sobota, 26 marca 2022

DESTROYER - "LABYRINTHITIS" (Bella Union) "Miękka bułka"

 

      Oprócz turnieju w Miami, gdzie Iga Świątek została numerem 1 rankingu WTA, kilka dni temu obejrzałem  film dokumentalny, którego autor zastanawiał się nad kwestią kreatywności. W przeciągu wielu lat skrupulatnie przepytywał reżyserów i pisarzy, przedstawicieli szeroko pojętej sztuki. Zadawał im podobnie brzmiące pytanie: "Co to znaczy być kreatywnym?". Z natłoku różnych niekiedy bardzo wyczerpujących odpowiedzi można było wysnuć wniosek, iż jest to przede wszystkim konieczność, czy też coś w rodzaju przymusu. Niektórzy po prostu rodzą się już tacy, a owa potrzeba tworzenia czegoś, lub wyrażania się także poprzez sztukę, na różnych etapach egzystencji sukcesywnie daje o sobie znać. W przypadku bohatera dzisiejszego wpisu - Dana Bejara, wokalisty, autora tekstów i muzyki grupy Destroyer - było podobnie. Choć po uważnym przesłuchaniu najnowszych fragmentów jego muzycznej kreacji, można dojść do wniosku, że twórca odrobinę pospieszył się z ich publikacją.

Chcę przez to powiedzieć, że album "Labyrinthitis " ("zapalenie błędnika"), jest wydawnictwem nierównym. Cóż biedny Dan Bejar miał zrobić - przymus to przymus. Najwyraźniej musiał bezzwłocznie opublikować swoją płytę w takiej właśnie formule. Gdyby jednak chwilę, chwil kilka, cierpliwie poczekał, lub pozbawił playlistę paru niezbyt wartościowych - moim zdaniem - ścieżek, byłoby znacznie lepiej. Jeden z recenzentów pochwalił ostatni materiał formacji Destroyer za uczciwe brzmienie, rzetelność i konsekwencję. Według mojej skromnej opinii właśnie tej konsekwencji w kilku newralgicznych miejscach nieco zabrakło. Od pierwszych chwil tego krążka - "It's In Your Heart Now", można wyczuć, że panowie Dan Bejar i John Collins (zagrał na basie i odpowiedzialny był za produkcję), całkiem nieźle się bawili. W zamierzeniach chcieli stworzyć: "Wysokoenergetyczną płytę w stylu Cher". Co innego koncepcje, myśli i plany, a co innego brutalna niekiedy rzeczywistość. "U zarania niemal każdej naszej rozmowy tkwi pomysł zrobienia czegoś odlotowego, dopóki nie zdamy sobie sprawy z tego, jak bardzo nie jesteśmy odlotowi" - oświadczył Bejar. Brzmienie trzynastego w dyskografii albumu grupy Destroyer jest przewrotnie miękkie. Owa przewrotność polega także na tym, że John Edward Collins w tkankę aranżacyjną wplótł z rozmysłem mnóstwo rozmaitych subtelności. W gruncie rzeczy są to drobiazgi, które przy pobieżnym przesłuchaniu łatwo pominąć. A to odezwie się przetworzony bas lub zmodyfikowana trąbka, to gitarowe akordy stworzą namiastkę intrygującego nastroju, to znów dźwięki pianina dadzą o sobie znać, rozsypane niczym ziarno podczas siewu. A wszystko to osadzono w żywym avant-popowym, miejscami nawet dyskotekowym, rytmie. "Tańczący inaczej" znajdą na płycie "Labyrinthitis" sporo dobrego. 

Przy wielu piosenkach swobodnie można tańczyć albo spróbować zaśpiewać kilka gustownie połączonych ze sobą nut. Ta charakterystyczna rozmarzona melodyka rodem z albumu "Kaputt", wciąż przewija się przez poszczególne nagrania, jednak takty odmierzane są tutaj znacznie żwawiej. Tym razem Dan Bejar niespecjalnie przyłożył się do warstwy tekstowej. Wszystko wskazuje na to, że zrobił to z rozmysłem, wszak całość miała być lekka i zwiewna. Nie ma więc większego sensu wnikliwe analizowanie zwrotów i fraz, jak uczynił to recenzent, który zastanawiał się, dlaczego jeden z tytułów nosi nazwisko malarza - "Tintoretto". A dlaczego nie? Skoro akurat to przyszło do głowy kanadyjskiemu artyście. Swobodna gra skojarzeń, strumień świadomości - oto czym w warstwie lirycznej jest także ta płyta. Rapowaną partię wykorzystaną w "June", Bejar zarejestrował w garażu, w niespełna 30 minut, nie zastanawiając się zbytnio, dokąd poniosą go kolejne słowa. "To były tylko kruche małe podmuchy pisania - anty-pieśni, anty-wiersze, nic spójnego" - stwierdził. Nie zgodzę się również z innym dziennikarzem, który napisał, że całość nowej płyty Destroyer brzmi tak, jakby zagrał to zespół. Niemal od samego początku "Labyrinthitis" kluczowym elementem albumu staje się jego produkcja. Wiele z tych utworów powstało jako wynik wymiany plików przesyłanych z Vancouver, gdzie mieszka Bejar, do  Galiano, gdzie rezyduje John Collins. Na kolejnych etapach tworzenia kompozycji dodawano następne kluczowe dla brzmienia elementy. Żaden zespół nie gra w ten sposób. Wbrew tytułowi "Suffer" przypomina klasyczny radiowy singiel, który wręcz zachęca do pląsów. Jedna z moich ulubionych odsłon "All My Preetty Dresses", także poprzez elektroniczne wstawki oraz przetworzenia, sympatycznie flirtuje ze stylem disco. Do takich fragmentów po prostu chce się wracać, szczególnie zaś do tego rozkosznie słonecznego finału. W "Eat The Wine,  Drink The Bread", który przypomina osobliwe skrzyżowanie tonów New Order z Ereasure, wyłapiemy wspomniane wcześniej, i nieoczywiste w tym tanecznym kontekście, dźwięki pianina. "It Takes A Thief" - to już niestety dyskoteka na całego. Przy tej okazji można przymrużyć oczy, i rzeczywiście można ujrzeć Cher w jej ostatnich konwulsyjnych podrygach, tuż przed nadejściem ciężkiego kaca. Kolejna mielizna tego albumu to przystanek zwany "The States"; prymitywny i banalny, który przypomina tendencyjny autoremiks. Gdzieś po czwartej minucie wyczerpały się ochłapy pomysłów, kreacja wyraźnie obumarła, i panowie nie bardzo wiedzieli, co dalej począć. Wykorzystali więc pętle i powtórzenia, i jakoś wypełnili kolejne 3 minuty. Szkoda, bo takie niefrasobliwe i zupełnie niepotrzebne fragmenty muszą obniżyć ocenę wartości tej w gruncie rzeczy intrygującej momentami płyty.

(nota 7/10)

 


W kąciku deserowym pozostaniemy w podobnym lekkim nastroju i zajrzymy na płytę Babeheaven - "Sink Into Me".



Muzyka z Indonezji rzadko gości w naszych domach. Zespół Temarram tworzą: Regga (gitara), Oui (bas) oraz wokalistka Sherina.



Bjorn Riis z norweskiego zespołu Airbag zapowiada solowy album - "Everything To Everyone", który ukaże się 8 kwietnia.



Z Belgii pochodzi Bert Dockx, który kilka dni temu opublikował swoją pierwszą solową płytę zatytułowaną "Safe".


Z Francji, a dokładniej z Nancy, pochodzi grupa Jesus Lives In Vegas, która niedawno opublikowała epkę.



W kąciku improwizowanym intrygujący album Michael Leonhart Orchestra - "The Normyn Suites", z mnóstwem znakomitych gości na pokładzie: Bill Frisell, Nels Cline, Donny McCaslin, Chris Potter, itd.







sobota, 19 marca 2022

BLUE STATES - "WORLD CONTACT DAY" (Memphis Industries) "Błękitem malowane"

 

    Muzyka i film to dwie zespolone ze sobą dziedziny sztuki. Ta pierwsza bez trudu potrafi stworzyć nastrój i wyczarować głębie poszczególnych kadrów, poszerzyć pole znaczeń oraz interpretacji. Ta druga gałąź artystycznego wyrazu przeciętną piosenkę, jak za dotknięciem czarodziejskiej różdżki, czasem zamienia w światowy przebój. Odnoszę wrażenie, że podobnie było w przypadku grupy Blue States oraz ich utworu "Season Song". Choć warto w tym miejscu podkreślić, że ta kompozycja nigdy do przeciętnych nie należała. A sugestywne kadry  filmu "28 dni później" tylko uwypukliły jej moc, siłę rażenia, a także magię bijącą z tych rozkosznie połączonych ze sobą nut. Mnóstwo osób po obejrzeniu tego filmu zaczęło gorączkowo sprawdzać, kto jest autorem tej, jak później się okazało, przełomowej pieśni, rozpisanej na kobiecy głos i chłopięcy chór. W ten sposób większość dotarła do nazwy Blue States. W moim przypadku akurat było odwrotnie - najpierw poznałem płytę "Man Mountain", z której pochodził utwór "Season Song", a dopiero jakiś czas później obejrzałem wspomniany powyżej film w reżyserii Dany'ego Boyle'a.



Na płycie "Man Mountain" gościnnie pojawiła się wokalistka Tahita Bulmer, która w utworze "Season Song" poprowadziła za sobą urokliwe chłopięce głosy. Trzeba przyznać, że "Season Song" wtedy, niemal dwadzieścia lat temu, brzmiał magicznie, nadal tak brzmi, i chyba już tak pozostanie. To do dziś nie tylko jedna z najlepszych piosenek w całej dyskografii projektu Blue States, ale też coś na kształt ikony stylu. Rozmyślnie użyłem określenia "projekt", gdyż za tym dźwięcznym szyldem ukrywa się przede wszystkim jeden człowiek - Andy Dragazis. Nazwisko sugeruje greckie korzenie, i rzeczywiście ojciec brytyjskiego muzyka działał, przed wyjazdem na Wyspy Brytyjskie, na lokalnej scenie, często występując u boku rodzimych gwiazd pop. Od najmłodszych lat Andy pobierał prywatne lekcje gry na gitarze oraz pianinie, które uważał za nudne i męczące. Wolał w tym czasie spróbować zagrać niektóre piosenki ze śpiewnika ojca, najlepiej te autorstwa The Beatles czy The Shadows. Jako nastolatek godzinami słuchał albumów The Cure albo krążka Ricka Wakemana - "Journey To The Center Of The Earth". Sporą zmianę w postrzeganiu dźwięków przyniosło kupno samplera AKAI. Andy Dragazis zaczął łączyć tony gitary, perkusji, sekcji smyczkowej, z cytatami, które czerpał z różnych ścieżek filmowych. Początkowo robił to wspólnie z dwoma kolegami, współlokatorami z ciasnego pokoju akademika. Tak się złożyło, że cała trójka studentów w wolnych chwilach i niejako nałogowo odtwarzała głównie dwa filmy. Pierwszy z nich nosił tytuł "Betty Blue"; to francuski dramat psychologiczny z 1986 roku, w reżyserii Jeana - Jacques'a Beineixa. Drugim obrazem skupiającym uwagę młodzieńców był horror "Altered States" ( "Odmienne stany świadomości"), z 1980 roku, w reżyserii Kena Russella. To właśnie z połączenia tytułów tych dwóch filmów powstała nazwa grupy Blue States, która później przeobraziła się jednoosobowy projekt.



  Jednak Andy Dragazis nigdy nie działał tylko w pojedynkę. Już podczas pisania kolejnych piosenek, układania następnych warstw aranżacji, dobrze wiedział, kogo głos chciałby usłyszeć w konkretnym utworze, a kogo poprosi o dogranie partii gitary lub basu. W ten sposób na świetnej, i nieco przegapionej przez krytyków płycie, "The Soundings", mogliśmy usłyszeć gitarzystę Chrisa Carr'a, a całość zmiksował znakomity, i znany nie tylko na  Wyspach Brytyjskich, producent Sean Magee. Te pierwsze nieśmiałe próbki nagrań późniejszego "angielskiego króla chillout-u" wpadły w ucho szefowi wytwórni Memphis Industries, która dopiero rozpoczynała swoją działalność wydawniczą.  Memphis Industries w 1998 powołali do życia bracia Ollie i Matt Jacob, jako pierwsza, z ich logo na okładce, ukazała się epka Blue States - "Forever Blue States". Jak pokazały następne lata, Andy Dragazis związał się z tym labelem na długi czas, publikując przy jego pomocy sześć płyt długogrających. Od premiery tej ostatniej minęło sześć lat. W tym czasie brytyjski artysta zdążył zostać ojcem, rozbudował swoje domowe studio, i wydał ambientową płytę pod własnym nazwiskiem.

   Najnowszy album Blue States nosi tytuł "World Contact Day". Jego nazwa odnosi się do kontaktu z obcą formą życia. Ponoć tak czuł się nasz dzisiejszy bohater, rozmawiając przy pomocy sieci z kolejnymi muzykami, których  chciał zaprosić do pracy nad płytą. Nawiązuje także do utworu grupy The Carpenters z 1978 roku - "Calling Occupants Of Interstellar Craft". Przy okazji notatek prasowych Andy Dragazis przywołuje wspomnienie, kiedy usłyszał ten przebój w radiu jako dziecko. Przyznam szczerze, że jakoś nie podzielam jego entuzjazmu odnośnie tej kompozycji. Cały album "World Contact Day" zawiera 10 lepszych i nieco słabszych momentów, utrzymanych w charakterystycznym dla brytyjskiego twórcy indie-popowym stylu. Nie jest to oczywiście płyta na miarę "Man Mountain", czy tak bardzo cenionego przez mnie albumu "The Soundings". To właśnie te dwa wydawnictwa posiadam w swojej kolekcji i czasem do nich wracam. Nie oznacza to jednak, że na ostatnim krążku Blue States nie ma czego słuchać. Andy Dragazis podczas realizacji nagrań zaprosił do współpracy kilku raczej mniej znanych wokalistów. Już w niezłym otwarciu "Plain Sight" usłyszymy Racheal Dadd, która od kilkunastu lat działa na brytyjskiej scenie folkowej. Ta kompozycja od samego początku została napisana właśnie z myślą o niej. Jednak nie wiem, czy tak do końca udało się Racheal Dadd odnaleźć w tej tonacji. Jeśli chodzi o skromną osobę autora tego wpisu, to muszę przyznać, że w ogóle mnie nie przekonała do siebie, ani barwą głosu, ani sposobem prowadzenia wokalizy. Cóż zrobić, skoro Andy Dragazis uparł się, że to ma być ona, i tylko ona. Znacznie lepiej wypadli Gaimpaolo Speziale i Frederika Caiozzo, w lekkim i zwiewnym "Warming Sings", przywołującym skojarzenia z płytami Saint Etienne, Broadcast czy Husky Rescue. W przebojowym "Alarms" oraz w  "Science Or Fiction?" usłyszymy głos Allison -May Brice z grupy Lake Ruth, a także solo trąbki, której tony dyskretnie przewijają się w niektórych  aranżacjach. Na płycie "World Contact Day" są również instrumentalne kompozycje, które być może w przyszłości posłużą jako ilustracje do obrazów filmowych, niekoniecznie jako ścieżka dźwiękowa do klasycznej dziś pozycji - "Wjazd pociągu na stację" (1896). "Ktoś kiedyś określił moją muzykę jako melancholijnie optymistyczną, co według mnie jest dobrym sposobem na jej spostrzeganie" - stwierdził Andy Dragazis.

(nota 7/10)

 


W dzisiejszej odsłonie nieco więcej gitarowych brzmień, wiosenne powiewy za oknem do czegoś zobowiązują. Na początek zerkniemy na francuską scenę, bowiem trio Middle Child pochodzi z Nantes. 1 marca ukazała się ich płyta "The Ecomard Live Sessions" nakładem oficyny Spicy Kids Prod. Przyznam szczerze, że bardzo spodobał mi się refren tej piosenki, którego od kilku dni nie przestaję nucić. Po prostu refrenowe cudeńko!



Tymczasem Thom Yorke pcha przed sobą ciężki wagonik, wkrótce dotoczy się do premiery albumu jego nowego zespołu The Smile.



Nasza dobra znajoma z poprzednich wpisów oraz recenzji Tomberlin na 28 kwietnia zapowiada premierę najnowszej płyty "I Don't Know Who Needs To Hear This".



Z Brooklynu pochodzi grupa Forever Honey, która podzieli się z nami fragmentem z ich ostatniego krążka "Number One Fan".



Tym razem zajrzymy do Australii, dokładniej mówiąc do Hobart, skąd pochodzi grupa Ewah & The Vision Of Paradise. 4 marca opublikowali płytę "The Warning Birds". 



W kąciku improwizowanym zespół Niechęć, który kompozycją "Praga" zapowiada album "Unsubscribe", krążek ukaże się 1 kwietnia.










sobota, 12 marca 2022

THUS OWLS - "WHO WOULD YOU IF THE SKY BETRAYED US? " (FTLATD Rec.) "W STUDIU HOTEL2TANGO"

 

      To kolejne spotkanie z kanadyjskim zespołem Thus Owls. Zadałem sobie niezbyt duży trud i sprawdziłem, że poprzednie miało miejsce dokładnie 4 października 2018 roku. Wtedy to zamieściłem recenzję ich albumu "The Mountain That We Live Upon", gdzie stały rdzeń zespołu wzbogacił się aż o czterech dodatkowych gitarzystów oraz skromną, bo zaledwie dwuosobową, sekcję dętą. Tak się złożyło, że to Jason Sharp zagrał w tamtych nagraniach na saksofonie, ten sam, który pojawił się u boku dwóch innych saksofonistów - Clair Devlin i Adama Kinnera - również podczas tworzenia kompozycji na najnowsze wydawnictwo. Miejsce spotkań poszczególnych muzyków także nie uległo zmianie. Kultowe dla niezależnej sceny kanadyjskiej, i przywoływane już wielokrotnie na łamach tego bloga, analogowe studio Hotel2Tango, przyjęło pod swój nieprzeciekający dach zaproszonych muzyków, podczas gdy za suwakami konsolety czuwał dobry duch tamtego miejsca - Radwan Ghasi Moumneh (Jerusalem In My Heart, Matana Roberts itd.).

Niejako u podstaw grupy Thus Owls leży małżeński duet Eriki I Simona Angell. Para poznała się w Amsterdamie kilkanaście lat temu. W tamtych niespiesznych dniach Erika Alexandersson wspierała wokalnie projekt Loney Dear, a Simon Angell grał na gitarze w zespole Patricka Watsona. Jeszcze przed ślubem zakochani zdążyli zarejestrować dwa krążki, w tym debiutancki "Cardiac Halformations" (2009), po czym przenieśli się do Kanady. Ich najnowsze dzieło zatytułowane "Who Would If The Sky Betrayed Us?" stanowi barwną mozaikę różnych wpływów. Spotykają się tu bowiem światy muzyki alternatywnej, avant-rock, indie-folk, art-rock, z przestrzenią improwizowanych dźwięków. Erika i Simon niczym koty lubią podążać własnymi ścieżkami, zderzać ze sobą nieoczywiste estetyki, szukać rozmaitych transgatunkowych konfiguracji. Mają już za sobą współpracę kwartetem waltornistów i smyczkowym, granie z 12- osobowym chórem, kolaborację z filmowcem Karlem Lemieux oraz tancerką Hanako Hoshimi-Caines. Tym razem, jak sami zapowiedzieli w komunikatach prasowych, zapragnęli powrócić do korzeni. Stąd na pokładzie studia i pod nieprzeciekającym dachem aż trójka saksofonistów. Wprawne ucho wychwyci powracające w kolejnych kompozycjach momenty zatrzymania czy zawieszenia, kiedy to snute cierpliwie nitki głównych wątków muzycznych nagle ulegają wycofaniu lub rozproszeniu, a do głosu dochodzą swobodne impresje, rozwijane jako cykl improwizacji. Można to już dostrzec w świetnym otwarciu "Bleeding", który wypełnia właśnie taki "moment zawieszenia" narracji, z oddechami saksofonów, akcentami gitary elektrycznej i elektroniki. Utwór "I Forget What I Remembered" - ma coś z atmosfery nagrań Portishead, zarówno na poziomie melodyki, sposobu śpiewania, jak i samej realizacji wokalu. Jego psychodeliczny epilog przywołuje skojarzenia z art-rockiem oraz płytami początku lat 70-tych. "Above The Sun" po 3-minutowym wstępie rozwija ciekawe brzmienie, z punktami instrumentów dętych, retro basem, lekkością następujących po sobie fraz, które popychają ten zestaw nut w stronę oryginalnej gitarowej solówki. "Balconies" rozpoczyna się od repetycji i drobnego ukłonu pod adresem minimalistów, choć nad całością unosi się obłok dawnych nagrań Patti Smith. Po nieco rozedrganym i chyba najsłabszym "Lover Mother", jego następca "I Miss Her Like My Country" przynosi ukojenie emocji, i ciekawy zabieg równoległego prowadzenia wokalizy wraz z tonami saksofonu. Przy tej okazji głos Eriki Angell przypomina subtelne tonacje ostatnich płyt Kate Bush. Najbardziej jazzowym fragmentem wydaje się być "Who Would Hold You?", który obok "Peregrine" oraz "Heather", stanowi zdecydowanie najlepszy fragment albumu. Warto poświęcić mu nieco więcej uwagi, bo to materiał który wymaga odpowiedniego nastawienia i skupienia. To, co przede wszystkim udało się zrobić mężowi i żonie oraz grupie przyjaciół, to odpowiednio i swobodnie odmierzyć różne muzyczne proporcje, a także uniknąć niebezpiecznych zazwyczaj skrajności, w tym przypadku wybrania dominującej estetyki. Chyba również dzięki temu słucha się tych 66 minut z rosnącym zainteresowaniem.

(nota 7.5-8/10)


 


Reine Fiske (Dungen, Morte Macabre, Landberk, The Amazing) i Frederik Swahn (The Amazing), zamiast tworzyć własne kompozycje, na które czekam z utęsknieniem, wolą produkować płyty innych formacji. Tak też było w przypadku najnowszego singla Melody's Echo Chamber. 



Skoro padło już nazwisko Reine Fiske oraz nazwa grupy The Amazing, posłuchajmy wspólnie jednego z moich ulubionych nagrań tego zespołu.



Z Londynu pochodzi grupa Babeheaven, czyli wokalistka Nancy Andersen i koledzy z zespołu, którzy na 18 marca zapowiadają premierę najnowszego albumu "Sink Into Me".



Amerykański zespół Widowspeak  (Molly Hamilton - śpiew, Robert Earl Thomas - gitara, plus czterech dodatkowych muzyków), z opublikowanej wczoraj płyty "The Jacket".



Kanadyjska wokalistka Luna Li podzieliła się niedawno najnowszą płytą zatytułowaną "Jams Ep", która ukazała się nakładem oficyny "In Real Life".



Starsi fani z pewnością dobrze pamiętają grupę Movietone, niedawno ukazała się płyta obejmująca zapis sesji nagraniowych "Peel Sessions 1994 -1997". Utwór "Hydra" oryginalnie ukazał się na płycie "The Blossom Filled Steets" (2000).



W kąciku improwizowanym zapowiedź płyty Vega Trails - "Termors In The Static", która ukaże się w maju. Pod szyldem ukrywa się Milo Fitzpatrick (Portico Quartet) oraz saksofonista Jordan Smart (Mammal Hands).








sobota, 5 marca 2022

BASEMENT REVOLVER - "EMBODY" (Sonic Unyon) "Gitarowy powiew z prowincji Ontario"

 

    W dzisiejszej odsłonie bloga pojawią się przedstawiciele młodej kanadyjskiej sceny gitarowej, bo chyba tak można określić dokonania grupy Basement Revolver. Formacja reprezentująca miasto Hamilton początkowo funkcjonowała jako trio: Chrisy Hurn - Morrison (śpiew, gitara), Nimal Agalawatte (gitara, klawisze) i Brendan Munro (perkusja). Chrisy Hurn znała Nimala - również Kanadyjczyka, ale o brytyjskich korzeniach, jeszcze z okresu dzieciństwa; chodzili do tej samej szkoły oraz kościoła. Agalawatte udzielał się już w kilku zespołach, także folkowych, kiedy postanowił wesprzeć, nie tylko silnym ramieniem, koleżankę, obdarzaną urokliwą barwą głosu, gdy ta zapragnęła wyrażać się za pomocą muzyki. Do składu sympatycznego duetu szybko dołączył inny kolega ze szkolnych korytarzy - Brendan Munro, który zasiadł za zestawem perkusyjnym. Trio przyjęło nazwę Basement Revolver, od miejsca, gdzie odbywały się ich pierwsze próby. W 2016 roku podzielili się ze światem debiutanckim singlem "Johnny Pt.2", a potem regularnie zaczęły pojawiać się kolejne epki, nagrane w gościnnym wnętrzu studia TAPE. W tak zwanym międzyczasie członkowie grupy poznali producentów Adama Bentleya i Jordana Mitchella, których cenne rady oraz wskazówki pomogły wypracować im charakterystyczne brzmienie. Ta wyżej wymieniona dwójka była również odpowiedzialna za produkcję najnowszej płyty Basement Revolver - "Embody", którą zarejestrowano w studiu "Union Sound", w Toronto.

Od samego początku działalności kanadyjskiej grupy, wokalistka Chrisy Horn podkreśla swoją słabość do gitarowego brzmienia lat 90-tych; jeśli czerpać, to od najlepszych. Nic więc dziwnego, że w twórczości Kanadyjczyków bez trudu odnajdziemy ścianki przesterowanych gitar, na których wdzięcznie pozuje dream-popowa stylistyka, poprzetykana subtelnymi tonami rozmarzonej tu i ówdzie wokalizy. Trzeba przyznać, że zderzenie tego zwiewnego dziewczęcego wokalu, którego barwa może miejscami przypominać dawne dokonania wokalistki The Sundays (Harriet Wheeler), z mocnymi niekiedy akcentami gitar, robi sporo dobrej roboty. Już debiut Basement Revolver - "Heavy Eyes" (2018) zwrócił na siebie uwagę krytyków, i zebrał pochlebne recenzje. Najnowsze wydawnictwo kanadyjskiej czwórki (perkusista Brandon Munro z niejasnych powodów opuścił szeregi grupy, i zastąpił go Levi Kertesz), przynosi kontynuację tamtych pomysłów. Oprócz energetycznych i przesiąkniętych młodzieńczą werwą piosenek: "Be Okay", "Storm", "Transatlantic", czy "Tunnel Vision", z partiami gitar nawiązującymi odrobinę do płyt My Bloody Valentine, Slowdive lub Asobi Seksu, znajdziemy na tym krążku nieco bardziej refleksyjne odsłony, jak "Slow" czy "Blackhole". Ten drugi świetnie pokazuje, że Basement Revolver całkiem nieźle radzą sobie również z budowaniem czy różnicowaniem napięcia oraz kreowaniem przestrzeni. Gitary gitarami, jednak dla mnie siłą sprawczą, lub poniekąd także kołem napędowych, tych utworów jest przede wszystkim wokalistka, której głos z pewnością odnalazłby się w wielu różnych stylistykach. Kto wie, czy w momentach, kiedy Chrisy, Nimal, Jonathan i Levi, zapominają o shoegaze'owej tradycji, a próbują odmalowywać nieco bardziej wyrafinowaną paletę emocji, czy właśnie wtedy nie brzmią najciekawiej, i najbardziej przekonująco.

(nota 7/10)

 


Jednym z moich ulubionych utworów ostatnich dni jest singiel promujący najnowszą płytę The Orchid - "Les Embellies".



Cloud Cult z najnowszego, wydanego wczoraj, albumu "Metamorphosis".



I kolejny przedstawiciel sceny kanadyjskiej, czyli grupa Grim Streaker z ich ostatniej epki zatytułowanej "Mind".




Przeniesiemy się do Szwecji, gdyż właśnie stamtąd pochodzi grupa JIRM, która właśnie opublikowała płytę "The Tunnel, The Well, Holy Bedlam". Z tego wydawnictwa wybrałem taki oto soczysty fragmencik.



W kąciku improwizowanym Chelsea Carmichael z płyty "The River Doesn't Like Strangers", w sekcji pomocy wystąpili: David Okumu - gitara, Tom Herbert - bas, Edward Wakili-Hick - perkusja.