niedziela, 28 czerwca 2020

NAT BIRCHALL - MYSTICISM OF SOUND" (Bandcamp) "Miasto w morzu..."

   Można powiedzieć, że twórczość dzisiejszego bohatera poznałem dzięki uprzejmości Mattew Halsalla.  Przesłuchując kolejne płyty z dyskografii brytyjskiego trębacza odkryłem, że bardzo często w poszczególnych kompozycjach partie saksofonu wykonuje Nat Birchall. Panowie bardzo szybko znaleźli wspólny język, nie tylko ten muzyczny. Nic więc dziwnego, że niektóre krążki Birchalla ukazały się nakładem wydawnictwa Gondwana Records, które założył i prowadzi Halsall.


Jedno z pierwszych wyraźnych  wspomnień muzycznych Nata Birchalla przywołuje obraz singla Isaaca Hayesa, z kultową, także do dziś, ścieżką dźwiękową do pamiętnego obrazu "Shaft". Płytka nosiła tytuł "Them From Shaft", a brytyjski saksofonista słuchał jej bardzo często. W 1972 roku Birchall odkrywa dla siebie świat muzyki jamajskiej, przede wszystkim reggae, którym wciąż się fascynuje. "Jedną z atrakcji muzyki jamajskiej był dźwięk poszczególnych  nagrań (brzmienie), było w nich zawsze dużo ciepła i głębi" - wspominał angielski jazzman.  W 1979 roku Birchall kupił pierwszy saksofon. Warto dodać, że początkowo grał na alcie, który po roku zamienił na tenor. Powód zmiany był prost i prozaiczny - większość jego ulubionych muzyków grała własnie na saksofonie tenorowym: Tommy McCook, Cedric Brooks, John Coltrane. Jeśli zaś chodzi o konkretny sprzęt, to ceni sobie  markę Henri Selmer, ze stroikami Rigotti Gold. Zarówno w kompozycjach, jak i podczas współpracy z innymi artystami, stawia przede wszystkim na wolność i dyscyplinę. W świecie Nata Birchalla to dwa nierozerwalne ze sobą elementy.

"Zawsze nienawidziłem brzmienia syntezatora, z jednym bardzo ważnym wyjątkiem, kiedy grał na nim Sun Ra" - oświadczył Nat Birchall podczas opowieści o swoim najnowszym wydawnictwie "Mysticism of Sound". Luźne odwołania do twórczości wspomnianego wyżej Sun Ra (jego album "Mystery of Being"), jak i syntezator Korg Minilogue, który brytyjski artysta niedawno zakupił, stały się punktem wyjścia w trakcie prac nad nowym wydawnictwem. Warto nadmienić, że tym razem Birchall postanowił zrobić wszystko samodzielnie. I tak, zagrał na: basie, perkusji, dzwonkach, klarnecie basowym, saksofonie tenorowym oraz... na znienawidzonym syntezatorze. Jego brzmienie nie jest jednak dominujące, pełni raczej rolę barwnego tła, które tworzy i pogłębia dźwiękową przestrzeń.
Zarówno po tytule płyty - "Mysticism of Sound" - jak i z nazw poszczególnych kompozycji możemy łatwo wywnioskować, jaki charakter czy nastrój dominuje na całym krążku. A wszystko zaczyna się od krótkiego wstępu "Intro-Pyramidion", gdzie partia saksofonu przywołuje ducha Johna Coltrane'a. "Cosmic Visitant" czy "Outer Realm" to znak rozpoznawczy brytyjskiego artysty i wyprawa w jego ulubioną krainę, czyli Spiritual Jazz. W kolejnych  odsłonach odnajdziemy tak charakterystyczny dla Birchalla nastrój nostalgii, ów specyficzny stan zawieszenia pomiędzy tym, co doczesne, a tym, co metafizyczne, co wykracza poza nasze "tu i teraz". "Celestial Spheres" - mogłaby spokojnie wyjść spod palców Matthew Halsalla, podobnie zresztą jak "Inner Pathway". Warto zanurzyć się w tym przyjemnym morzu dźwięków nie tylko podczas upałów.

(nota 7.5/10)







Skoro Nat Birchall, to muszą zabrzmieć jeszcze dwie moje ulubione kompozycje,. Pierwsza z nich to pokaz możliwości, wrażliwości, skali talentu, niezwykła, wciągająca od pierwszych taktów "Return To Ithaca", pochodząca z album "World Without Form" wydanego w 2012 roku. Druga natomiast to mieniąca się barwami pocztówka albo znak symboliczny (dźwiękowe logo) oficyny Gondwana Records - nie Hania Rani, z całym szacunkiem dla naszej sympatycznej rodaczki - tylko "TOGETHER"(!!!), z płyty Matthew Halsalla "Colour Yes" (2009). Chyba nie muszę dodawać, że to pozycje obowiązkowe!








niedziela, 21 czerwca 2020

ORLANDO WEEKS - "A QUICKENING" (Play It Again Sam) "Dzień Ojca"

    "...ślady tego, kim byliśmy w dzieciństwie i jak przeszliśmy proces socjalizacji, trwają, nawet jeśli zmieniły się warunki naszego dorosłego życia, nawet jeśli pragniemy oddalić się od przeszłości"
          "Powrót do Reims" - Didier Eribon

   Pewnie niektórzy z Was całkiem dobrze pamiętają grupę The Maccabees - wprawdzie w naszym kraju  - "gdzie bursztynowy świerzop, gryka jak śnieg biała..." - nie zdobyli oni większej popularności, ale w Wielkiej Brytanii ich płyty sprzedawały się niczym ciepłe bułeczki, a kolejne single okupowały listy przebojów (te niecenzurowane). Gdzieś na przełomie 2016/2017 roku członkowie tej formacji podzielili się z fanami druzgocąca nowiną, o zakończeniu działalności. Cóż poradzić, ponoć nic nie trwa wiecznie, z upływem czasu miara nieuporządkowania w zjawisku rośnie (entropia). Liderem i wokalistą tej formacji był nasz dzisiejszy bohater - Orlando Weeks. "Wszyscy zdawali sobie sprawę z tego, że tak się stanie. Trudno nam było nagrać ten ostatni album; doszliśmy do kresu" - stwierdził w jednym z wywiadów. Orlando Weeks długo nie zastanawiał się, co ze sobą począć. Na jakiś czas przeniósł się z partnerką do Berlina, potem odwiedził Lizbonę, podróżował po Europie, żeby znów powrócić do Wielkiej Brytanii. W tak zwanym międzyczasie zdążył opublikować drugą w dorobku ilustrowaną książkę zatytułowana "Gritterman". Pierwszą nowelę graficzną pokazał światu w 2012 roku, nosiła tytuł "Young Colossus", i do niej również została dołączona płyta, zawierająca coś na kształt ścieżki dźwiękowej.

Przede wszystkim Orlando Weeks został niedawno ojcem. I to właśnie ten fakt sprawił, że artysta zupełnie inaczej spojrzał na otaczającą go rzeczywistość. Zainspirowany narodzinami syna postanowił podzielić się wrażeniami, przeżyciami, emocjami, jakie stały się jego udziałem, kiedy oczekiwał narodzin potomka. I o tym właśnie, w dużym skrócie, traktuje jego solowy debiut - "A Quickening". Warto podkreślić, że przebieg tej liryczno-muzycznej narracji jest odwrotny, niż sugerowałby tradycyjnie rozumiany w takim przypadku porządek. Utwór otwierający album "Milk Breath" wita nas widokiem niemowlęcia, a w kolejnych odsłonach cofniemy się do oczekiwania na poród, towarzyszenia matce dziecka w różnych prozaicznych czynnościach (kupowanie ubranek), aż do badań prenatalnych i potwierdzenia radosnej nowiny - "Dream". Troski, nadzieje, pragnienia i obawy ojca/rodzica - to pozostałe główne wątki, które rozwija narrator. I tak tytuł "St. Thomas" odnosi się do nazwy londyńskiego szpitala, gdzie wybranka Weeksa oczekiwała na poród. Z kolei fraza: "Safe, For The New Man", pochodzi od tytułu filmu dokumentalnego "The New Man" (autorstwa Baum i Appignanesi).

"Tworzyłem przy fortepianie, na drugim końcu mieszkania, starając się nie obudzić śpiącego dziecka" - wspominał Orlando Weeks.  Album "A Quickening" to również, nie tylko w warstwie metaforycznej, historia narodzin nowego artysty. Weeks zrywa bowiem z indie-rockową przeszłością, żeby odkryć dla siebie głębie wyrafinowanych tekstur, znaczenie ciszy i subtelne kreacje przestrzeni. W wywiadach podkreśla wagę bezcennych rad Nicka Nella (występuje jako Casually Here), który zmiksował i wyprodukował cały album.
W centrum wydarzeń poszczególnych kompozycji znajduje się delikatny głos Orlando Weeksa, przywołujący skojarzenia z Markiem Hollisem czy Bon Iver. Były lider The Maccabees w ubiegłym roku wystąpił na koncercie poświęconym pamięci wokalisty Talk Talk. Na pochwałę zasługują przede wszystkim smakowite aranżacje, których niuanse odkrywa się wraz z kolejnymi przesłuchaniami - usłyszymy w nich fortepian, elektronikę, ciekawe harmonie wokalne, ale również trąbki czy puzon, który autor intymnych pieśni zakupił całkiem niedawno na pchlim targu w Brighton.
Co ciekawe, w mojej pamięci najbardziej  zapisały się te nieco bardziej "dynamiczne" utwory, lub mówiąc precyzyjnie, te oparte na żywszym rytmie, jak chociażby znakomity "Safe In Sound", w którym usłyszałem dalekie, bo dalekie, ale jednak echa twórczości Roberta Wyatta (genialna kompozycja "Little Red Ridding Hood Hit The Road"), w przypadku Weeksa jest oczywiście zwiewnie i delikatnie, natomiast Wyatt położył nacisk na psychodeliczne tony. W cudownym "All The Things" odnajdziemy ślady myślenia o dźwięku w stylu zbliżonym do nieodżałowanej francuskiej formacji BED, z okresu "Spacebox", a w "Blame Or Love Or Nothing" brytyjski wokalista znalazł się najbliżej swojego mistrza Marka Hollisa. Trzeba uczciwie przyznać, że krążek "A Quickening" to bardzo udane nowe otwarcie.

(nota 7.5-8/10)





piątek, 12 czerwca 2020

BLANCO WHITE - "ON THE OTHER SIDE" (Yucatan Records) "Rzeka płynąca w górę strumienia"

         "Wiem jedno: istnieje czas obiektywny, ale też subiektywny, ten, który nosi się po wewnętrznej stronie nadgarstka, obok miejsca, gdzie wyczuwa się puls. I ten osobisty czas, będący czasem prawdziwym, jest odmierzany w stosunku do pamięci".
     Julian Barnes - "Poczucie kresu"

   Pamiętam upalne lato, jedno z tych, które jak  mogły, tak opóźniały swoje nadejście. Przełom lipca i sierpnia, okres urlopów i pora wakacji, kiedy dni są wciąż długie, a ciepłe noce przynoszą wraz z sobą rozgwieżdżone niebo i rychły świt. Z kawiarni, deptaków, barów i ławek dobiegały fragmenty rozmów i śmiechy oraz leniwie przeciągające się dźwięki muzyki. Pośród nich od czasu do czasu można było rozpoznać charakterystyczny głos Paula Buchanana, który wypełniał koryto pogrążonej w letargu wąskiej uliczki sentymentalnym tonem. Ktoś - kobieta albo mężczyzna - z uporem maniaka, dzień po dniu, odtwarzał album "High" grupy The Blue Nile, robił to systematycznie, o tej samej porze, tworząc tym samym kolejny drobny rytuał w starannie rozplanowanym harmonogramie godzin. Począwszy od "The Days Of Our Lives", przez marzycielski "I Would Never", aż po magiczny "Stay Close", który powracał w skromnej aranżacji niby obietnica spełnienia. Zapamiętałem również okładkę tego albumu -  to były wieżowce, punktowe światła okien i pastelowe barwy nocy, a także zdanie z recenzji, do której dotarłem znacznie później: "bolesna emocjonalna szczerość". I jeszcze coś... Pewnie dobrze znacie to uczucie, kiedy to, co dociera do nas z głośników, w jakiś nadzwyczajny i trudny do wytłumaczenia sposób, łączy się z tym, co dzieje się dookoła. Magia chwili? Szczeliny istnienia? - nazwijcie to sobie jak chcecie.
Bardzo dobrze zdaje sobie sprawę z tego, że prawdopodobnie nigdy już nie usłyszę płyty "High" grupy The Blue Nile w ten właśnie sposób. Kto wie, być może bezpowrotnie minął już właściwy dla niej czas albo mój obecny czas upływa pod dyktando innego rytmu - to kolejne niepisane prawo, z którym prędzej lub później musi się zetknąć każdy fan muzyki. Cóż poradzić... Jednak i przecież pozostają miłe wspomnienia, niezatarte wrażenia, które niekiedy powracają do nas w zaskakujący sposób, chociażby podczas odsłuchiwania kolejnych nowych płyt.




Tak właśnie było przy okazji obcowania z debiutanckim krążkiem Blanco White'a - "On The Other Side". W kilku, z tych jedenastu utrzymanych w podobnym nastroju fragmentach, odnalazłem ślady sentymentalnego ducha, który tak urokliwie wypełnił kompozycje zawarte  na albumie "High" grupy The Blue Nile. Wspomniany już wcześniej Paul Buchanan, Denison Witmer, ale również Ben Howard (ostatnia świetna płyta!), to kolejne znaki orientacyjne na mapie moich  skojarzeń. Termin "mapa" jest również jak najbardziej na miejscu, bowiem wydawnictwo "On The Other Side" odnosi się do "bycia w drodze", mówi o podróży, lub raczej niespiesznej włóczędze, w trakcie trwania której kolekcjonuje się wrażenia. Pod nazwą zaczerpniętą od imienia i nazwiska hiszpańskiego poety (1775 - 1841) - Jose Maria Blanco White'a - ukrywa się brytyjski artysta Josh Edwards i jego zespół. Brytyjczyk podkreśla w wywiadach, jak ważnym, i determinującym dla całego przyszłego życia, wydarzeniem była podróż po Ameryce Południowej, którą odbył wraz z rodzicami i siostrą w wieku 10 lat. Rodzina Edwardsów na trasie wycieczki odwiedziła Meksyk, Kostarykę oraz Peru. Nic więc dziwnego, że kilka lat później Josh Edwards jako kierunek studiów wybrał iberystykę. Znajomość języka hiszpańskiego pomogła podczas wyprawy po Andaluzji, w trakcie spotkania z mistrzem gitary flamenco Nono Garcią, w Boliwii z kolei bohater dzisiejszego wpisu uczył się gry na gitarze charango (10 strun, przypomina nieco mandolinę), czego efekty możemy usłyszeć na debiutanckim krążku.

I tak kompozycja "I Belong To You" - zaśpiewana w charakterystyczny dla brytyjskiego artysty sposób, który nie stroni od długich swobodnie wybrzmiewających dźwięków - zawiera wrażenia Edwardsa z zimowego pobytu w malowniczo położonym domu,  z widokiem na Cieśninę Gibraltarską. "Moim celem podczas komponowania jest zawsze próba zbudowania nastroju, który przeniesie słuchacza w zupełnie inne miejsce". Utwór "Samara" powstał w wyniku inspiracji muzyką somalijską z lat 70-tych, i takimi zespołami jak: Dur Dur, Jftiin Bard, 4 Mars, na gitarze zagrał tutaj Cameron Potts (Superego). Cosimo Keita i Jamie Benzis dopełnili składu w nagraniu "Kavai O'o", którego nazwa została zaczerpnięta od nazwy egzotycznego i wymarłego już ptaka, zamieszkującego niegdyś archipelag wysp Hawaii (znajomy Josha Edwardsa odtworzył z taśmy śpiew tego ptaka). "Desert Days" kołysze słuchacza dźwiękami pustynnego bluesa, który powstał po przeczytaniu opowiadania Jorge Luisa Borgesa - "Dwaj królowie i dwa królestwa"; pustynia jako labirytn, z którego nie ma wyjścia. Proza Henri Charriere'a stanowiła punkt wyjścia do nagrania "Papillon". W kompozycji "Mano a  Mano" w chórkach usłyszymy Mavicę i Malenę Zavalę, a na instrumentach perkusyjnych Freda Claridge'a oraz Matta Ingrama. "On The Other Side" to intrygująca wyprawa po europejskich, afrykańskich i karaibskich dźwiękowych zakątkach.
Ps. Tak się złożyło, że całkiem niedawno ukazała się reedycja albumu "High" grupy The Blue Nile, oprócz dziewięciu zremasterowanych utworów na wydawnictwie znajdziemy drugi krążek, który zawiera cztery niepublikowane do tej pory utwory oraz dwa remiksy, czyli ok 32 minuty dodatkowej muzyki.

(nota 7.5/10)



Skoro przed nami zapowiadana fala upałów, to druga propozycja zabierze nas w dream-popową krainę. Przyznam, że niewiele ciekawych wydawnictw pojawiło się w ostatnich długich tygodniach w tym gatunku. Pod szyldem Night Glitter ukrywał się początkowo duet - Loulou Ghelichkhani (niektórzy to maja nazwiska) i jej życiowy partner John Micheal Schoepf - który ostatnio całkiem słusznie powiększył się o trzech dodatkowych muzyków. Z tej podstawowej pary o wiele bardziej możecie kojarzyć Loulou, bowiem to ona udzielała się wokalnie w formacji Thievery Corporation. Zanim dotarła do USA, mieszkała przez pewien czas w Paryżu, a wcześniej dorastała w Iranie. Początek jej znajomości z Schoepfem przypadł na koncert grupy The Happen-Ins, w trakcie trwania którego była paryżanka zobaczyła swojego przyszłego partnera grającego na gitarze basowej. Nazwę "Night Glitter" wymyślił John Schoepf podczas wyprawy z córką w gorącą letnią noc wzdłuż rzeki, kiedy to niebo było usłane błyszczącymi świetlikami. Debiut fonograficzny zatytułowany "Night Glitter" zawiera dziewięć kompozycji, zaśpiewanych zarówno w języku francuskim, jak i angielskim, z miłym dla ucha francuskim akcentem Loulou Ghelichkhani (ach, te nazwiska). Kompozycje "Blame Game" i "Music for Clouds" przywołują skojarzenia z dokonaniami Beach House, trochę tu retro-popu, indie rocka, warte ponownych odtworzeń są: "Space", "Hangin On A Dream" i świetny "Radio", z kolei "Static" przypomniał wczesne single Slowdive (oczywiście do klasy mistrzów dość daleko, ale warto próbować).

(nota 7/10)




niedziela, 7 czerwca 2020

MODERN NATURE - "ANNUAL" (Bella Union) "Ludzie dzienniki piszą"

      "Osobowość jest jak strój, który zakładamy na własną nagość, gdy mamy się spotkać z kimś"
  Witold Gombrowicz "Dzienniki 1953-1969"

 Ktoś, kto uważnie czytał poprzedni wpis dotyczący debiutanckiej płyty Brigid Dawson, mógłby pomyśleć, że oto uparłem się niczym blogowy stalker i podążam tropem Jeffa Tobiasa, który okrasił nagrania brytyjskiej wokalistki partiami saksofonu. Wydaje się jednak, że Tobias jest ostatnio bardzo rozchwytywanym muzykiem - nie dość, że występuje z formacją Sunwatchers, to również uzupełnia skład grupy Modern Nature. Przekonali się o tym chociażby ci, którzy wysłuchali ich debiutanckiej płyty "How To Live" - jej premiera miała miejsce w sierpniu roku ubiegłego, i spodobała mi się na tyle, że napisałem o niej kilka słów na łamach tego bloga.
Modern Nature powołał do życia 40-letni muzyk urodzony w Blackpool - Jack Cooper oraz jego towarzysz Will Young, próbujący swoich sił także w zespole Beak.  Nie zdążyło upłynąć dwanaście miesięcy, a do naszych rąk trafiło najnowsze wydawnictwo Brytyjczyków - "Annual" - tym razem nagrane bez pomocy Willa Younga w Gizzard Studio w Londynie. Nazwę "Modern Nature" panowie zaczerpnęli z dzienników ogrodowych reżysera Dereka Jarmana. I to również dzienniki, a dokładniej mówiąc, codzienne zapiski prowadzone od końca 2018 roku przez Jacka Coopera były główną inspiracją do powstania najnowszego albumu. Notatki zawierające wrażenia, spostrzeżenia czy drobne myśli ich autor podzielił na cztery główne części, jako kryterium używając pór roku. Artystyczne przeniesienie zapisków znajdziemy właśnie na płycie "Annual" pośród siedmiu kompozycji. Cały materiał jest stosunkowo krótki i przywołuje skojarzenie z epką, mini albumem, którego główne motywy krążą wokół refleksji na temat upływającego czasu i cykliczności zmian w przyrodzie.

W porównaniu do udanego debiutu "How To Live", najnowsze wydawnictwo nie zawiera krautrockowej czy transowej dynamiki, a szkoda. W poszczególnych  odsłonach znajdziemy nawiązania do post-rocka, ślady myślenia o dźwięku w stylu rozwijanym niegdyś przez Sama Prekopa (czy ktoś w ogóle jeszcze pamięta tego artystę?), realizacja sekcji rytmicznej momentami przypomina schyłkowe nagrania Talk Talk. Wspomniany przeze mnie wyżej Jeff Tobias i jego saksofon odzywają się zbyt rzadko (nie zawsze jest niedziela), i głównie w bezpiecznych rejestrach. Do miłych  akcentów możemy zaliczyć gościnny udział Kayli Cohen (ex Itasca), jej głos usłyszymy w kompozycji "Harvest". Otwierający całość króciutki wstęp "Dawn" skojarzył się jego autorowi z klimatem albumu "In A Silent Way" Milesa Davisa (cóż, różnymi ścieżkami chodzą nasze skojarzenia), "Flourish" inspirowany był odgłosami budzącej się do życia przyrody, a "Halo" opowiada o letnim czasie. W jednym z wywiadów Cooper przyznał, że podczas izolacji słuchał namiętnie albumu Steve'a Tibbetts'a - "Life Of" (ECM 2018), i trzeba przyznać, że niespieszne kompozycje płyty "Annual" całkiem nieźle korespondują z atmosferą krążka "Life Of".

(nota 7/10)

 


Prawdopodobnie nieco dojrzalsi stażem muzycznym czytelnicy całkiem dobrze pamiętają grupę Hood. Zespół powstał w 1991 roku w Leeds i debiutował krążkiem "Cabled Linear Traction" wydanym przez label Slumberland Records w 1994 roku. O ile dobrze pamiętam, to również przy okazji kolejnych albumów tej formacji pojawiła się kategoria "zniszczonych płyt". Ich mroczne utrzymane w postrockowym nurcie kompozycje zawierały bowiem kliki, trzaski, szumy, celowe elektroniczne zniekształcenia, które stanowiły coś w rodzaju znaku rozpoznawczego. Nie ukrywam, że bardzo lubiłem kilka płyt grupy Hood - "The Cycle Of Days And Seasons", "Cold House", "Outside Closer", ale nie pamiętam, kiedy ostatnio ich słuchałem. Może więc skorzystam z okazji i przywołam jedną z wciąż bliskich piosenek, sam jestem ciekaw, jak zabrzmi ona w moich uszach po takiej przerwie.



Przyznacie chyba, że pomimo upływu lat te dźwięki wciąż poruszają. Dlaczego wspominam grupę Hood? Otóż tak się złożyło, że w skład tego zespołu wchodził Craig Torttersall - muzyk, kompozytor, na późniejszym etapie artystycznej kariery związany z formacją The Remote Viewer. W końcu zaczął działać tylko i wyłącznie na własny rachunek ukrywając się pod szyldem The Humble Bee. W ubiegłym roku postanowił połączyć siły z Jasonem Corderem (alias Offthesky) i wspólnie opublikowali album zatytułowany "All Others Voices Gone, Only Yours Remains". Całkiem niedawno panowie znów weszli do studia, czego efekty możemy usłyszeć na wydawnictwie Offthesky & The Humble Bee - "We Were The Hum Of Dreams".
I tym razem artyści eksplorują ambientowo-elektroniczne pogranicze, tworząc nostalgiczno-oniryczne, fragmentami także mroczne kolaże, o bogatej, zmiennej oraz intrygującej fakturze, w których znajdziemy odwołania do dokonań takich twórców jak: Brian Eno, Jon Hassell, David Sylvian czy Jacaszek, chociażby z okresu płyty "Kwiaty". Oprócz fortepianu, skrzypiec, basu, gitary, loopów i elektronicznych  dodatków usłyszymy głos - często powielony, zniekształcony, poddany obróbce - Riny Howell, stałej współpracowniczki Craiga Torttesalla, która odpowiedzialna była również za warstwę liryczną albumu, na saksofonie swoich sił spróbował Cody Yantis, kompozytor, producent, i pasjonat fotografii z Denver. Warto sprawdzić, jak radzi sobie dawny muzyk grupy Hood w czasach pandemii.

(nota 7/10)