sobota, 19 marca 2016

Logan Richardson - "Shift" Blue note







Zaproszenie znanych muzyków do współpracy przy swojej płycie zawsze niesie ze sobą spore ryzyko. Z jednej strony mogą oni odmówić (zasłaniając się napiętym kalendarzem albo podejrzewając, że ktoś ma nie do końca czyste intencje, dajmy na to, zamierza ogrzać się w blasku magii ich nazwisk), z drugiej zaś strony sławni goście mogą zdominować lub przyćmić to, co sami mamy do zaproponowania.
 Z pewnością nic takiego nie miało miejsca na najnowszym albumie saksofonisty altowego Logana Richardsona zatytułowanym "Shift", wydanego pod koniec lutego 2016 roku nakładem oficyny Blue Note Records. Wśród zaproszonych gości, którzy mieli wesprzeć 36-letniego artystę, oprócz świetnej sekcji rytmicznej (Harsish Raghavan na basie i Nasheet Waits na perkusji - syn legendarnego perkusisty Freddiego Waitsa), znaleźli się równie znakomity pianista Jason Moran oraz ikona jazzowej gitary Pat Metheny. Szczególnie ten drugi wybitny gitarzysta potrafi na materiale muzycznym odcisnąć trwałe piętno.






Od pierwszych dźwięków płyty "Shift" wiemy, że wszystko tutaj doskonale się zgadza. Muzykom udało się znaleźć i wypracować wspólny język, co jest warunkiem koniecznym dla owocnej współpracy. Subtelne nici porozumienia rozwijane są z każdym kolejnym utworem. Z każdym kolejnym fragmentem tej wyjątkowo udanej płyty artyści pokazują, jak dobrze się rozumieją. Rozpoznać intencje, wyczuć klimat, uczestniczyć w dialogu, zostawić po sobie indywidualny rys - takie było niepisane zadanie, z którego wszyscy zaproszeni do współpracy muzycy doskonale się wywiązali. Na szczęście obyło się bez zbędnych niekiedy solowych popisów, dramatycznego balansowania na cienkiej linii nadmiernej wirtuozerii. Nikt na tym albumie nie stara się udowodnić, jakim to jest wielkim artystą. Nikt nie stroi się w barwne piórka. Saksofon, gitara i fortepian zgodnie rozwijają kolejne bardzo urokliwe tematy. Logan Richardson, Pat Metheny i Jason Moran roztaczają przed słuchaczami bogaty wachlarz braw i odcieni. Słuchając tej płyty nie sposób się nudzić. Imponuje swoboda i rozmach, zmiany nastroju oraz tempa w obrębie poszczególnych fraz.

Na szczególną uwagę zasługuje również znakomity teledysk do utworu "Slow". Teledyski w świecie jazzu to wyjątkowo rzadko spotykana rzecz. I trochę mam o to pretensje czy też żal, zarówno do samych muzyków, jak i do szefów wytwórni płytowych. Płyta zawierająca jakikolwiek materiał muzyczny, także jazzowy, jest również w pewnym sensie produktem. Mniej lub bardziej udanym, mniej lub bardziej promowanym, ale produktem. Celem wytwórni, oprócz pielęgnowania wartości artystycznych (jeśli już takie wchodzą w grę), jest głównie i przede wszystkim sprzedaż płyt. Znalezienie sposobu na dotarcie do jak największej liczby odbiorców. I na nic zdają się słyszane tu i ówdzie tłumaczenia, że muzyka jazzowa jest adresowana do elit czy też bardzo wąskiego kręgu odbiorców. Do nich również trzeba dotrzeć. Mało kto dziś czyta recenzje płytowe albo ma swoich ulubionych sprawdzonych w boju i zaufanych krytyków muzycznych. Słuchacz-konsument, także gatunku jakim jest szeroko pojęty jazz, chce wiedzieć, chce sprawdzić na własne uszy, przekonać się na własne oczy (szczególnie dziś, w erze dominacji i popularności serwisu muzycznego, jakim jest YouTube), z czym tak naprawdę ma do czynienia. Wbrew pozorom nie potrzeba tutaj wielkich nakładów finansowych. Wystarczy dobry pomysł, odrobina pasji oraz inicjatywy. Młodzi adepci wszelkiej maści kierunków artystycznych, studenci szkół filmowych, tylko czekają na takie propozycje. Jazz już dawno powinien podjąć próbę wyjścia z getta, w którym sam, własnymi rękoma, z uporem i konsekwencją, przez ostatnie lata się zamykał.






niedziela, 13 marca 2016

GAYNGS - "RELAYTED" Jagjaguwar (Szczeliny istnienia, czyli na drodze do poszukiwania formy (w tempie 69BPM)









Transgresja to termin pochodzący z języka łacińskiego, gdzie oznacza przejście, przekroczenie. W geografii morza pojęcie transgresji opisuje wdzieranie się morza na niezajęte przez nie dotąd połacie lądu. Przekroczenie czy przejście wiąże się oczywiście z pojęciem granicy. Granice określają przestrzeń aktualnego funkcjonowania, same zaś stanowić mogą miejsce spotkań kultur, gatunków, zwyczajów. Jeśli chodzi o pojęcie transgresji w muzyce, to niemal od razu kojarzy się ono przede wszystkim z gatunkiem jakim jest jazz(free-jazz w szczególności). Muzycy przekraczają granicę przyzwyczajeń, skłonności, wychodzą poza obszar doraźnego funkcjonowania, improwizują. Sama świadomość to potencjalna transgresja. Samorozwój jednostki(także artystyczny) zakłada wyjście poza ograniczenia własnej psychiki.
"Są takie chwile w życiu człowieka, gdy koniecznie trzeba sprawdzić, czy można myśleć inaczej niż się myśli, i postrzegać inaczej, niż się widzi, aby móc potem znów patrzeć i rozmyślać"  - Michel Foucault.
Kiedy myślę o pojęciu transgresji w szeroko rozumianej muzyce popularnej, do głowy przychodzi mi kilka albumów. Jednym z nich jest bez wątpienia album zespołu Gayngs zatytułowany "Relayted". Mglisty zamysł koncepcji płyty powstał w głowie producenta Ryana Olsona. Pewnego dnia posłuchał on kilka razy przebój zespołu 10CC = "I'm not in love". I wpadł na przewrotny pomysł. A co byłoby, gdyby zrobić coś w rodzaju pastiszu tego szlagieru, dokonać swobodnej trawestacji, w zabawny sposób spróbować oddać jego charakterystyczny nastrój i klimat w kolejnych piosenkach.
Na początku więc wszystko miało być w miarę niewinnym żartem, twórczą ironią, niczym nieskrępowaną zabawą dźwiękami. Na potwierdzenie tego można przytoczyć zdanie zaczerpnięte z wywiadu, którego udzielił jeden z muzyków zaproszonych na sesję nagraniową. Wspominał on, że wcześniej nie wiedział o tym, co ma dokładnie grać, z kim ma grać i jak będzie wyglądała owa sesja. Chyba nawet nie przypuszczał, że nagrania kiedykolwiek ujrzą światło dzienne, wypłyną na szerokie wody, i że całość wyda później wytwórnia Jagjaguwar. "Chciałem w studiu Ryana(Olsona) zjeść pizzę" -  oto, co powiedział.
Z trójki podstawowego składu, który zawiązał się w 2008 roku w Minneapolis - Ryan Olson, Jack Coulter i Adam Hurlburt - zespół w pewnym momencie rozrósł się do rozmiarów aż 25 osobowej załogi. Do gangu dołączyli między innymi - Phil Cook, Brad Cook, Joe Westerlund, Michael Lewis(Happy Apple), Ivan Howard (Rosebuds) i Justin Vernon(Bon Iver).
Nie chcę powtarzać za niektórymi dziennikarzami, że powstało coś na kształt super grupy. Bo przecież nie takie były pierwotne zamierzenia producenta Ryana Olsona. Ot, po prostu, artyści funkcjonujący na co dzień w różnych zespołach, poruszający się w obrębie różnych stylistyk, chcieli spotkać się i wspólnie pomuzykować. Bez ograniczeń miejsca i czasu, presji kontraktu i nacisków ze strony szefów wytwórni. Zamierzali nagrać kilka utworów, które powstałyby w wyniku owego spotkania. Jedyne ograniczenie, które pojawiło się podczas pracy nad albumem, które muzycy sami sobie narzucili, to tempo poszczególnych utworów. Każda z 11 piosenek została więc nagrana w tym samym tempie 69BPM.
Utwory na płycie "Relayted" łączą się ze sobą, przechodzą jeden w drugi i tworzą spójną całość. Otrzymaliśmy coś w rodzaju dziennika, wrażeń ze wspólnego spaceru, zapisków z podróży, jaką odbyli muzycy zgromadzenie w studiu Ryana Olsona(a potem również w studiu Justina Vernona). W efekcie końcowym wspólnych poszukiwań, wymiany pomysłów, energii, powstały bogate w odcienie kompozycje, subtelne dźwiękowe krajobrazy.







Trudno album "Relayted" przypisać na stałe tylko i wyłącznie do jednego gatunku. Na tej znakomitej płycie słychać elementy klasycznego rocka, indie-folku, electropopu, trip-hopu, soulu i R&B. Nie jest to jednak przypadkowa zbieranina gatunkowych odpadków czy chaotyczna żonglerka stylami, która przypomina mniej lub bardziej strawną kakofonie. Mamy tu bowiem do czynienia z twórczym przekroczeniem ram gatunkowych, z inteligentnym i świadomym funkcjonowaniem na pograniczu czy styku wielu gatunków. Mamy tu do czynienia z miłosnym wniknięciem w materię dźwiękową, a wniknąć to: "nie tylko znaleźć się w czymś lecz być tym po prostu". Zachwyca swoboda, z jaką muzycy operują poszczególnymi elementami, umieszczając je w rozmaitych kontekstach. ("Ukazuje się, ale nie to. Nazywa się, bez imienia zostaje. Dokonuje się, a niezaczęte" - Czesław Miłosz).
Artyści zebrani w studiu Ryana Olsona zerwali z rutyną ciasnych jednoznacznych skojarzeń czy powszechnie obowiązujących schematów. Każdy z poszczególnych muzyków mógł dać wyraz głęboko skrywanym pragnieniom, mógł uwolnić się spod presji tradycyjnych ograniczeń. W odpowiedzi na impuls kolegi z zespołu mógł  na chwilę stać się kimś innym i zagrać tak, jak do tej pory jeszcze nie grał. Artystów nie ograniczał żaden z góry narzucony cel tej barwnej podróży. Obierając na samym początku jeden jedyny, konkretny punkt mogli stracić z pola widzenia to, co leżało na trasie ich wędrówki. W drodze do poszukiwania formy, to nie ona była celem, a jedynie sama droga.
"Musimy stale rodzić się, jeżeli chcemy istnieć(...). Kto rodzi się, sobą wartość istnienia poświadcza. (...). Każdemu dany jest tylko fragment świata ograniczony  krótkim łańcuchem czasu, miejsca, okoliczności, własnych sił wreszcie. Każdemu dana jest tylko chwila objawiona w szczelinie istnienia" (J. Brach-Czaina).

Album "Relayted" to na wczoraj, dziś, i nieodległe jutro, pierwsze i ostatnie, jedyne dokonanie zespołu Gayngs(nie licząc średnio udanych remiksów). Kto wie, może również na tym polega jego szczególna wartość(na niepowtarzalności). Chyba nie trzeba sobie robić nadziei na to, że muzycy znów kiedyś postanowią się spotkać. Efekty takiego spotkania trudno byłoby przewidzieć. W końcu, jak głosi popularna sentencja, nie wchodzi się dwa razy do tej samej rzeki. Nie ukrywam, że jako zagorzały fan tej wyjątkowej załogi bardzo chciałbym usłyszeć choćby pojedyncze nowe nagranie, singiel, epeczkę. Kolejny zapis ich twórczego zetknięcia się już w innym miejscu, w innym czasie. Póki co, sam nie wiem po raz który, wracam do niezwykłego początku tej płyty(utwór otwierający album, to jeden z moich ulubionych singli ostatniej dekady). Póki co znów łapię się na tym, że zadaję sobie retoryczne pytanie: "Dlaczego takie utwory, jak: "Gaudy side of town" nie trafiają na listy przebojów?".



piątek, 11 marca 2016

THE COCOON - " While the Recording Engineer Sleeps" Wilhelm Reich Schallspeicher






Lata osiemdziesiąte, a szczególnie ich końcówka, to nie był dobry czas dla gatunku jazz-rock. Złoty okres dla tego typu grania przypadł na przełom lat sześćdziesiątych i siedemdziesiątych. To właśnie wtedy jak grzyby po deszczu powstawały kolejne zespoły(również style, podgatunki, rodzaje charakterystycznych brzmień, jak choćby kultowe "brzmienie Canterbury"), które w tych bardzo szerokich estetycznych ramach znalazły sposób na wyrażanie siebie, swoich dążeń i twórczych poszukiwań. Wiele z tych często znakomitych zespołów przetrwało próbę czasu, inne zdążyły się rozpaść, zanim zdołał usłyszeć o nich świat.
Wspominam o tym dlatego, że ostatnie dni spędziłem w towarzystwie płyty, która wpisuje się w ramy wyżej przeze mnie wymienionego gatunku. Mam tu na myśli płytę zespołu The Cocoon - "While the recording engineer sleeps". Album został wydany w 1989 roku. Rejestracji nagrań dokonano w roku 1985, a więc w okresie, w którym jazz-rock nie tylko wyszedł już z mody, ale prawie w całości przestał być eksplorowanym gatunkiem. Album niemal w całości nagrano w studiu Harderberg. Użyłem określenia: "niemal w całości", ponieważ utwór "Teenage dope slaves" nagrano w Idiot Studio. I trochę to słychać, albo takie mam tylko wrażenie, że właśnie ten ostatni utwór na płycie brzmi, jakby został doklejony do całej reszty. W ubiegłym roku ukazała się reedycja płyty "While the recording engineer sleeps" pod szyldem wytwórni Staubgold.
Podstawowy skład zespołu stanowili: Gunter Hampel, Jurgen Gleue, Rudiger Klose, Matttias Arfman. Muzycy z bogatym doświadczeniem, którzy w trakcie swojej kariery przewinęli się przez wiele formacji, choćby takich jak: 30Clocks, Exit out, Die Kastrierten Philosopher, The Phantom Payn, Tangerine Dream, Amon Duul.
Rozpiętość stylistyczna albumu jest imponująca. Słychać tutaj i prog-jazz i free-jazz, klasyczny rock, elementy krautrock'a, i dźwięki przywołujące skojarzenie z dokonaniami Can oraz The Velvet Underground. W 1991 roku światło dzienne ujrzał drugi i ostatni w dorobku grupy album "Stretching Things". Miejmy nadzieję, że i ten materiał muzyczny wkrótce doczeka się reedycji.