sobota, 27 lutego 2021

NIGHTSHIFT - "ZOE" (Trouble In Mind Records) "Party przy świecach"

 

      W dzisiejszym wydaniu "Muzycznego Świata" nieco więcej muzyki. Czasem zdarza się tak, że ciekawych czy też wartych poznania albumów pojawi się w tygodniu więcej, i trudno chociażby nie wspomnieć o krążkach, na które od kilkunastu dni niecierpliwie się czekało. Część wspólna tych różnych albumów wyraża się w tym, że większość z nich jednak pozostawiła po sobie pewne, rosnące z każdą chwilą, uczucie niedosytu. Stąd też poniższe wzmianki stanowią raczej drobne sygnalizacje, niż, co w takim układzie w pełni zrozumiałe, wnikliwy opis. Czego bym nie napisał, jedno nie ulega wątpliwości, warto sięgnąć nie tylko do tych płyt, ale poszukiwać w muzyce czegoś tylko dla siebie, nie oglądając się na mody i style, oraz podpowiedzi nie zawsze rzetelnych krytyków. 

Pozwólcie, że moją prezentację zacznę od albumu, na temat którego zamieściłem już wzmiankę na łamach tego bloga. Mam tu na myśli krążek Lost Horizons - "In Quiet Moments" (part 1). W miniony piątek światło dzienne ujrzała część druga, a tym samym, cały fizyczny nośnik. Album został stworzony "ku pokrzepieniu serc", w czasie żałoby po zmarłej niedawno matce Simona Raymonde'a. Do wykonania skomponowanych w przeciągu kilku miesięcy piosenek dawny muzyk Cocteau Twins zaprosił spore grono artystów. Sam proces werbowania wokalistów szef wytworni Bella Union porównał do żmudnego wysyłania CV pod adresem przyszłych pracodawców. Co ciekawe, nie wszyscy obdarowani ścieżką dźwiękowa zechcieli umieścić na niej swój głos. Jednak Raymonde nie odsłonił kulis procesów rejestracji, i nie powiedział któż taki delikatnie lub z wdziękiem albo brutalnie odmówił udziału w sesji nagraniowej. W drugiej części - czyli od utworu dziewiątego do szesnastego -  płyty "In Quiet Moments" wystąpiło dwóch panów i sześć pań. Z przykrością muszę stwierdzić, że moim zdaniem część pierwsza tego wydawnictwa jest znacznie lepsza niż druga jego odsłona. Tym razem kompozycje nie są aż tak udane, funkcjonują w oparciu o podobnie rozpisane nuty i klasycznie brzmiące aranżacje. Najsłabiej wypadł Christopher Duncan, muzyk dość znany na Wyspach Brytyjskich -  za album "Architect" otrzymał nominację do Mercury Music Prize. W piosence "Circle" projektu Lost Horizons jego wokaliza wypadła blado, jakby artysta nieudolnie zmagał się z nieodpowiednią tonacją. Podobnie słabo zaprezentowała się Ren Harvieu w utworze "Unvaveling In Slow Motion", gdzie jej wysoki, szczególnie w refrenie, głos, ozdobiony nieco na siłę  schematyczną partią skrzypiec, nie przemówił do mnie w przekonujący sposób. Odrobinę nijaki wydaje się być także "Flutter", z gościnnym udziałem Rosi Blair. Z kolei troszkę lepszy "Blue Soul", w wykonaniu Laury Graves, przypomniał mi dawne dokonania Hectora Zazou. Obronił się natomiast delikatny głos ulubionej wokalistki Simona Raymonde'a - Karen Peris, a także świetna Marissa Nadler oraz najstarszy w tym gronie, bo 82-letni Ural Thomas, który wykonał tytułową kompozycję. Moimi ulubionymi utworami, do których wciąż chętnie i często wracam, pozostały "I Woke Up With An Open Heart" - The Hempolics, a także cudowna Kavi Kwai - "Every Beat That Passed". Po przesłuchaniu całego albumu "In Quiet Moments" można dojść do jedynie słusznego wniosku, że gdyby na playliście zabrakło pięciu czy sześciu kompozycji, mielibyśmy do czynienia z bardzo dobrym wydawnictwem. A tak... jest tylko całkiem nieźle.


Kolejna płyta, na którą z niecierpliwością czekałem, to krążek Richarda Barbieriego - "Under A Spell". Wielokrotnie deklarowałem na łamach tego bloga moją słabość do twórczości Davida Sylviana, a przecież Barbieri to jego niegdyś stały współpracownik, pamiętający początki Japan, Porcupine Tree, Rain Tree Crow, itd.  Podczas prac nad swoim ostatnim wydawnictwem zaprosił w gościnne progi studia Steve'a Hogartha (Marillion) i szwedzką wokalistkę Lisen Rylander Love, jednak ich wkład w te nagrania jest znikomy, a z pewnością pozostawiający wiele do życzenia. Richard Barbieri gra na tym albumie - szczególnie w jego elektroniczno-ambientowych odsłonach, mocno zgranymi, jak dla mnie, motywami. Choć trzeba uczciwie przyznać, że znajdziemy na krążku "Under A Spell" utwory, które przypominają lata dawnej świetności. Transowy "Flare 2", "Serpentine" czy "Sketch 6", przenoszą nas do czasów, kiedy w znakomitym składzie Rain Tree Crow grał nieodżałowany Mick Karn, i sprawiają, że chcemy posłuchać ich raz jeszcze. Jednak te trzy czy cztery rodzynki to troszkę za mało, żeby na dłużej i w pełni cieszyć się tym wydawnictwem. Myślę, że wspomniane wcześniej ambientowe kompozycje Barbieriego całkiem nieźle będą korespondować z gitarowo-przestrzennymi utworami Deana McPhee, jego czwarta w dorobku płyta "Witch's Ladder" również ukazała się kilka dni temu.




Z Australii, a dokładniej mówiąc z Perth, pochodzi grupa Mt. Mountain. W dorobku mają cztery pełnowymiarowe wydawnictwa, które wypełniają transowo-gitarowe kompozycje, gdzie sprawne uchu wychwyci odwołania do takich zespołów jak: Can, Moon Duo, Kikagaku Moyo, Cuasa Sui itd. Najnowszy album - "Centre" wypełniają dobre, ale mimo wszystko łudząco podobne do siebie utwory, oparte na powtarzalnych krautrockowych taktach i psychodelicznym brzmieniu gitar. Z tym, że owe gitary zachowują się długimi momentami dość powściągliwie. Po wysłuchaniu całości słuchacz łapie się na tym, że spędził kilka kwadransów w miłym, ale jednak przewidywalnym towarzystwie. Rzuca się w uszy brak odstępstwa od ustalonej normy, dobrej gitarowej solówki, soczystego westchnienia basu, jakiegoś niespodziewanego akcentu. Pośród dziewięciu kompozycji wyróżniłbym szczególnie dwie: "Aplomb" oraz "Peregrination", które uwiodły mnie żywym rytmem i tętniącą gdzieś w ukryciu energią. Tym razem ewidentnie zabrakło erupcji tego intrygującego skądinąd australijskiego wulkanu.



 I na koniec tej dzisiejszej przydługiej wyliczanki album szkockiej grupy Nightshift zatytułowany "Zoe", przy którym chciałbym zatrzymać się na nieco dłużej. Formacja ta powstała całkiem niedawno, bo w 2019 roku, jednak większość muzyków wchodzących w jej skład funkcjonowała już od dłuższego czasu na lokalnej scenie, zasilając szeregi mniej znanych zespołów, takich jak: Spinning Coin, 2PLY, Robert Sotelo. Początkowo Nightshift tworzyło dwóch muzyków - David Campbell (gitara), i Andrew Doig (bas). Dopiero później dołączyli do składu Chris White (perkusja), Eothen Stearn (klawisze, śpiew) oraz Georgia Harris (wokal, gitara, klarnet). W ubiegłym roku wydali kasetę, a pod koniec lutego 2021 doczekaliśmy się debiutanckiego wydawnictwa "Zoe". Płytę rozpoczyna utwór "Piece Together", monotonnymi pociągnięciami basu, któremu towarzyszy leniwa, podwojona wokaliza. Warto dodać, że poszczególne partie kompozycji muzycy nagrywali osobno, każdy w swoim domu, przesyłając kolejne pomysły i ścieżki dźwiękowe drogą mailową. To, co od razu zwraca na siebie uwagę w brzmieniu formacji z Glasgow, można określić jako specyficzne wykorzystanie instrumentów. Wyżej wspomniane odzywają się bowiem w bardzo oszczędny sposób i nie wychodzą poza ściśle określone ramy.  Muzycy lubią stosować układy prostych dźwięków, które następnie powielają, tworząc w ten sposób skromne, ale nie pozbawione uroku aranżacje. Jednak tym sposobem nie wprowadzają słuchacza w trans, gdyż pomiędzy poszczególnymi tonami jest sporo wolnej przestrzeni. Czasem wypełni je okruch solówki indie-rockowej gitary, to znów odezwie się klarnet. I tak to już w życiu niekiedy bywa. To, co momentami pogrążało płytę Mt. Mountain - "Centre", lub nie dawało wypłynąć Australijczykom na szersze wody, w przypadku szkockiej formacji wydaje się być siłą ich debiutanckiego krążka.  W "Outta Space" rozmyty, jakby celowo niedbale zagrany krautrockowy motyw stanowi jego podwalinę. Delikatna, rozmarzona wokaliza - stojąca w sporym kontraście do tej z kompozycji "Spray Paint The Bridge", gdzie partie wokalne rozjechały się w jakiś przedziwny sposób - oraz ozdobnik klarnetu przynosi wraz z sobą miłą niespodziankę. "Make Kin" przypomina osobliwą próbę Sonic Youth, wykonaną pod koniec zbyt długiego dnia, na dużym kacu albo na sporym zmęczeniu. W "Romantic Mud" nieśmiało przebija się duch zapomnianego już Bauhaus. Najdłuższa, bo siedmiominutowa kompozycja - "Power Cut" - wydaje się być również jedną z najlepszych. Tekst do tego utworu powstał w chwili, gdy Eothen Stearn przebywała w Marsylii. Pewnego dnia  nastąpiła wielogodzinna przerwa w dopływie prądu i wokalistka szkockiej grupy spędziła wieczór przy świecach, snując i przelewając na papier refleksje dotyczące uzależnienia współczesnego człowieka od technologii. Początkowo album miał nosić tytuł "Contus", nawiązując do pracy filozofa kultury Rosi Braidotii - "Posthuman" (nowe technologie, badania postkolonialne, neohumanizm, feminizm). Jednak pozostałym członkom grupy ów tytuł wydał się zbyt pretensjonalny. Ostatecznie postawiono na "Zoe", pod którą to nazwą wokalistka rozumie wysiłek czy też ciągłe dążenie do nieskrępowanego samorozwoju. Miejmy nadzieję, że przed grupą Nightshift jeszcze spora droga do pokonania. Jednak już teraz warto im się przyglądać.

(nota 7.5/10)

 



W kąciku deserowym nadal pozostaniemy w Szkocji, gdyż stamtąd pochodzą weterani alternatywnych dróg i bezdroży. Oto kultowy niegdyś zespół Arab Strap postanowił przypomnieć o swoim istnieniu. Piątego marca ukaże się ich najnowsze wydawnictwo "As Days Get Dark". Zarówno nazwa grupy, jak i teksty wielu ich piosenek, niosły wraz z sobą konotacje seksualne. Nic więc dziwnego, że i tym razem teledysk promujący album nawiązuje do erotyki. Moje wychowane na pornografii oczy nie znalazły w tym video niczego obrazoburczego. Zainteresowanych nieocenzurowaną wersją teledysku odsyłam do strony bandcamp zespołu, gdzie można bez przeszkód obejrzeć cały materiał, pod warunkiem, że ukończyło się już osiemnasty rok życia.



A skoro Arab Strap... to oczywiście musi zabrzmieć jeden z moich ulubionych utworów  -"Girls Of Summer". (Ps. od 2 minut 30 sekundy zróbcie odpowiednio głośno swoje wzmacniacze).




niedziela, 21 lutego 2021

SNOWPOET - "WAIT FOR ME" (Edition Records) - "Kluczem do życia jest... improwizacja"

 

    Muszę przyznać, że nie rozstaję się z albumem "Wait For Me" grupy Snowpoet. Cóż za osobliwe wyznanie, jak na tak zwany dobry początek, prawda? Nie rozstaję się z tym krążkiem od kilku dni. Takie lub podobne słowa często odnajdujemy w prywatnych relacjach albo recenzjach prasowych. Z jednej strony możemy je uznać za mało oryginalny chwyt marketingowy i przejść do dalszej części tekstu, jeśli takowa istnieje. Z drugiej zaś, pewnie w niejednym, również w moim, przypadku zdanie to odzwierciedla aktualny stan rzeczy. Kompozycje z płyty "Wait For Me" rzeczywiście wypełniają mi każdą wolną chwilę, i te chwile nieco bardziej  zajęte... także. Nawet w tym momencie, który już odszedł niepostrzeżenie, kreśląc te nieco koślawe dziś zdania, do moich uszu docierają subtelne dźwięki z tego albumu. A kiedy robię sobie od nich przerwę - bo warto sprawdzić pozostałe nowości płytowe, które ujrzały światło dzienne w miniony piątek - łapię się na tym, że zaczynam tęsknić za tymi piosenkami tak, jak tęskni się za tym, co świeże i nienachalne, subtelne i szczere, inteligentne i poruszające...

Lauren Kinsella to wokalistka, autorka tekstów, dyplomowana kompozytorka, kobieta z wolna dobiegająca do czterdziestki. Wypominać wiek płci przeciwnej nie wypada, ale robię to głównie dlatego, żeby podkreślić, że przez minione lata artystka dojrzewała, i nie jest kimś, kto na scenie muzycznej stawia dopiero pierwsze kroki. Kiedy prześledzimy nieco wnikliwiej jej biografię, możemy dojść do wniosku, że umiejętnie wykorzystała różne elementy, które podsunął jej kapryśny niekiedy los. Jako dziewczynka uczęszczała na lekcję baletu. A ze żmudnych powtórzeń tych samych figur oraz układów najbardziej polubiła momenty, kiedy prowadząca zajęcia zachęcała uczniów do swobodnej improwizacji. Tworzenie czegoś na własnych warunkach, swoboda skojarzeń i wolność stały się później czymś na kształt artystycznego modus operandi sympatycznej Irlandki. Nasza dzisiejsza bohaterka z czasów beztroskiego dzieciństwa pamięta również, że babcia, jak i matka, miały bardzo ładną barwę głosu. Jednak ani jedna, ani druga, nie miały możliwości, żeby ów głos systematycznie kształtować pod okiem odpowiednich pedagogów. Mając 23 lata Lauren udała się do Newpark Music Center, żeby studiować jazz i ćwiczyć głos, korzystając z cennych uwag Ronana Guilfoyle'a. Później były podróże i edukacja w Szwajcarii, Indiach oraz na Węgrzech.  Zwieńczeniem tego okresu było uzyskanie tytułu magistra w zakresie śpiewu i kompozycji w Royal Academy Of Music w Londynie. Jak sama przyznaje, przełomowym dla niej momentem w postrzeganiu kobiecej wokalistyki było poznanie albumu "Swingin'easy" - Sarah Vaughan (1957), który oszołomił ją: "mistrzostwem w zakresie harmonii i rytmu, kontroli głosu w zakresie barwy, projekcji, dynamiki i swingu". W dalszej kolejności Kinsella współtworzyła zespoły, projekty, występowała przed publicznością. W międzyczasie zdobyła kilka cennych nagród  i wyróżnień, jak: Kenny Wheeler Jazz Prize, czy tytuł "wokalistka roku JazzFM" (2016). Z ważniejszych przystanków na trasie artystycznego rozwoju warto wspomnieć: Lauren Kinsella Ensemble, Abhra, duet z saksofonistą Julienem Pontavianne, Roamer, współpraca przy tworzeniu opery, spektakli teatralnych, kolaboracje z kompozytorami muzyki klasycznej, granie z kwintetem Though-Fox. Z saksofonistą Alexem Huberem nagrała album zatytułowany "All This Talk About" (2012), inspirowany poezją Teda Hughesa, o którym Julian Barnes w znakomitym "Poczuciu kresu" napisał: "Oczywiście wszyscy się zastanawiamy, co będzie, kiedy już skończą mu się zwierzęta do tych wierszy".

I tutaj docieramy do kolejnego istotnego punktu w biografii irlandzkiej wokalistki - księgarnia ojca. To właśnie stamtąd nastoletnia Lauren pożyczała książki, żeby w zaciszu swojego pokoju otworzyć je na przypadkowej stronie, wybrać dowolny fragment tekstu, chociażby i Juliana Barnesa, czy Javiera Mariasa, a potem śpiewać go na różne możliwe sposoby. Nic więc dziwnego, że elementy nieskrępowanej zabawy utrwalone w dziecięcym pokoju nasza dzisiejsza bohaterka przeniosła później do swojej dojrzałej twórczości. Możemy je również usłyszeć na albumie Snowpoet. Płyta "Wait For Me" jest w dużej mierze sugestywnym i bardzo urokliwym pokazem możliwości ludzkiego głosu.



Czego tutaj nie mamy - śpiew solowy, pogłosy, motywy chóralne, harmonie i kontrapunkty, zmysłowy szept, oddech, deklamacje. Powtarzanie poszczególnych fraz, akcentowanie pojedynczych wyrazów, beztroskie punktowanie sylab, przypominające gaworzenie niemowlaka. A dookoła tego wszystkiego rozciągają się wspaniałe dźwiękowe przestrzenie, stworzone w oparciu o saksofon (Josh Arcoleo), fortepian (Matthew Robinson), syntezator (Chris Hyson), perkusję (Dave Hamblett), skrzypce (Alice Zawadski).  Grupa Snowpoet często i dość niesłusznie określana bywa przez dziennikarzy jako duet - Lauren Kinsella i Chris Hyson. Tymczasem wokalistka przy różnych okazjach podkreśla, że zespół tworzy sześcioosobowy skład; siódmym członkiem jest producent oraz inżynier dźwięku Alex Killpartrick, współpracujący z nimi od samego początku.  Niemal wszyscy członkowie brytyjskiego kolektywu poznali się podczas studiów w Royal Acadamy Of Music. Tylko pojawiający się gościnnie gitarzysta studiował w Guidhall.  Snowpoet w 2016 roku własnym sumptem wydali epkę - "Butterlfy", żeby dwa lata później podpisać kontrakt z wytwórnią Edition Records, nakładem której ukazał się pełnowymiarowy debiut "Thought You Knew". Główne jego motywy skupiały się wokół rozterek miłosnych, szukania ukojenia w powrocie do natury, odnalezienia harmonii z przyrodą. Stąd nie dziwiło wykorzystanie nagrań terenowych - śpiewu ptaków, szumu wiatru, odgłosów kroków w wysokiej trawie, zarejestrowanych w londyńskich parkach.

Najnowszy album wyjątkowo udanie otwiera znakomity "Roots", który rozpoczyna się od pętli fortepianowej i wokalnej, nieśmiałe blaszki perkusji wprowadzają dodatkowy podział rytmiczny. Owa delikatność, czy też subtelność brzmienia to znak rozpoznawczy grupy Snowpoet. Saksofonowe ornamenty Josha Arcoleo przenoszą kompozycję w inny, szerszy wymiar. Chris Hyson proces komponowania porównał do technik malarskich. I trzeba przyznać, że od pierwszych chwil albumu "Wait For Me" możemy przekonać się, iż nie jest to tylko przypadkowo rzucona metafora. Drugi utwór - "The Wheel" - zaczyna się słowem mówionym, wypowiadanie poszczególnych głosek jest tutaj środkiem artystycznego wyrazu. Melodia i rytm języka pobudza wyobraźnie artystki urodzonej w Dublinie. "Poszukuję emocjonalnego centrum słów" - oświadczyła w jednym z wywiadów. Lauren Kinsella dobitnie pokazuje, że ludzki głos można wykorzystać na wiele różnych sposobów.

"Czasem wszystko zaczyna się od rytmu, innym razem od melodii czy fragmentu tekstu". Ważnym elementem w twórczym warsztacie Kineslli jest improwizacja, swobodna gra skojarzeń, wzajemne interakcje członków zespołu, dokładanie kolejnych elementów na dalszych etapach produkcji. Muzyka Snowpoet, z godną pozazdroszczenia lekkością, przekracza ramy gatunkowe. Można bez cienia przesady powiedzieć, że w każdej z tych dwunastu kompozycji wypełniających krążek "Wait For Me", gatunek definiowany jest od nowa. To ciągły proces, stawanie się, próba określania, i wymykanie się jednoznacznym ujęciom. Ileż w tych nagraniach barw, ileż odcieni, pomysłów i zwykłej radości tworzenia. Porównań do istniejących już zespołów można znaleźć wiele, ale żadne nie będzie trafne. Dziennikarze w twórczości Lauren Kinselli odnajdują inspiracje Bjork, szczególnie albumem "Vespertime", lub dokonaniami Laury Marling. Sama wokalistka przywołuje nazwiska Laurie Anderson, Joan Baez, Olivii Chaney. Od siebie dodam, że w momentach najbardziej zbliżonych do indie-folkowych tematów, można przypomnieć postać Kate Bush, szczególnie jej płyty z ostatniego okresu. Słuchając utworu "Early Feelings" przypomniała mi się płyta Julii Holter, z jakże udanego, omawianego na łamach tego bloga, wydawnictwa "Aviary". Przebojowa, na charakterystyczny dla Snowpoet sposób, jest kompozycja "Face Time". Z kolei "Sky Thinking" to niespieszne refleksje stworzone w oparciu o przetworzone tony saksofonu. 

Improwizacja, folk, awangarda, pop, elementy elektroniki, kameralistyka - wszystko to łączy się i przenika na krążku "Wait For Me" w bardzo wyrafinowany sposób. Przepiękna, poetycka wręcz, kompozycja "Burn Bright" urzeka lekkością czy delikatnością zarówno śpiewu, jak i barwnych fortepianowo-skrzypcowych ornamentów. Tak delikatna i krucha może być tylko zakochana i nieco zagubiona wrażliwa kobieta, miłośniczka poezji Sylvii Plath, Larkina czy Johna O'Donohue'a. "Cisza to fascynująca obecność. Jest nieśmiała. Jest cierpliwa. Nigdy nie zwraca na siebie uwagi". A ta kompozycja zdaje się być stworzona na progu ciszy. Również na miejsce rejestracji nagrań członkowie formacji wybierają studia położone na uboczu, z daleka od wielkich aglomeracji, jak chociażby to w środkowej Walii - Giant Wafer Studio, gdzie  zrealizowali poprzedni krążek. W metodologii pracy brytyjskiej grupy znajdziemy połączenie analogowych i cyfrowych technik. "Diabeł tkwi w szczegółach" - twierdzi Chris Hyson i dodaje: "Eksperymentujemy z kolorem, fakturą, formą, narracją i sposobem połączenia wszystkich tych elementów w kompozycji".

"Wait For Me" to wspaniały, nienachalnie nowoczesny album, który koniecznie musicie poznać. Pozycja obowiązkowa!

(nota 8.5-9/10)  


 


W kąciku deserowym dziś zupełnie nieoczekiwanie wystąpi grupa - pewnie już się domyślacie - Snowpoet, z bardzo udanego albumu "Wait For Me". W tym miejscu muszę przywołać dość banalne z pozoru zdanie, ale cóż poradzić, skoro w banałach ukrywa się czasem sedno rzeczy. Ileż piękna, niezwykłych chwil i wzruszeń może ofiarować człowiek drugiemu człowiekowi. W tym przypadku co najmniej sześciu artystów, i Alex Killpartrick czuwający za suwakami konsolety. Mistrzu, padam do nóżek...




niedziela, 14 lutego 2021

ALEXANDER BIGGS - "HIT OR MISS" (Independiente) "Waga detali"

 

   Oczy wielu kibiców tenisa, w tym, ma się rozumieć, również moje oczy zielone, w minionych, a także nadchodzących, dniach zwrócone były, są i będą, na Australię. A dokładniej mówiąc, na korty wybudowane w 1988 roku w Melbourne Park. Co roku, mniej więcej o tej porze, zadaję sobie kluczowe, w kontekście sportowej rywalizacji, pytanie - jaką nawierzchnię przygotują w tym sezonie organizatorzy turnieju Australian Open. Od kilku lat nawierzchnia jest dość wolna, co jednym zawodnikom utrudnia pokazanie pełni możliwości, a innym odrobinę pomaga. Do tych drugich należy reprezentantka naszego kraju Iga Świątek, w grze której jest wciąż tak wiele naleciałości z wolnych kortów ziemnych. Ostatni raz, kiedy na obiektach Melbourne Park wyłożono szybką nawierzchnię, zwyciężył tam, również dzięki temu, Roger Federer. Póki co, jeśli chodzi o tegoroczne rozgrywki, nie doświadczyłem zbyt wielu spektakularnych widowisk. Z drugiej jednak strony turniej wchodzi dopiero w decydującą fazę i ci najlepsi właśnie teraz będą mogli się wykazać. Tak sobie pomyślałem, że przy tej okazji przedstawię nową płytę artysty z antypodów. Wielkiego wyboru nie było. Mogłem podchylić się nieco bardziej nad wydawnictwem "The Quiet Fire" - duetu, a właściwie tria, Heligoland, który pochodzi z Melbourne, ale rezydują obecnie we Francji. Tyle, że nie ma nad czym się pochylić. Słuchając tego krążka wynudziłem się okropnie. I nawet obecność dobrego znajomego - Robina Guthrie (Cocteau Twins), który zagrał na basie, zasiadł za zestawem perkusyjnym, a na dodatek wyprodukował całość, niewiele tym utworom pomogła. Kiedy miałem już porzucić mój niezbyt oryginalny pomysł, wpadłem przypadkiem na płytę Alexandra Biggsa - "Hit Or Miss", która ukazała się kilka dni temu.

Alexander Biggs, jak pewnie się domyślacie, pochodzi z Melbourne. Całkiem możliwe, że śledzi rozgrywki tenisowe, a może nawet wybrał się na któryś z obiektów, gdyż publiczność w pierwszych dniach znów mogła zasiąść, w ograniczonej liczbie, na trybunach okalających korty. Australijczyk muzyką zajmuje się od jakiegoś czasu. Mniej więcej od czterech lat dość regularnie dzielił się ze słuchaczami kolejnymi singlami, które ilustrowały zrobione przez niego teledyski. Cały album również wyprodukował samodzielnie, nagrywając poszczególne piosenki w różnych lokalizacjach, gdyż, póki co, nie czuje się zbyt komfortowo w studio nagraniowym. Czułe mikrofony rozstawił więc, to w salonie u znajomych, to w kuchni, to w starych fortach, czy w sypialni matki. Być może wychodził z założenia, że genius loci będzie miał wpływ na jakość kompozycji, które w liczbie 11-stu wypełniły ten całkiem udany debiut. Jak sami przyznacie, tytuł krążka "Hit Or Miss" również może zawierać tenisowe konotacje, choć zawartość albumu raczej ze sportem niewiele ma wspólnego. Dominują spokojne indie-folkowe ballady, stworzone w oparciu o gitarę akustyczną, syntezator oraz rozmaite efekty. Stylistycznie mamy tu do czynienia z dźwiękami, które z jednej strony przywołują dokonania portugalskiego Noiserv (oczywiście mniej tu myślenia prostymi pętlami), z drugiej zaś mogą kojarzyć się z pieśniami RY X z okresu świetnego krążka "Dawn". Ich autor dzieli się nostalgicznymi opowieściami, choć, jak sam przyznaje, wolałby być mniej sentymentalny, a za to bardziej prawdziwy. To, co te mniej lub bardziej urokliwe piosenki odróżnia od podobnego typu produkcji, to ciekawe pomysły, miła dla ucha faktura brzmieniowa. Artysta zwraca uwagę na drobne detale. Raz po raz odzywają się więc delikatne tony fortepianu, to zgrabnie przetworzona gitarowa solówka wypełni sobą przestrzeń. Alexander oprócz tworzenia linii  melodycznej całkiem nieźle radzi sobie z kreowaniem muzycznego tła, o czym możemy się przekonać słuchając dobrego otwarcia "Low". Nagrywanie samego siebie Biggs uważa za przedłużenie procesu pisania piosenki. Zwykle wszystko zaczyna się od tekstu, co raczej nie dziwi, skoro Australijczyk jest miłośnikiem poezji, do którego później młodzieniec z Melbourne szuka odpowiedniego opakowania. Niektóre z tych piosenek wypełniających debiutanckie wydawnictwo powstały wcześniej: "Miserable", "Madeleine". Ta ostatnia dotyczy bycia w toksycznym związku. Utwór "All I Know" nagrano podczas pobytu Alexa w Nowym Yorku, z gościnnym udziałem Wilsen (Tamsin Wilson), z którą Biggs zjadł później smakowity obiad na dachu budynku w dzielnicy Queens. Tytułowy "Hit Or Miss" dotyczy parkingu, na który Alexander jeździł o północy, żeby pokłócić się tam ze swoją dziewczyną. "Mostly I Feel Nothign" powstała jako ostatnia, kiedy nasz dzisiejszy bohater miksował już całą płytę, i obok żartobliwej "Macaroni Necklace" czy "Laundromat", stanowi najsłabsze ogniwo tego krążka.

(nota 6.5-7/10)

 

 


W kąciku deserowym pozostaniemy na przekór zimie w letnim nastroju, oto przed nami zapowiedź płyty, której tytuł ucieszy wszystkich psychologów - "Rorschach Test". Singlem "Why Wait Until Tomorrow" przypomina o sobie Jay-Jay Johanson.



Na otarcie kibicowskich tenisowych łez, które tam i tu wypełniły co wrażliwsze oczy po porażce Igi Świątek - choć pewnie nie tylko ja odniosłem wrażenie, że to nie Simona Halep wygrała ten dziwny mecz 1/8 finału, tylko przegrała nasza reprezentantka ( w tenisie czasem jest tak, że piłeczkę, która mknie do nas z zawrotną prędkością, wystarczy po prostu w miarę bezpiecznie przebić na drugą stronę siatki, niech przeciwnik się martwi, co z nią zrobić -  i właśnie między innymi tego Iga musi się jeszcze nauczyć), przeniesiemy się do słonecznej Kalifornii, skąd pochodzi grupa Young Jesus. Od kilku dni nie mogę się uwolnić od ich wybornej kompozycji "Pattern Doubt".




niedziela, 7 lutego 2021

ARCIE SHEPP & JASON MORAN - "LET MY PEOPLE GO" (Archieball) "Dialogi na cztery ręce"

 

   "Ci młodzi chłopcy, jak Marsalis, i jemu podobni muzycy, wciąż grają to samo, co już zostało stworzone. Oni nawet boją się wyjść poza znane terytorium - sięgają wstecz do Luisa Armstronga i Jelly Roll Mortona, bo nie wiedzą, dokąd pójść. Po Coltranie - co można jeszcze zrobić?" - powiedział przed laty Archie Shepp, w wywiadzie dla Jazz Forum. Warto dodać, że pamiętne zdanie wygłosił ktoś, kto bardzo długo utożsamiany był z awangardą jazzową. Szczególnie w latach 60- tych i 70-tych nasz dzisiejszy bohater nie kłaniał się w pas tradycji, odgrywając stare sprawdzone wzorce, tylko umiejętnie z niej czerpał, dekonstruował ją na wszelkie możliwe sposoby, poszukując własnego artystycznego idiomu. Amerykański wirtuoz saksofonu miał powody, żeby wygłosić podobną opinię. Osiemdziesiąt trzy lata, które już za nim, wypełniły rozmaite doświadczenia, również te związane z edukacją kolejnych pokoleń. Przez jakiś czas profesor Shepp wykładał bowiem historię muzyki afroamerykańskiej. Tak więc mocno już dojrzały mistrz świetnie orientuje się w temacie szeroko pojętej muzyki improwizowanej i naprawdę trudno go czymś zaskoczyć. 

Archie Shepp jako młody chłopak słuchał płyt Webstera czy Duke'a Ellingtona. Zanim wybrał saksofon tenorowy próbował swoich sił na klarnecie. I pomyśleć, że chciał zostać prawnikiem - w 1959 roku ukończył Goddard College. Początkowo uczył języka angielskiego. Napisał kilka sztuk teatralnych, w tym "Lady Day: A Musical Tragedy" - o życiu Billie Holiday, która obok Johna Coltrane'a stała się kimś w rodzaju wzorca artystycznego. Tego ostatniego zobaczył po raz pierwszy w klubie "The Five Spot", gdzie ten grał z Theleniousem Monkiem. Nazajutrz umówił się z nim na spotkanie. Nic więc dziwnego, że krótko potem Coltrane zaprosił go do udziału w sesji nagraniowej podczas prac nad albumem "A Love Supreme". Ostatecznie kompozycje, w których zagrał Archie Vernon Shepp nie zostały umieszczone na tym kultowym dziś wydawnictwie. Jednak już rok później muzyk znów pojawił się w studio jako zaproszony gość, w trakcie realizacji płyty "Ascension" (1965). W 1969 roku Shepp odbywa swoją pierwszą podróż do Afryki, otwiera się na nową kulturę, czego efekty możemy usłyszeć na wydawnictwach z lat 70-tych. Płyty z tamtego okresu charakteryzuje eksperyment i zaangażowanie polityczne artysty. Blues, swing, poszukiwanie rytmu, ukłony w stronę soul jazzu, granie w kwintetach, sekstetach czy z orkiestrami, eksplorowanie pogranicza funku i poezji - "Attica Blues" - to kolejne istotne przystanki na drodze do autokreacji. Pośród bogatej dyskografii Archie Sheppa znajdziemy także nagrania wykonane w duecie z pianistami - Joachimem Kuhnem czy Malem Waldronem. 

Do tej kolekcji legenda tenoru może dodać kolejny krążek, który ukazał się kilka dni temu nakładem oficyny Archieball. Tym razem za klawiaturą fortepianu zasiadł przedstawiciel średniego pokolenia, 46-letni Jason Moran. Amerykański muzyk ukończył Manhattan School Of Music. Gry na fortepianie uczył się od szóstego roku życia. Jako nastolatek pasjonował się hip-hopem. W wieku 14 lat, w domu rodzinnym usłyszał kompozycje "Round Midnight" - Theleniosa Monka, która otworzyła przed nim drzwi do świata muzyki improwizowanej. Nie dziwi więc fakt, że ten właśnie utwór znalazł się również na płycie "Let My People Go".

Najnowszy album Archie Sheppa i Jasona Morana jest zapisem dwóch koncertów. Pierwszy z nich miał miejsce na festiwalu Jazz A La Villette, 12 września 2017 roku w Paryżu. Z tego okresu pochodzą takie nagrania jak: "Sometimes I Feel Like A Motherless Chiild", "He Cares", "Slow Drag" i "Isfahan". Pozostałe kompozycje zarejestrowano podczas koncertu Enjoy Jazz w Mannheim, który miał miejsce 9 listopada 2018 roku. Jason Moran ma w swoim dorobku granie w duecie z saksofonistą. W 2013 roku ukazało się wydawnictwo "Hagar's Song", będące wynikiem współpracy pianisty z Charlesem Lloydem.

Album "Let My People Go" to swego rodzaju hołd złożony afroamerykańskim korzeniom. Z poszczególnych nagrań wyłania się obraz duchowej Ameryki targanej sprzecznymi emocjami, która dobrze pamięta czasy niewolnictwa, i która wciąż zmaga się z problemem segregacji rasowej. Krążek otwiera tradycyjna pieśń Afroamerykanów - "Sometimes I Feel Like A Motherless Child", przed laty śpiewali ją: Bessie Griffin, Odette, ale też Bony M., Van Morrison czy chociażby Prince. Melodia rozpisana na dwa głosy - saksofonu i fortepianu - brzmi bardzo urokliwie. Poruszające tony "Wise Man" to wyjątkowo udana próba odczytania utworu Coltrane'a z albumu "Crescent" (1964). Cudne dźwięki "He Cares" to temat Jasona Morana. "Isfahan" został napisany przez Duke'a Ellingtona w 1967 roku. Rozpoczynająca się oklaskami "Lush Life" pochodzi z twórczości Billy'ego Strayhona. Na płycie "Let My People Go" tęskne bluesowe nuty przenikają się ze swobodnymi improwizacjami. Tym razem nie skorzystano z pomocy sekcji rytmicznej, dzięki czemu saksofonista i pianista mogli swobodnie rozciągać melodie, dźwięki, frazy, zmieniać tempo, pokazać kunszt i wirtuozerię. Trzeba przyznać, że Jason Moran w paru fragmentach wypadł dość powściągliwie na tle pełnej polotu gry swojego starszego i o wiele bardziej doświadczonego partnera, w tym wyrafinowanym długimi momentami dialogu. W kilku utworach, jak chociażby w "Go Down Moses", możemy usłyszeć śpiew mistrza Archie Sheppa.  


(nota 7.5-8/10)

   


W dodatku do dania głównego zapowiedź płyty, która ukaże się 26 marca. "Green To Gold" - tym albumem jedna z moich ulubionych grup -The Antlers - powróci po siedmiu latach przerwy. Jak powiedział lider i wokalista Peter Silberman, chciał stworzyć: "niedzielną poranną muzykę". Przyznam, że po tym wyznaniu nieco obawiam się o zawartość tego krążka. Ale poczekamy... zobaczymy.