niedziela, 31 lipca 2022

CUNNINGHAM/LAURENZI/BRYAN - "A BETTER GHOST" (Northern Spy Records) "Pod gołym niebem, czyli... pozdrowienia z wakacji"

 

    "Kalifornia jest jak kojący dźwięk fal rozbijających się o brzeg. Nowy Jork to klaksony samochodów, emocje, hałas. "Nowy Jork dzieje się w czterech ścianach. Kalifornia zaś pod gołym niebem, i muzyka, która stamtąd pochodzi oddaje tę otwartą przestrzeń autostrady" - tłumaczy Davis w autobiografii" - napisał w znakomitej książce "Święta tradycja, własny głos" - Piotr Jagielski.

Wakacje wakacjami, a słuchać trzeba i nawet warto. Dlatego pozwoliłem sobie przerwać na moment wypoczynek i nieśmiało przypomnieć o sobie, żebyście Wy, drodzy Stali Czytelnicy oraz napływowi goście, o mnie zbytnio nie zapomnieli. Choć, sądząc po ilości odwiedzin, zaglądacie tu regularnie, za co Wam bardzo dziękuję, i do czego niezmiennie zachęcam. To bardzo miłe uczucie wiedzieć, że ktoś jest po drugiej stronie, że słucha, zaintrygowany... czasem oczarowany, niekiedy znudzony, a być może nawet i czyta, od początku do końca. Pozdrawiam wszystkich.

Niejako w ramach podziękowań zaproponuję Wam świetny album "A Better Ghost", autorstwa tria Jeremy Cunningham, Dustin Laurenzi, Paul Bryan. Pierwszy z wymienionych to perkusista i kompozytor z miasta Cincinatti (wkrótce odbędzie się tam turniej tenisowy, nie przegapcie!), który w 2009 roku przeniósł się do Chicago, gdzie działa aktywnie na scenie jazzowej, przewijając się przez składy kilku grup. Pojawił się chociażby na płytach Marquisa Hilla - "New Gospel", "Sound Of The City", czy Meridian Trio - "Triangulum", dwa lata temu opublikował solowe dobrze przyjęte wydawnictwo "The Weather Up There", dedykowane tragicznie zmarłemu bratu. Jego kompan Dustin Laurenzi, z którym od dłuższego czasu regularnie współpracuje, to znany saksofonista reprezentujący scenę chicagowską. Ukończył studia jazzowe na Uniwersytecie w Indianie, grał u boku Japanese Breakfast, Mata Ulery'a, Bon Ivera czy naszych dobrych znajomych This Is The Kit. Ci dwaj artyści z Chicago zaprosili do współpracy Paula Bryana ze... słonecznej Kalifornii (Los Angeles), znanego producenta, basistę, który za album Aimee Man - "Mental Illnesss" otrzymał nagrodę Grammy w 2017 roku.



Album "A Better Ghost" to gatunkowa hybryda, gustowna mieszanka szeroko pojętego jazzu i muzyki elektronicznej. W wielu z tych kompozycji, które w liczbie dziewięciu wypełniły spis treści tego wydawnictwa, jest jakaś charakterystyczna, dobrze wyczuwalna głębia, kojarząca się z terytorium zarezerwowanym dla kameralnej muzyki improwizowanej. Sporo tutaj przestrzeni oraz czasu na spokojne wybrzmiewanie poszczególnych dźwięków. Niespiesznie rzucone tony basu, niekiedy leniwe, innym razem zagrane jakby niedbale, idą tutaj w parze z równie swobodną grą perkusji. Jeremy Cunningham dobitnie pokazuje, czym jest zestaw perkusyjny w rękach wrażliwego i sprawnego muzyka (szczególnie w "New Dust"). W ten sposób rozpoczyna się ten album - od pierwszych taktów "Everything", dialogu basu i perkusji, których w dalszej części tego wydawnictwa znajdziemy wiele. Saksofon w rękach Dustina Laurenziego czasem wybija się na niepodległość, rzuca się w wir swobodnej improwizacji, ale nigdy nie błyszczy samotnie, nie zapomina o współtowarzyszach podróży. Drobne elektroniczne pętle stanowią wymarzone tło dla takiego grania, i przywołują skojarzenia z niektórymi nagraniami Go Go Penguin, Josepha Shabasona, czy Daga Rosenqvista, co można usłyszeć chociażby w singlowym "A Better Ghost" (teledysk został zainspirowany filmem Marcela Duchampa "Anemic Cinema"). Popowa melodyka głównego motywu tej kompozycji ma w sobie jakiś dyskretny powiew piosenek z lat 60-tych. Najwięcej swobody, barw i polotu niesie wraz z sobą solowa gra Dustina Laurenzi w "Comfort Station". Z kolei mój ulubiony "With What We Have" urzeka nostalgicznym wymiarem i głębią zanurzenia. Pewnie nie tylko ja, słuchając tego wybornego fragmentu, czekałem, aż odezwie się głos Davida Sylviana, gdyż to ambientowe rozmyte tło zabrzmiało tak, jakby było przez niego skrojone. Dźwięki trąbki Willa Millera dodały tylko wymarzoną, jak dla mnie, kropkę nad "i". Szkoda tylko, że trąbka nie odzywa się znacznie częściej oraz w innych  fragmentach. Wśród gości zaproszonych na sesje nagraniowe znajdziemy Josha Jonsona (saksofon altowy), Jay'a Bellerose'a (perkusja) oraz Katie Ernst - to jej ciepły głos, przybliżający kolejne wersy tekstu, napisanego przez Cunninghama po śmierci ojca, usłyszymy w kończącym całość "The Way We Remember". 

I tak oto, w wyniku połączenia sił, wrażliwości oraz pomysłów artystów pochodzących z Zachodniego oraz Wschodniego Wybrzeża Stanów Zjednoczonych powstała spójna, intrygująca i różnorodna brzmieniowo płyta, bo to właśnie wokół tego ostatniego elementu skupiło się myślenie muzyków. Udany album "A Better Ghost", to zdecydowanie bardziej gołe niebo, otwarta przestrzeń autostrady, łagodny odgłos dźwięku kalifornijskich fal, niż wspomniany na wstępie jazgot zatłoczonych ulic Nowego Jorku czy Chicago. Gorąco polecam!

Ps. Na koniec i dobry początek przygody z tym krążkiem, posłuchajcie tego cudeńka!!

(nota 8/10)



Na deser wspominany wcześniej Dag Rosenqvist, w jakże urokliwej kompozycji "Come Silence". Do usłyszenia, do odczytania wkrótce. 





sobota, 16 lipca 2022

JASMINE MYRA - "HORIZONS" (Gondwana Records) "Jazzowa kraina łagodności"

 

    "Wpływ techniki na sztukę (...). Ci sprzed longplayów mieli zaledwie trzy minuty na nagranie. Teraz przychodzi taki cwaniak jak Stan Getz, i rąbie ci przez dwadzieścia pięć minut przed mikrofonem, może pokazać, co chce, wszystko, co ma najlepsze. Biedny Bix (Beiderbecke) musiał zadowolić się jedną solówką, i tyle, jeszcze się nie rozgrzali - ciach i już po krzyku. Co to musiała być za męka, nagrywanie..." - napisał w 1963 roku Julio Cortazar, w kultowej powieści "Gra  w klasy". Jak później się okazało czas trwania jednej strony winylowej płyty również stanowił ograniczenie dla swobodnej wypowiedzi wielkich improwizatorów. I, dajmy na to, taki Cecil Taylor musiał cierpliwie poczekać do roku 1989, na upowszechnienie się nośnika CD, kiedy to zarejestrował swoje przełomowe dzieło Cecil Taylor European Orchestra "Alms-Tiergarten". Pierwszy krążek zawierał nagarnie "Involution/Evolution", trwające 58 minut 51 sekund, zaś druga płytka CD zatytułowana "Weight-Breath-Sounding Trees" czasem trwania przekraczała godzinę i trzy minuty.

Bohaterka dzisiejszego wpisu - Jasmine Myra - raczej nie potrzebuje godziny, żeby zarejestrować jedną kompozycję. Jej najnowszy album "Horizons" zawiera osiem urokliwych odsłon, które czasem trwania zamknęły się w niespełna trzech kwadransach. W poszczególnych fragmentach płyty nie znajdziemy zbyt wiele momentów swobodnej improwizacji. Brytyjska kompozytorka, saksofonistka i flecistka przede wszystkim jako cel postawiła sobie zbudowanie specyficznego nastroju, i trzeba przyznać, że wyszła z tej próby obronną ręką. W 2017 roku ukończyła konserwatorium muzyczne w Leeds, a już dwanaście miesięcy później wybrano ją do udziału w programie Jazz North Introduces, którego zadaniem jest udzielanie wsparcia dla młodych angielskich twórców. Jej talent został zauważony przez szefa wytwórni Gondwana Records - Matthew Halsalla, który zaproponował jej podpisanie kontraktu płytowego.

Album "Horizons" rozpoczyna się od dwóch kompozycji: "Prologue" oraz tytułowej "Horizons" - pierwotnie tworzyły one jedną całość, na potrzeby płyty rozdzielono te dwa utwory, a pierwszy z nich znakomicie wprowadza słuchacza w specyficzny klimat tego wydawnictwa. Dźwięki fletu, skrzypiec, gitary i fortepianu są niczym kolory na palecie malarza impresjonisty. Od pierwszych chwil zwraca na siebie uwagę specyficzna delikatność poszczególnych  tonów, miękkość subtelnych motywów, które tworzą kolejne utwory. Innymi słowy czuć w tym wszystkim smukłą kobiecą rękę. Przy okazji "Horizons" odnotowujemy nieznaczne przyspieszenie tempa również za sprawą, co warte podkreślenia, świetnie zrealizowanej perkusji. Szkoda tylko, że ta ostatnia odzywa się na całym albumie stosunkowo rzadko. Wiele z jego najlepszych fragmentów niesie wraz z sobą wyczuwalny filmowy charakter. W "1000 Miles" do głosu dochodzi harfa w rękach Alice Roberts, stałej współpracowniczki oficyny Gondwana Records, która pojawiła się na sesjach nagraniowych i płytach Matthew Halsalla, producenta albumu "Horizons". W tej części płyty saksofon Jasmine Myra przypomniał mi melodykę ostatnich dokonań Juri Honinga. Terytorium, po którym porusza się brytyjska artystka to zdecydowanie "jazzowa kraina łagodności". Nie dziwi więc specjalnie fakt, że kompozytorka z Leeds woli unikać karkołomnych niekiedy solowych popisów. Spokojnie i precyzyjnie wykorzystuje poszczególne instrumenty, rozwija kolejne wątki opowieści, dając pograć zaprzyjaźnionym muzykom. Napisana tuż po śmierci babci autorki "Words Left Unspokoen" - to piękna harmonia dźwięków harfy i fortepianu, wzbogacona ornamentami skrzypiec (Isabell Baker, Lisa Natusno). Kto wie, czy to właśnie ten ostatni instrument nie jest dyskretnym bohaterem tego wydawnictwa. Wykorzystanie sekcji smyczkowej dodało polotu, gładkości i głębi. "Morningtide" według deklaracji artystki miał stanowić ukłon w stronę twórczości Kenny Wheelera. Jak zwykle przy okazji wydawnictw oznaczonych logo Gondwana Records - wspominałem już o tym przy wielu okazjach - mam poczucie niedosytu, jeśli chodzi o grę pianisty. Zbyt mało tutaj fortepianowych akcentów, zbyt mało wyrafinowanych, barwnych i zapadających w pamięć niespiesznych wędrówek po czarnych i białych nutach czy ćwierćnutach, i jeden rodzynek w postaci wieńczącego całość "New Beginnings", gdzie wkład pianisty Jaspera Greena słychać nieco bardziej, z pewnością tego nie zmieni.

(nota 7-7.5/10)

 


Dodatki, dodatki, dodatki -  a w nich na początek skoczna piosenka Jacksona Phillipsa z miasta Los Angeles, który ukrywa się pod szyldem Day Wave.


Chodząca ostatnio za mną piosenka "Ice-9" grupy Bug Teeth, nazwa utworu została zaczerpnięta z prozy Kurta Vonneguta - "Kocia kołyska".



Prezentowałem kiedyś twórczość Benedicta Kupstasa, ukrywającego się również pod nazwą Field Guides, pora na fragment z jego ostatniej, trzeciej w dorobku płyty zatytułowanej "Ginkgo".



Wokalista grupy The Head On The Heart, czyli Josiah Johnson i fragment jego solowej twórczości, najnowszy singiel "You Had One Job", który ukazał się nakładem prestiżowej oficyny Anti-records.



Jakiś czas temu recenzowałem debiutancką płytę grupy Constant Follower, zajrzyjmy na chwilę na ich koncert.



Przyznam, że czekam na krążek saksofonisty Chipa Wickhama - "Cloud 10", który 9 września ukaże się dzięki uprzejmości oficyny... jak myślicie, jakiej? Oczywiście Gondwana Records. Póki co pokazał się ten pełen uroku singiel.






sobota, 9 lipca 2022

KATIE BEJSIUK - "THE WOMAN ON THE MOON" (Duble Double Whammy) "Obcasy na kraterze"

 

    Wiosną tego roku minęło pięćdziesiąt lat, od momentu, kiedy John Young wylądował na Księżycu. Dokonał tego jako dziewiąty człowiek. Co ciekawe przez ten czas na księżycowym podłożu nie odcisnęła swojej zgrabnej stopy żadna kobieta. Aż trudno w to uwierzyć. Może dlatego szefowie amerykańskiej agencji kosmicznej NASA postanowili zmienić ten przykry stan. Wyszli więc z inicjatywą i stworzyli specjalny projekt o nazwie "Artemis", wart ponad 28 mld dolarów, którego zwieńczeniem będzie wylądowanie na Księżycu pierwszej kobiety. Grono potencjalnych kandydatek liczy dwanaście osób, i wśród nich nie ma na pewno Katie Bejsiuk.  

Bohaterka dzisiejszego wpisu to amerykańska piosenkarka i autorka tekstów Katie Bennett, która przy okazji opublikowania debiutanckiego wydawnictwa - "The Woman On The Moon", przypomniała sobie o ukraińskich korzeniach. Przyjęła więc nazwisko Bejsiuk, gdyż właśnie w ten sposób nazywał się jej ojciec, kiedy przed laty wyruszył w podróż do USA. Wcześnie Bennett udzielała się wokalnie w grupie Free Cake For Every Creature, z którą to nagrała trzy płyty. Jej solowe wydawnictwo w dużej mierze oparte jest na akustycznym brzmieniu. Wszędzie tam, gdzie Amerykanka śmiało wychodzi poza strefę komfortu grania w oparciu o tylko i wyłącznie gitarę akustyczną, jej album przyciąga uwagę - przynajmniej moją - oraz zyskuje na znaczeniu. Pikanterii dodaje fakt, że młoda artystka wyprodukowała ten krążek sama, choć tu i ówdzie skorzystała z pomocy zaprzyjaźnionych muzyków. W aranżacjach możemy usłyszeć harfę, syntezator, bas, gitary, skrzypce, wiolonczelę, i dodatkowe męskie czy kobiece głosy. W kilku fragmentach odnajdziemy charakterystycznie przeciągnięte gitarowe akcenty (pedal steel) - to Peter Gill zostawił w ten sposób swój wymowny ślad, przywołując dzięki temu nastrój indie-folkowych pieśni czy przestrzeń americany. 

Płyta "The Woman On The Moon", zaczyna się od leniwego "Mother's Record", przypominającego dawne dokonania Hope Sandoval. Katie Bejsiuk jakoś specjalnie nie próbuje podkreślać walorów wokalnych. Jej sposób artykulacji niektórych dźwięków przypomina szept, jakby amerykańska artysta sugerowała nam, że jej głos jest tylko jednym z wielu instrumentów, a nie czymś, co należy szczególnie wyróżnić, i nisko temu się pokłonić. W "Feel Right" pojawia się delikatnie uderzana szczotkami perkusja, a także okruchy tonów fortepianu, które dodały temu fragmentowi ciekawych barw. Debiutancki materiał w dużej mierze opiera się właśnie na tego typu subtelnościach, które przy pobieżnym przesłuchiwaniu łatwo przegapić. "Onion Grass", pełniący funkcję singla promującego najnowsze wydawnictwo, ma nieco mocniejszy, grungowy charakter, głównie dzięki wykorzystaniu brzmienia gitary. Dla odmiany "Candy Cigarettes" wita nas tonami muskanych strun, tworzących sugestywny krajobraz. Trzeba przyznać, że na wiele z tych piosenek, których podstawowe wątki poruszają tematykę świata kobiet i relacji międzyludzkich - bo niestety nie na wszystkie - był tutaj odrębny pomysł, co wprawne ucho na pewno wychwyci, słuchając kolejnych kompozycji, które według notki prasowej powstawały warstwa po warstwie, w sypialniach i piwnicach porozrzucanych gdzieś w północnej części stanu Nowy Jork. "Queen Anastasia" zawiera całkiem zgrabny motyw syntezatorowy. Szkoda tylko, ze przy okazji tej odsłony płyty Katie Bejsiuk nie chciała nieco mocniej przesunąć pokrętła wzmacniacza, i ruszyć szybciej, popychana rockowym podmuchem. Wydaje się, że najpełniej w tym popowo-folkowym kontekście zabrzmiał "Tourmaline", dźwięcznie, miękko i dziewczęco. Potencjał jest... Co będzie dalej, czas pokaże.

(nota 7/10)

 


W dzisiejszej "kobiecej" odsłonie bloga, zgodnie z nazwą, zabrzmi nieco więcej przedstawicielek płci pięknej. Na początek przeniesiemy się do Francji, skąd pochodzi grupa Omerta, z wokalistką Florence Giroud. To właśnie ona została uwieczniona na okładce płyty, podobnie zresztą jak na ich poprzednim debiutanckim i bardzo udanym wydawnictwie z 2017 roku. Posłuchamy zmysłowego fragmentu ich najnowszego albumu, który ukazała się kilka dni temu - " Collection Particuliere". Często wracam do tej rozkosznie leniwej piosenki. Odsłuchajcie ją sobie na pętli, znów i znów... niepostrzeżenie wchodzi pod skórę !!!



 Odrobinę cofniemy się w czasie. Dog Faced Hermans to szkocka i bardzo słabo znana grupa, założona w 1986 roku w Edynburgu. W jej składzie znajdziemy wokalistkę Marion Couts, która również grała na trąbce. Oto fragment płyty "Those Deep Buds" (1994).



Z Nashville pochodzi grupa Lumenette, z wokalistką Christine Byrd. Zgodnie z planem 12 sierpnia światło dzienne powinna ujrzeć ich debiutancka płyta "All Around My Head".



"Widzę piersi" - mógłbym szowinistycznie powiedzieć, po objerzeniu tego teledysku, choć widać na nim wiele różnych rzeczy. Tymczasem występująca w nim artystka - Claude - widzi przede wszystkim premierę swojego debiutanckiego albumu - "A Lot's Gonna Change", który pokaże światu 12 sierpnia.



W kąciku improwizowanym pojawi się pianistka i kompozytorka Carole Nelson, obok kontrabasisty Cromaca O'Briena i perkusisty Dominica Mullana. Fragment najnowszej płyty "Night Vision".



Czym ten świat byłby bez... mężczyzn, chociażby tych grających w zespole Szun Waves - Luke Abbot, Laurence Pike, Jack Wyllie z Portico Quartet na saksofonie. 19 sierpnia ukaże się ich najnowsze dzieło  zatytułowane "Earth Patterns".






niedziela, 3 lipca 2022

WAX MACHINE - "HERMIT'S GROVE" (Batov Records) "Tropikalia z Brighton"

 

   Przyznam, że słabo znoszę upały. Nie dla mnie żar tropików, skwar i spiekota, ostre promienie słońca cierpliwie grillujące biedną skórę. Nawet przy okazji wyjątkowo mroźnej zimy nigdy za nimi nie tęsknię. Jednak dzisiejsza główna propozycja wpisuje się po części w tropikalną aurę, i zbyt dużej ochłody raczej nie przyniesie. Pod niezbyt trafnie dobraną nazwą Wax Machine ukrywa się zespół o dość płynnym składzie, powołany do życia kilka lat temu, przez jego lidera i brazylijskiego emigranta - Lau Ro, który po ukończeniu ósmego roku życia wyruszył był wraz z rodzicami w daleką podróż do Europy, gdzie ostatecznie zamieszkał w nadmorskiej miejscowości Brighton.

"Hermit's Grove" - to drugie dzieło Brytyjczyków, które według notki prasowej powstało w dużej mierze w garderobie położonej tuż nad kostnicą. Może to tylko chwyt marketingowy, a może zwykłe potwierdzenie faktu - tak czy inaczej, wątków psychodelicznych w trakcie tych siedmiu odsłon nie brakuje, choć nie są to gęste bagienne opary, a raczej delikatna i zwiewna mgiełka, która unosi się nad ciepłą wodą całego albumu niczym puszysty obłok. Oprócz tego w kolejnych odsłonach znajdziemy naleciałości folkowe, czerpiące z tradycji tego gatunku, a także elementy brazylijskiej tropikany; chociażby utwór "Canto De Lemanja", zaprezentowany już na łamach tego bloga, który jest coverem piosenki autorstwa Viniciusa De Moraesa. W warstwie aranżacyjnej całkiem dużo się dzieje - bo i flet, w rękach i ustach drugiej wokalistki Isobel Jones, pełni tu kluczową rolę, prowadzi nas sugestywnie przez kolejne fragmenty, jest znakiem rozpoznawczym brzmienia zespołu, i saksofon Freddiego Willatta, który odzywa się w moim ulubionym "Face Of All", do tego tony gitary, drobne akcenty pianina elektrycznego oraz wibrafon; spore bogactwo znajdziemy także w ogrodzie perkusjonaliów. W przebojowym "Springtime" muzycy zapuścili się w rejony niegdyś eksplorowane przez Broadcast czy Stereolab. Z kolei najdłuższa kompozycja "Gaian Dream" najbardziej czerpie z dobrodziejstw psychodelicznego folku.

W odróżnieniu od udanego debiutu "Earthsong Of Silence" (2020 rok), najnowsza propozycja muzyków z Brighton ma nieco bardziej piosenkowy charakter. Poprzednie wydawnictwo brzmiało mocniej, surowiej, chyba również mniej finezyjnie, miało wyczuwalny rockowy pazur, przywoływało ducha epoki lat 60/70-tych oraz skojarzania z płytami Jethro Tull czy Jeffersone Airplane. Można tam było znaleźć znacznie więcej soczystych solówek gitar i basu, a przede wszystkim fletu. Ten fakt nie może specjalnie dziwić, skoro poprzednią płytę wyprodukował Go Kurosawa, artysta związany z formacją Kikagaku Moyo, który niejako specjalizuje się w tego typu brzmieniach. Krążek "Hermit's Grove" zgodnie z deklaracją autora wszystkich kompozycji został zainspirowany morzem, na którego fale lubi spoglądać w wolnych  chwilach Lau Ro. Jego odgłosy wpleciono w tkankę aranżacyjną niektórych nagrań, i może to właśnie one, działając podprogowo, sprowadzą na Was tak upragniony ostatnio chłód.

(nota 7/10)

 


Wspomniałem wcześniej o grupie Stereolab, tak się złożyło, że 2 września ukaże się wydawnictwo - "Pulse Of The Early Brain", które będzie zawierało ich rzadkie single z odległej przeszłości.



Haunted Summer to prezentowany już na łamach tego bloga małżeński duet z Kalifornii, najwyższa pora na kolejną odsłonę ich płyty "Whole".



W przedostatnim wpisie wspominałem o grupie Lambchop, i proszę... oto jest zapowiedź ich premierowej płyty - "The Bible", która ukaże się 30 września. 



Zapomniani przez fanów Efterklang opublikowali niedawno drobne i dość przeciętne wydawnictwo, jednak i na tym potwierdzeniu spadku twórczej formy możemy odnaleźć jedną całkiem miłą piosenkę, o jakże zgrabnym tytule.



Myślę, że Robin Jones And His Quintet całkiem nieźle będzie korespondował z głównym wątkiem dzisiejszego wpisu, oto fragment z płyty "Denga", z 1971 roku.



Na koniec saksofonista z Nowego Jorku, czyli Stan Killian Trio w kompozycji z ostatniej i niedawno wydanej płyty "Brooklyn Calling".