sobota, 27 marca 2021

THE ANTLERS - "GREEN TO GOLD" (ANTI-) "POZA LINIĄ HORYZONTU"

 

  Moje złaknione nowości uszy raczej nie zamienią w złoto subtelnych tonów skupionych wokół najnowszej propozycji grupy The Antlers. Oczywiście mam dla tego zespołu - obecnie niestety już tylko duetu, Peter Silberman, Michael Lerner - sporo sympatii. I prawdopodobnie nic tego faktu już nie zmieni, tym bardziej całkiem udane wydawnictwo "Green To Gold". Śledzę poczynania tej formacji od wielu lat i zawsze z utęsknieniem wypatruję, co też tym razem Silberman wymyślił. Tak to czasem bywa, że kiedy na wyboistej drodze artystycznego rozwoju pojawi się moment szczytowy, później trudno zrobić ten kolejny krok. Z góry trzeba łagodnie i w miarę bezpiecznie zejść, żeby znów wdrapać się na kolejne wzniesienie. Takim "wzniesieniem" był bez wątpienia poprzedni album The Antlers - "Familiars", który zawierał zbiór wspaniałych pieśni, naznaczonych sporym ładunkiem emocjonalnym. A potem była długa i wyczerpująca trasa koncertowa, udokumentowana świetnym wydawnictwem "Live In London", które leżakowało godzinami w moim odtwarzaczu. Z perspektywy czasu Peter Silberman pewnie musiałby przyznać, że koncertów zagrali wtedy stanowczo zbyt wiele. W tej niekończącej się "podróży za jeden uśmiech", amerykańska grupa dotarła także do naszej umiłowanej ojczyzny. Nic więc dziwnego, że w efekcie pojawiły się problemy ze zdrowiem (struny głosowe, słuch). Wokalista The Antlers długo zmagał się z uciążliwym szumem w uszach. W końcu musiał odłożyć na półkę gitarę, porzucił notatnik, gdzie zapisywał swoje pomysły. Próbą wyjścia z tego osobliwego "świata ciszy" był jego solowy album "Impermanence" - z jednej strony intymny i mroczny, z drugiej zaś kruchy i delikatny. Wydawnictwo to stanowiło próbę powrotu do krainy dźwięków, było wyrazem pragnienia odzyskania stabilności i równowagi. 

Myślę, że w ten właśnie sposób można - a może nawet trzeba - potraktować najnowszą, wydaną po siedmiu latach przerwy, płytę The Antlers. "Green To Gold" to kolejny etap poszukiwania nowej drogi, lub mówiąc metaforycznie, wychodzenia na prostą. Nigdy nie miałem uszkodzonych strun głosowych, ani tym bardziej zabiegu z nimi związanego, ale poniekąd mogę sobie wyobrazić, jak poważny jest to problem dla wokalisty. Dlatego też swego rodzaju nastrój pocieszenia, który ma nieść wraz sobą "niedzielna poranna muzyka", wypełnia krążek "Green To Gold". Dużo w tych utworach łagodnych dźwięków, prostych zgrabnych aranżacji - bo takie w zamierzeniu autora miały być te kompozycje. Powstawały zwykle z rana, gdyż zdaniem Silbermana: "Rano pojawia się surowe, czyste i świeże uczucie, które sprzyja pracy twórczej. Stąd też zrywałem się skoro świt, rozciągałem, jadłem śniadanie, spacerowałem z psem, uzupełniałem mój dziennik lub czytałem, a potem wchodziłem do studia".

Na płycie "Green To Gold" nic zbytnio nie wystaje ponad jej powierzchnię, materiał jest wyjątkowo spójny, więc trudno wyróżnić szczególnie jeden utwór. Instrumentalny początek - "Strawflower" - był pomysłem, który w zamierzeniu jego autora, miał nadać ton całemu albumowi. Sekwencja prostych dźwięków roztacza wokół sielski klimat spokojnej ballady; troszkę tu indie-folku, szczypta gitary kojarzonej zazwyczaj z przestrzenią alt-country.  "Wheel Roll Home" - to klasyczna propozycja The Antlers, która przypomina również o tym, jak ważne są stałe punkty orientacyjne na mapie naszego życia. "Volunteer" brzmi podobnie, w ten sposób mogłaby zakończyć się poprzednia płyta - "Familiars", lecz zamiast dźwięków trąbki, które charakteryzowały ostatnie poczynania zespołu, i  której odrobinę mi zabrakło na krążku "Green To Gold", kompozycja łagodnie ześlizguje się prosto w szum przyrody. W ten sposób, szczególnie w końcówkach utworów, dają o sobie znać efekty nagrań terenowych, dokonanych w New Paltz czy Otis. Trzeba również podkreślić, że płyta jest bardzo dobrze zrealizowana. Ostatecznego miksu dokonał nasz dobry znajomy z kilku wpisów na łamach tego bloga, Nicholas Principe (projekt Port St. Willow). Przyznam, że kiedy po raz pierwszy usłyszałem singlowy "Solistice", to niespecjalnie przypadł mi do gustu. Jednak osadzony w kontekście całego albumu, zyskał na znaczeniu. W "Stubborn" wykorzystano delikatny pogłos na wokalu oraz dyskretne tony wiolonczeli, na której zagrał Brent Arnold. Kolejny znamienity gość pojawił się w "It Is What It Is" - to Kelly Prat i jego saksofon. Muzyk sesyjny znany ze współpracy z Davidem Bernem, grupą Beirut, Arcade Fire czy Father John Misty. Próżno w tekstach, czy nastroju tego wydawnictwa szukać smutku, poczucia straty albo mroku, a więc niegdyś ulubionych tematów i motywów, które dominowały na poprzednich płytach. Peter Silberman najwyraźniej pogodził się z wyrokami nieprzewidywalnego losu. Nie utyskuje już tak często, nie rozdrapuje ran, zdał sobie sprawę z nieuchronności ludzkiej egzystencji wpisanej w nieubłagane koło czasu. Nawet wspomnienie odejścia kogoś bliskiego pojawia się jako konsekwencja praw natury, biegu życia - stąd frazy mówiące o: "uwolnieniu się od bólu i kolejnym etapie podróży". I tak niepostrzeżenie mija czas w towarzystwie tych  dziesięciu leniwych pieśni. Rozgrzana słońcem ziemia paruje pod stopami, miodowa tarcza z wolna roztapia się na linii horyzontu, a my: "siedzimy przed wentylatorami i czekamy na deszcz".

(nota 7.5/10)

 


W kąciku deserowym zapowiedź albumu, który ukaże się 30 kwietnia. Muzycy zasilający składy takich formacji jak: Slowdive, The Flaming Lips, The Casket Girls i The Soft Cavalry, postanowili połączyć siły i powołali do życia grupę o nazwie Beachy Head. Nazwę zaczerpnęli od kredowego urwiska, położonego na południowym wybrzeżu Wielkiej Brytanii - znanego z wielu filmów, między innymi wspaniałego obrazu "Pokuta", "Never Let Me Go" czy seriali - mieszczącego się niedaleko miejscowości Eastbourne, gdzie w czerwcu rozgrywany jest turniej tenisowy WTA (kto wygrywa w Eastbourne, nie wygrywa zwykle tydzień później na Wimbledonie). Kompozycja "Destroy Us" kończy,  a jednocześnie promuje ich debiutancki krążek. 



W kąciku improwizowanym powinien znaleźć się fragment płyty "Promises" - Floating Points, Pharoaha Sandersa & The London Symphony Orchestra, ale jest ona bardzo szeroko prezentowana tu i ówdzie, więc zaproponuję coś dla fanów twórczości Kamasi Washingtona. O dokonaniach nieformalnej grupy Throttle Elevator Music  - Erik Jekabson, Mike Hughes, Matt Montgomery, Gregory Howe, Kamasi Washington - wspominałem już nieraz na łamach tego bloga, chociażby chwaląc ich wydawnictwo "Retrorespective". Zespół powołany do życia na czas kilkunastu sesji nagraniowych, przez założyciela wytwórni Wide Hive Records - Gregory Howe'a, znów przypomina o sobie kolejnym materiałem "Final Floor". 

 



sobota, 20 marca 2021

CHAD VANGAALEN - "WORLD'S MOST STRESSED OUT GARDENER (Sub Pop) "RECYCLING OGRODOWY"

 

     Osobliwym zrządzeniem losu dziś pojawią się propozycje dwóch panów, którzy pewnie się nie znają, a mogłaby ich połączyć miłość do ogrodów. Ten pierwszy, to kanadyjski 44-letni muzyk, który właśnie opublikował dziewiątą płytę zatytułowaną - "World's Most Stressed Out Gardener". Tym "najbardziej zestresowanym ogrodnikiem" jest artysta z Calgary, który po przeprowadzce do nowego domu sporo czasu spędza pielęgnując swój  ogród. Jego najcenniejsze okazy rosną otoczone specjalnymi ręcznie zrobionymi klatkami tak, żeby żadna zwierzyna nie miała do nich dostępu. Oprócz klatek Vangaalen tworzy również instrumenty, chociażby ze starych zużytych miedzianych rur, które przymocował do podłoża ze styropianu. Ich dźwięk, a także tony wielu innych zrobionych z odpadków instrumentów, możemy odnaleźć w utworach, które wypełniły najnowsze wydawnictwo. 

"Śmieci to życie" - twierdzi kanadyjski muzyk, a na potwierdzenie tych słów dodaje, że ze surowców wtórnych zrobił również szklarnię. Piosenki Chada Vangaalena brzmią tak, jakby składały się z mnóstwa różnych odpadków. Ten chałupniczy muzyczny recycling uosabia przede wszystkim bogata faktura dźwiękowa. Dlatego też słuchacza może uwieść zarówno swobodne mieszanie stylistyk, jak i nie zawsze oczywiste przebiegi poszczególnych pieśni. Kanadyjczyk pozostaje pod wrażeniem twórczości Alejandro Jodorowsky'ego (pisarz, reżyser, autor komiksów), szczególnie zaś jego nielinearnego sposobu opowiadania historii. "Stajesz pod koniec (jego opowieści), i nie wiesz, o co właściwie chodzi". To samo o albumie "World's Most Streessed Out Gardener" mógłby powiedzieć purysta gatunkowy. Vangaalen, z niefrasobliwością rozkapryszonego dziecka żongluje konwencjami oraz stylami. Niczym czarodziej wyciąga z kapelusza kolejne składniki brzmienia i łączy je z pozostałymi, w charakterystyczny dla siebie sposób. Ulubionym ilustratorem Chada jest Moebius (Jean Giraud), i jego komiks "Garaż heremetyczny" (asteroida, ze: "światem większym wewnątrz niż na zewnątrz").  Artysta z Calgary zwrócił w nim uwagę na połączenie luzu i szczegółowości, dopracowanie kompozycji niemal każdego kadru. Gdyby piosenki Vangaalena podzielić na poszczególne odcinki i potraktować jako muzyczne kadry, bez problemu znaleźlibyśmy sporo podobieństw do prac francuskiego mistrza rysunku.

"Poza moim głosem niewiele jest wspólnych wątków" - twierdzi Vangaalen i trudno się z tym nie zgodzić, słuchając jego  najnowszego wydawnictwa. Rozpoczyna je psycho-folkowy "Spider Milk", czyli wycieczka do lat 60-tych, i nawiązanie do melodyki The Beatles. W drugiej części tego utworu mocne akcenty przesterowanej gitary nadają kompozycji dodatkowych barw, które roztapiają się w zaskakującym finale. W "Stralight" dominuje krautrockowy rytm, a wspomnianą wcześniej fakturę brzmieniową dobrze uzupełniają między innymi dźwięki miedzianych rur. Jedną z najlepszych piosenek na płycie jest bez wątpienia "Where Is It All Going", która pokazuje talent autora do tworzenia zgrabnych niebanalnie zaaranżowanych melodii. Te ostatnie powstają na drugim piętrze garażu, gdzie Kanadyjczyk urządził sobie studio. Znajdziemy tutaj mikrofony lampowe lub stół pełen rezonujących skał. Pierwszym krytykiem jego nowych produkcji jest zwykle pies husky, który głośnym szczekaniem informuje twórcę, jeśli jakaś pieśń mocno przypadnie mu do gustu. "Earth From A Distance" - to instrumentalna, syntezatorowa odsłona najnowszej płyty, przywołująca skojarzenia chociażby z dokonaniami Williama Doyle'a , o którym napiszę w dalszej części tekstu. "Nothing Is Strange" to znów pełen pomysłów zapis ścieżek dźwiękowych, ze specyficznie zniekształconą wokalizą. W "Inner Fire" zimnofalowe gitary łączą się z krautrockowym rytmem i przynoszą wraz z sobą kolejną miłą niespodziankę. "Golden Pear" rozpoczyna się wołaniem jednej z córek artysty, jednak tym razem "tata" nie odpowiada, zajęty tworzeniem utworu, w oparciu o gitarę akustyczną oraz garażowe perkusjonalia, który kończy, jakżeby inaczej... świergot wróbla. Mnóstwo na ostatniej płycie Chada Vangaalena emanacji nieskrępowanej wyobraźni oraz zwykłej, i dawno niesłyszanej w takim natężeniu, radości tworzenia. Ten album dryfuje w różne możliwe kierunki, na podobieństwo psa (husky), który podejmuje trop, tylko po to, żeby za chwilę go zgubić. Wiele z tych kompozycji to piosenki, które według ich autora celowo zostały "skomplikowane" lub "estetycznie przełamane", i pewnie również dlatego chce się do nich wracać.

(nota 7.5/10)




   Nie za bardzo chcę wracać do najnowszej płyty Williama Doyle'a. Bez cienia przesady można powiedzieć, że za finalnym kształtem krążka "Great Spans Of Mudy Time" stoi awaria dysku twardego. Powszechnie znana jest złośliwość przedmiotów pozornie martwych, które pokazują swoją przewrotną stronę w najmniej spodziewanym momencie. Doyle nie sprecyzował, jakiej firmy był ów dysk - ku przestrodze - ani czy reprezentował talerzową, nieco bardziej awaryjną, klasykę, czy format SSD. Nie zmienia to faktu, że materiał, na którym pracował, uległ zniszczeniu. Pozostała część "kopii zapasowych", które artysta zgrał na magnetofon kasetowy Tascam 414. Jednak Doyle nie załamał rąk i podjął dość odważną, trzeba przyznać, decyzję, żeby opublikować to, co pozostało w jego domowym archiwum. "Zamiast odczuwać stratę, że nie mogę zamienić tych nagrań w nieskazitelne "dzieła sztuki", poczułem się wyzwolony". O tym, że angielski wokalista potrafi tworzyć intrygujące i wyrafinowane aranżacje mogliśmy się przekonać obcując z jego poprzednim, tak chwalonym na łamach tego bloga, albumem. Nad "Your Wilderness Revisited" artysta pracował cztery lata, wypełniając poszczególne kompozycje starannie dobranymi dźwiękami tak, żeby każdy element aranżu był dobrze słyszalny. Wracałem do tych piosenek wielokrotnie, odkrywając w nich mnóstwo subtelności wystawiających świadectwo, o poziomie artystycznego zaangażowania ich autora.

 "Zamiast zajmować się koncepcjami, chciałem wrócić do sztuki pisania piosenek". Przeglądając archiwum Rijkmuseum, Doyle przypadkowo odkrył obraz Melchiora d'Hondecoetera, z 1680 roku przestawiającego ptaki. "Zobaczyłem obraz, który był zupełnie inny od tego, czego poszukiwałem". Artysta nie zastanawiał się długo i umieścił jego cyfrową reprodukcję na okładce płyty "Great Spans Of Mudy Time". Tytuł wydawnictwa zaczerpnął z frazy opowieści Monty Dona, pisarza i autora programu dla BBC - "Gardeners World". Tytułowy "Mudy Time", to okres w życiu muzyka, kiedy zmagał się z depresją. Lekarstwem na dolegliwości związane z obniżeniem nastroju stało się komponowanie. "Wszystkie zmiany, jaki zaszły w moim życiu... nie były destrukcyjne, ale bardzo poważne, nigdy nie było łagodnego przejścia". W tym kontekście nie powinien specjalnie dziwić fakt, że Doyle zdecydował się opublikować album w tej właśnie mocno niedokończonej formie. 

Na "Great Spans Of Mudy Time" bronią się tylko nieliczne piosenki. Pozostałe utwory jak: "Schadowtackling", "New Uncertainties" czy "Semi-bionic" to zwykłe "wypełniacze czasu". Ten ostatni brzmi zresztą tak, jakby informatyk zdołał ocalić kilka tonów z uszkodzonego dysku. Takich utworów jak: "Who Cares" czy "Rainfalls" słucha się głównie dlatego, że jest w nich obecna wokaliza Doyle'a, do której trudno się przyczepić. "Nothing At All" - przypomina jakąś wersję demo dawno zapomnianego utworu Pet Shop Boys, choć nie zaprzeczę, że piosenka ma swój urok. William Doyle zaryzykował i kilku recenzentów kupiło jego nową formułę, wystawiając zadziwiająco pochwalne noty -  w stylu: 9/10, czy 10/10 - czemuś, co w moim odczuciu jest co najwyżej przyczynkiem do powstania prawdziwej płyty. Można oczywiści puścić wodzę fantazji i spróbować sobie wyobrazić, co by było, gdyby... angielski artysta popracował nad tymi "impresjami" przez następne kilkanaście miesięcy, dokładając, zgodnie z własną metodologią pracy, element po elemencie i zamieniając je w "małe dzieła sztuki". Od "dzieł sztuki" na płycie "Great Spans Of Mudy Time" dzielą nas długie tygodnie, jeśli nie miesiące dłubaniny, z której Doyle, z sobie znanych powodów tym razem wolał zrezygnować. Wielka szkoda, bo to wspaniały artysta, o dużym talencie, wyobraźni i wrażliwości. Przypadek "Great Spans Of Mudy Time" stoi w kontrze do płyty Chada Vangaalena i dobitnie pokazuje, że z odpadków nie zawsze można stworzyć intrygującą całość.




   W kąciku deserowym dziś małżeństwo Holli i Keith Kenniff, czyli duet Mint Julep, z ich najnowszej dream-popowo/shoegazowej płyty -"In A Deep And Dreamless Sleep".



Skoro w tej sobotniej odsłonie bloga - przynajmniej częściowo - przebywaliśmy w Kanadzie, to stamtąd pochodzi również bardzo ceniony przeze mnie muzyk, artysta i producent wielu znakomitych płyt - Daniel Lanois, który przypomina o sobie wydawnictwem "Heavy Sun". Ci, którzy nie znają zbyt dobrze jego dorobku, mogą przy tej okazji sięgnąć także do jego wcześniejszych płyt. Wybrałem dwa fragmenty. Pierwszy - "Orange Kay" pochodzi ze ścieżki dźwiękowej do wspaniałego filmu, który całkiem niedawno sobie odświeżyłem, i to w pełnej "wersji reżyserskiej". Obraz w reżyserii Billi Bob Thorntona - aktor zagrał w nim również główną rolę - nosi tytuł "Blizny przeszłości" ("Sling Balde"). Drugą piosenkę "I Love You", z gościnnym udziałem Emmylou Harris, można odnaleźć na albumie "Shine".






sobota, 13 marca 2021

DOOHICKEY CUBICLE - "DON'T FIX ANYTHING ;)" (Bandcamp) "Baseny ze snu"

 

   Dziś dla kontrastu, z poprzednim wpisem, gdzie zaprezentowałem mroczną doom metalową płytę londyńskiej grupy, coś lekkiego, a zarazem subtelnego. Dawno nie sprawdzaliśmy, co dobrego słychać w dream-popowej krainie. Propozycje zespołów czy wykonawców z tego kręgu zwykle są do siebie bardzo podobne. I jeśli nie bronią się dzięki barwnym i jakoś wpadającym w ucho liniom melodycznym albo ciekawym pomysłom aranżacyjnym, to w moim przekonaniu nie bronią się w ogóle. Czasem, rzadko, bo rzadko, do tego typu wydawnictw przyciągnie nas oryginalna barwa głosu, częściej wokalistki niż śpiewającego pana.  Dream-popowych tekstów chyba nikt przy zdrowych zmysłach nie analizuje niczym, dajmy na to, poezji Octavio Paza. Nawet sami ich twórcy często wychodzą z założenia, że, po pierwsze i najważniejsze, mają nie przeszkadzać. I na tym, z grubsza biorąc, kończą się atuty twórców funkcjonujących w tej onirycznej dźwiękowej przestrzeni.

Co zatem jest atutem kanadyjskiego duetu, który postanowił ukryć się pod dość osobliwie brzmiącą nazwą - Doohickey Cubicle. Raczej nie należy do nich barwa głosu wokalistki Alli Deleo, która jest dość mglista, ale przy tym eteryczna i zwiewna, i całkiem nieźle dopełnia rozmarzone piosenki, które w liczbie dziewięciu znalazły się na playliście debiutanckiego wydawnictwa "Don't Fix Anything;)" ( ten ostatni dziewiąty dodatek to remix utworu "Sign Here", w wykonaniu Blue Hawai).  Do atutów nie należy również głos jej partnera w tym senno-marzycielskim dialogu - Francisa Hoopera, odzywającego się raz po raz, a to w refrenie, a to w drugiej zwrotce kolejnych kompozycji. Pan, którego oblicze ozdabiają (lub nie, kwestia sporna) porno wąsy, gra w tym zespole na gitarze oraz  obsługuje instrumenty klawiszowe. Pozostali goście zaproszeni na sesje nagraniowe, realizowane w Montrealu oraz w domowym studiu sympatycznej pary - "The Juniper Room" - zasiedli za zestawem perkusyjnym, zagrali na basie, pojawili się w chórkach lub dmuchali w saksofon (instrument dość rzadko spotykany w tej stylistyce); na co dzień zasilają składy innych grup, jak chociażby wspomniany już wyżej Blue Hawai. 

Atutem Kanadyjczyków są w moim odczuciu, proste, a jednocześnie smakowite, tu i ówdzie, aranżacje, o czym można się przekonać już na samym początku ich debiutanckiej płyty. Wszystko w tkance brzmieniowej wydaje się być, z jednej strony na swoim miejscu, z drugiej zaś precyzyjnie odmierzone. To drobne akcenty, tam i tu wyeksponowanego basu, oddechy saksofonu, plamki klawiszy, tony gitary czy dodatkowy głos, robią w tym przypadku różnicę. Te najlepsze utwory z debiutanckiego krążka Doohickey Cubicle przywołują skojarzenia z bańką mydlaną, delikatną i lekką, która unosząc się w powietrzu odbija promienie słoneczne (poszczególne instrumenty). Przy okazji "Sign Here" wokalistka Alli Deleo podzieliła się z nami refleksjami na temat współczesnego społeczeństwa. Pisząc tekst do tego utworu, zadała sobie pytanie, ile w tym, co na co dzień kupujemy, czym się otaczamy, jest spełnienia naszych rzeczywistych potrzeb, a ile zwykłego naśladownictwa, ślepego podążania za modą lub za stadem. W "Interlude" możemy odnaleźć ślady retro-popu, który ubarwiły tony saksofonu. "Hotel Beds" to leniwa pościelowa przytulanka. Wspólnym mianownikiem wielu z tych piosenek są ich końcowe fragmenty, kiedy poszczególne instrumenty może nie tyle, co improwizują, bez przesady, ale nieco odrywają się od wcześniej przygotowanych dla nich torów, i w szerszym zakresie dają o sobie znać. Takie instrumentalne przebiegi w dream-popie czy avant-popie to raczej i wciąż rzadkość. W niektórych melodiach odnalazłem podobieństwa do piosenek Memoryhouse, z początku działalności grupy, kiedy jeszcze zarażali świeżością, i nie wpadli w łapska pierwszego lepszego producenta, który zrobił z nich gotowy i podobny do wielu innych, smętny produkt.

Doohickey Cubicle rozpoczęli muzyczną przygodę w 2017 roku. Początkowo nie zamierzali wypływać na szersze wody. Robili typowe domowe produkcje w stylu lo-fi, dzieląc się pomysłami, inspirując się wzajemnie. Dopiero seria koncertów, najpierw w Kanadzie, a potem w USA, i w trakcie trasy koncertowej po Europie (odwiedzili między innymi Mediolan, Londyn, Hamburg, Berlin), uprzytomnił Alli i przekonał Francisa, że jest zapotrzebowanie na ich radosną twórczość. O tym, że nie traktowali zbyt poważnie swoich artystycznych poszukiwań, może zaświadczyć nazwa duetu, który zanim przyjął obecną, ukrywał się pod szyldem Booty Ep. W biografii grupy natrafimy również na polski ślad. Oto podczas podróży po wyspie Hornby Island kanadyjska para napotkała polskiego reżysera Michała Korzewskiego. Od słowa do słowa ten ostatni postanowił stworzyć dla nich teledysk do utworu "Snacks". (Korzewski to między innymi laureat konkursu Papaya Young Directors). Ponoć nadzieja w narodzie nie gaśnie, a i dla kanadyjskiego duetu świeci ona barwnym mocnym światłem, dopóki Alli i Francis pozostaną w zaciszu domowego studia, i będą trzymali się z daleka od podpowiedzi wszystkowiedzących mainstreamowych producentów czy lepkich rączek dyrektorów muzycznych wielkich wytwórni płytowych.

(nota 7/10)

  


 W kąciku deserowym płytą "Pick A Day To Die" przypominają o sobie kolejni - po Arab Strap - weterani. Sunburned Hand Of The Man -  to zespół, kolektyw, czy używając jeszcze innego określenia, grupa funkcjonująca w oparciu o dość płynny skład, stworzona przez zaprzyjaźnionych ze sobą muzyków, którzy przewinęli się także przez wiele innych zespołów.  Początki ich działalności przypadły na lata 90-te. John Moloney i Rob Thomas powołali do życia grupę w okolicach 1994 roku. Wcześniej pracowali jako kurierzy w  Bostonie i wkrótce dołączył do nich Rich Pontius. Dla wielu z nich były to również czasy studenckie, nic więc dziwnego, że mieszkali wtedy na strychu, gdzie zaadoptowali spore pomieszczenie na rodzaj loftu, w którym to odbywały się sesje nagraniowe oraz koncerty - grali tam Dirty Three czy Sun City Girls. Jak podkreśla John Moloney, inspiracją dla dowodzonej przez niego formacji były dokonania No Neck Blues Band, z którym to zespołem wyruszyli w trasę koncertową po USA, płyty Comets On Fire, czy Six Organs Of Admittance, w którym to zespole John grał przez sześć lat na perkusji. Pierwszym urządzeniem, na którym nagrywali swoje kompozycje, był magnetofon kasetowy, znaleziony na pobliskim śmietniku. Urządzenie było sprawne i miało tylko dwa wejścia na lewy oraz prawy mikrofon. Wydawanie kaset, a potem CD-rów weszło im mocno w krew. Był okres, kiedy Sunburned Hand Of The Man nagrywali co tydzień nowy krążek - głównie zapis sesji i swobodnego muzykowania, gdyż psychodeliczne tony oraz używanie improwizacji poza jazzowym kontekstem, stało się znakiem rozpoznawczym amerykańskiej grupy. Przed tymi, którzy wpadli na szaleńczy pomysł, żeby zebrać pełną dyskografię grupy (łącznie z zapisem wszystkich sesji), stoi więc karkołomne, czy wręcz niemożliwe do wykonania, zadanie. Ale próbować warto. 

PS. na teledysku zamieszczonym poniżej widoczna jest całkiem intrygująca biblioteczka zarówna ta płytowa, jak i ta książkowa.



 

W kąciku improwizowanym dwie propozycje. Na pierwszy ogień pójdzie solowa płyta norweskiego pianisty zatytułowana, jakżeby inaczej - "Piano". Czyli coś dla fanów skandynawskiego jazzu. Kjetil Mulelid skończył 29 lat, pochodzi z niewielkiej miejscowości Hurdal, i już ma na koncie współpracę z Jasonem Moranem, Arve Henriksenem, czy Barry Guy'em. Jak możemy przeczytać na stronie wytwórni Rune Grammofon, większość solowego albumu została nagrana w upalny czerwcowy dzień, w legendarnym studiu Athletic Sound, na fortepianie Bosendorfer z 1919 roku. Całość zawiera 11 kompozycji i 42 minuty muzyki, nad którą unosi się duch Keitha Jarretta (pianista nawet pomrukuje od czasu do czasu niczym wielki mistrz klawiatury), Bobo Stensona, Torda Gustavsena, Esbjorna Svenssona itp. Album "Piano" rozpoczyna kompozycja, jakżeby inaczej, "Beginning", od której nie mogę się uwolnić.



W drugiej odsłonie improwizowanego kącika płyta Pino Palladino i Blake'a Mills'a - "Notes With Attachments", czyli subtelne fluktuacje w obrębie jazzowych improwizacji, za które odpowiada 63-letni walijski basista oraz jego 34-letni towarzysz Blake Mills, producent i muzyk sesyjny. Panowie po raz pierwszy spotkali się w 2016 roku, podczas pracy nad albumem Johna Legenda "Darkness And Light". Na krążku "Notes With Attachments" stworzyli osiem kompozycji, które w dużym skrócie funkcjonują jako punkty wyjścia do rozmaitych muzycznych wędrówek.





niedziela, 7 marca 2021

FIVE THE HIEROPHANT - "THROUGH AUREATE VOID" (Karisma & Dark Essence Records) "Suszenie włosów"

 

     Kto by pomyślał, że przygotowując kolejny wpis na temat muzyki alternatywnej odwiedzę w sieci strony zajmujące się tarotem. Cóż, kiedyś musiał być ten pierwszy raz. Muzyka nie tylko łagodzi obyczaje, ale również poszerza horyzonty. Moje horyzonty kilkanaście minut temu zostały mocno poszerzone, o wiedzę dotyczącą znaczenia poszczególnych kart w tarocie. Skłoniła mnie do tego nazwa brytyjskiego zespołu, którego członkowie na co dzień rezydują w Londynie. Hierofant - to karta oznaczona w tarocie numerem V, przedstawia dojrzałego mężczyznę, ubranego w ozdobną szatę. To kapłan, papież, arcykapłan czy hierofant. Karta ponoć jest symbolem objawienia, a także drogi duchowego rozwoju. Jak twierdzą specjaliści: "Symbolizuje otwartość człowieka na głębsze poznanie niż to, co jest dostrzegalne na pierwszy rzut oka" (cytat za Blog.Otylia.pl).

 Wyposażeni w tak rozległą wiedzę ezoteryczną możemy bez przeszkód przystąpić do uważnego słuchania drugiej, o ile dobrze liczę, w dorobku płyty długogrającej grupy Five The Hierophant - "Through Aureate Void". Album ten stanowi osobliwe połączenie muzyki doom, dark metalowej z elementami dark jazzu. W pierwszych skojarzeniach mogą pojawić się takie nazwy jak: The Killimanjaro Darkjazz Ensemble, Bohren & Der Club Of Gore, Dale Cooper Quartet itd. Gdy dodamy do tego ciężkie momentami brzmienie black metalowych gitar uzyskamy w miarę przybliżony obszar, po którym zwykle porusza się załoga ze stolicy Anglii. Swoją przygodę z muzyką członkowie zespołu rozpoczynali mniej więcej sześć lat temu. Chris (perkusja) i Kali (gitara), pracowali w tamtym czasie w salonie tatuażu. Po kilku tygodniach dołączył do nich  Mitch (basista). Debiutowali w 2017 roku płytą długogrająca "Over Phlegethon" (w dorobku mają również epki). Podobnie jak ma to miejsce w dark jazzie, formacji  Five The Hierophant zależy na zbudowaniu specyficznej mrocznej atmosfery. Nie znajdziemy więc pośród tych pięciu nagrań wypełniających krążek karkołomnych nieraz popisów mistrzów gryfu czy wirtuoza saksofonu. Nie tędy droga zdają się mówić użyte tutaj instrumenty. Wolny monotonny rytm, który dodatkowo pogłębiają dodatkowe perkusjonalia i ciężkie gitarowe riffy, wprowadza nastrój grozy lub niepokoju. Od czasu do czasu w poszczególnych utworach odzywa się męski głos, jakby starca lub zmęczonego życiem człowieka - być może hierofanta właśnie - który podaje fragmenty tekstu. 

"Nie ma narracji, a raczej nie ma jednej poprawnej narracji, którą chcielibyśmy komukolwiek narzucać" - powiedział w jednym z wywiadów Kali, zupełnie tak, jakby chciał zasugerować, że nasze poznanie uwikłane jest w perspektywiczność.  Najnowsza płyta Londyńczyków rozpoczyna się od ambientowej przestrzeni "Leaf In The Current", w dalszej kolejności muzyczny plan wypełniają tony gitary i ozdobniki saksofonu, który funkcjonuje także w oparciu o powtarzalne i systematycznie rozwijane struktury. Od samego początku obcowania z wydawnictwem "Through Aureate Void" miałem spore zastrzeżenia do realizacji dość płasko brzmiącej perkusji. Gdyby udało się te nagrania nieco bardziej osadzić w niskich rejestrach, pokryć mięsistym basem, materiał dźwiękowy spowijałby jeszcze większy mrok, a całość zyskałaby na sile rażenia. "Zabieramy cię w podróż, ale tak naprawdę to od ciebie zależy, dokąd chcesz pojechać, co chcesz zobaczyć. Jesteśmy tylko pojazdem". W odróżnieniu od wielu innych grup metalowych czy eksplorujących krainę dark jazzu,  Brytyjczycy nie boją się wyjść poza utarte schematy czy sztywne podziały oraz używać egzotycznych instrumentów: piła muzyczna, cytra, róg tybetański. Najlepszym fragmentem wydaje się być utwór "Pale Flare Over Marshes" - blisko 15 minutowa odsłona pełna gęstego mroku, z dobrze zbudowanym i zróżnicowanym napięciem, wypełniona mocnym powiewem soczystych black metalowych gitar i jazzowymi akcentami saksofonu. Stylistycznie gdzieś w tych  rejonach porusza się inna formacja, której debiut recenzowałem na łamach tego bloga. Mam tu na myśli grupę Ex Eye - "Ex Eye". Tam na tenorze grał Colin Stetson, i niskie tony jego instrumentu rzeczywiście robiły wrażenie i dużo dobrej roboty. Dla kontrastu w niektórych utworach "Through Aureate Void" przydałby się wysoki kobiecy głos, który jeszcze bardziej zagęściłby sugestywny nastrój. Mitch, Chris, Kali i Jon najpełniej brzmią, gdy śmiało odkręcają pokrętła wzmacniaczy, nie żałują gryfu ani strun, kiedy z głośników wieje tak mocno, że można przy tej muzyce suszyć sobie włosy. Moja intuicja podpowiada mi, że mimo wszystko ortodoksyjni fani black, doom, dark metalu raczej pokręcą nosem, obcując z najnowszą płytą Five The Hierophant. Jednak ci, którzy szukają w muzyce tego, co niekiedy sytuuje się na pograniczu gatunków czy stylów, znajdą dla siebie na tym krążku nieco smakowitej pożywki. 

(nota7.5/10)




W kąciku deserowym dziś wspaniałe wiadomości. Oto jeden z moich ulubionych artystów ostatnich kilkunastu miesięcy za dwanaście dni uraczy nas nowym wydawnictwem. O kim mowa? William Doyle, którego wspaniały album "Your Wilderness Revisited" recenzowałem nie tak dawno na łamach tego bloga, 19 marca wyda płytę "Great Spans Of Muddy Time". Od kilku dni zasłuchuję się w singlu promującym ten krążek "And Everything Changed" (But I Fell Alright)". I odliczam dni do premiery. Smacznego!