami konsolety.



Dobra jest każda pora, żeby posłuchać Broken Social Scene, szczególnie, że kilka dni temu pojawiła się płyta zawierająca ich dawny materiał koncertowy zatytułowana "Live, Phoenix Concert Theatre 2003"; ach, jak ten czas leci. Dla fanów zespołu dobra informacja jest taka, że jej gitarzysta Jason Collet, na początku listopada opublikuje kolejne w dorobku solowe wydawnictwo "Head Full Of Wonder".



Wczoraj ukazała się nowa płyta grupy Skullcrusher, która mnie rozczarowała, jednak znalazłem na tym wydawnictwie dla siebie całkiem miły fragment.



Podobne brzmienie do płyty "Quiet The Room" - Skullcrusher znajdziemy na albumie Samiry Winter, czyli na krążku "What Kind Of Blue Are You?" - Winter.



I tak niepostrzeżenie zrobił się nam tu ostatnio prawdziwy, choć raczej niezamierzony, "kącik weterana". Dziś znów pojawi się fragment płyty zespołu, który funkcjonuje na scenie muzycznej od bardzo dawna. Mam tu na myśli holenderską grupę Nits, kiedyś The Nits, powołaną do życia w 1974 roku; był taki rok. Ta formacja nigdy nie należała do moich ulubionych, ale dwa tygodnie temu wydała, co ciekawe, całkiem przyzwoitą płytę "Neon".  



Raz jeszcze powrócimy do Billa Callahana, bo zawsze może znaleźć się ktoś, kto nie słyszał płyty "Sometimes I Wish We Were An Eagle" oraz tej wspaniałej kompozycji.



W kąciku improwizowanym fragment albumu "Void Patrol" - Colin Stetson, Elliott Sharp, Billy Martin Payton MacDonlad.