sobota, 29 stycznia 2022

THE SOUNDCARRIERS - "WILDS" (Phosphonic) "Szybka płyta"

 

     Tytuł dzisiejszego wpisu powinien zobowiązywać. Postaram się więc moje wrażenia po przesłuchaniu płyty "Wilds", zespołu The Soundcarriers, zamknąć w kilku prostych zdaniach. Przede wszystkim jest to powrót grupy po kilku latach przerwy. Ich ostatni studyjny album ukazał się w 2014 roku i nosił tytuł "Entropicalia". Czwórka z Nottingham od samego początku działalności zafascynowana była brzmieniem lat 60-tych. To przywoływanie duchów tamtego okresu przychodziło im bez większego trudu, nie potrzebowali do tego ani okrągłego stolika, ani tym bardziej tablicy ouija. Nic więc dziwnego, że jeden z recenzentów określił ich mianem "Ambasadorów muzycznej hauntologii". Nostalgia za czasem minionym wyraża się w ich twórczości w zastosowaniu starych sprawdzonych formuł i dobrze znanych rozwiązań na różnych etapach produkcji.

Kompozycje autorstwa Adama Canna (perkusja) i Paula Isherwooda (bas) brzmią tak, jakby zarejestrowano je pół wieku temu, przy wykorzystaniu ówczesnych technik rejestracji i z wielką dbałością o szczegóły. Te drobne elementy wplecione w tkankę poszczególnych  aranżacji - flet, organy, syntezator, bas, gitara itp. - najlepiej słyszalne są w nieco wolniejszych utworach, jak w kończącym ostatni album "Happens Too Soon". Jednak cała płyta "Wilds" od jej pierwszych fragmentów tętni żywym rytmem i przez długie minuty nie daje słuchaczowi ani sekundy wytchnienia. To prężnie działająca sekcja rytmiczna jest kołem zamachowym tych retro piosenek. Rozmarzona, tu i ówdzie, wokaliza Leonore Wheatley stanowi przyjemny kontrast, w tej błyskawicznej podróży, nieustannej pogoni. Dynamiczna odsłona "At The Time" brzmi, jak klasyczny "utwór drogi", rozwija przed odbiorcą autostradę starannie rozmieszczonych dźwięków. Chociaż Paul Isherwood wspominał przy okazji jednego z wywiadów, że celowo unikał dokładności, czy perfekcyjności, tego aptekarskiego odmierzania kolejnych tonów, które jego zdanie nieraz ogranicza swobodę wypowiedzi. Rejestracji nagrań dokonano w wielu różnych miejscach: szkoła podstawowa, domek letniskowy, a nawet galeria sztuki. "Piękno nagrywania w miejscach innych niż studio polega na tym, że jest czas na nieoczekiwane zdarzenia". 

A mimo tego odbiorca po wysłuchaniu całości najnowszej propozycji grupy The Soundcarriers może dojść do wniosku, że wiele jej fragmentów balansuje na cienkiej granicy brzmieniowej przesady, że niektóre utwory nasycone zostały treścią aż do granic, co w połączeniu z potężną dynamiką może być w dłuższym wymiarze zwyczajnie męczące. Chcę przez to powiedzieć, że te retro piosenki znacznie lepiej bronią się odtwarzane oddzielnie, niejako oderwane od siebie bardziej przemawiają do wyobraźni, i mogą stanowić zgrabny wypełniacz wielu ścieżek filmowych. Taka właśnie była pierwotna przyczyna ponownego spotkania członków brytyjskiej grupy - film, a dokładniej mówiąc, serial - "Lodge 49", do którego mieli stworzyć muzykę. Utwór otwierający płytę "Wilds", czyli "Waves", miał w pierwszym zamyśle być czymś w rodzaju motywu przewodniego dla całej serii odcinków. Vanishing Twin, Broadcast, Beautiful Junkyards, Stereolab, Kit Sebastian czy The Soundcarriers - wszystkie te grupy, omawiane na łamach bloga, żerują na muzycznej przeszłości, która wydaje się być niewyczerpywalnym skarbcem smakowitych pomysłów i pysznych rozwiązań. Dobrze, że każda z nich robi to na swój indywidualny sposób.

(nota 7/10)

  


W tym tygodniu ukazało się mnóstwo płyt, do których z pewnością warto będzie zajrzeć. Kącik deserowy zaczniemy dziś od propozycji, która zrobiła na mnie największe wrażenie. Thom Yorke wciąż poszukuje nowych rozwiązań, wraz z Johnnym Greenwoodem i Tomem Skinnerem (perkusistą Son Of Kemet), powołali do życia grupę o nazwie The Smile. Oto ich pierwszy bardzo urokliwy singiel.



Nasza dobra znajoma - Tomberlin (recenzowałem jej płytę zatytułowaną "At Weddings"), przypomina o sobie utworem "IDKWNTHT".



Po sześciu latach przerwy swój album wydała wczoraj Anais Mitchell. "Bright Star" to pierwszy singiel promujący to wydawnictwo.



Daniel Rossen, gitarzysta i wokalista grupy Grizzly Bear, zapowiada wydanie solowej płyty. Album "You Belong There" ukaże się 8 kwietnia.



Kolejny nasz dobry znajomy Daniel Blumberg zaprosił do wspólnego wykonania kompozycji Jospehine Foster, która wczoraj opublikowała swoją najnowszą płytę "Godmother".



Skoro w minionych dniach nasze oczy zwrócone były na Australię (wyjątkowo nudny i przewidywalny turniej tenisowy, z bardzo kiepskim kobiecym finałem), to właśnie stamtąd, a dokładniej mówiąc, z Adelaidy, pochodzi perkusista Alexander Flood, który dzięki uprzejmości oficyny Ropedope wydał wczoraj album "The Space Between". W utworze "Pathways" gościnnie wystąpił Christian Scott a Tunde Adjuah.






sobota, 22 stycznia 2022

NIGHT CRICKETS - "A FREE SOCIETY" (Omnivore Recordings) "Muzyka łączy pokolenia"

 

    Zaryzykuję stwierdzenie, że pewnie każdy z nas słyszał kiedyś "Cykady na Cykladach" - przywołując przy okazji fragment klasycznego rockowego przeboju. Ciekaw jestem, ilu z Was potrafi w miarę trafnie rozróżnić dźwięki, które wydają świerszcze nocą, od tych, które rozbrzmiewają wokół nich w jasny słoneczny dzien. Jak wieść gminna niesie, pewien znany reżyser bez większego trudu dokonuje takiego rozróżnienia. To David Lynch kilkanaście lat temu poprosił swojego dźwiękowca Johna Neffa, żeby dostarczył mu nagrania terenowe dźwięków świerszczy, które autor "Miasteczka Twin Peaks" zamierzał wykorzystać w filmie "Mullholand Drive". Kiedy John Neff wreszcie odtworzył wymagającemu reżyserowi zdobyte w pocie czoła nagrania, ten wysłuchał ich z uwagą i w skupieniu, po czym oświadczył: "Nie! Nie! Nie! To są świerszcze za dnia, John! Chcę świerszcze nocne!". Jakiś czas temu John Neff podzielił się ową anegdotą z Davidem Haskinsem (niegdyś członek grupy Bauhaus), a ta przypadła do gustu temu ostatniemu na tyle, że postanowił użyć zwrotu "Nocne świerszcze" jako nazwy niedawno powołanego do życia zespołu. Resztę składu Night Crickets uzupełnili multiinstrumentalista Darwin Meiners oraz perkusista Victor DeLorenzo.

Darwin Meiners od dobrych kilku lat współpracuje z legendarnym, tu i ówdzie, basistą zespołu Bauhaus - Davidem Johnem Haskinsem. Współautor przeboju "She's In Parties" pomagał młodszemu o dwa pokolenia muzykowi, pochodzącemu ze słonecznego San Francisco, kiedy ten rejestrował, nie dźwięki świerszczy, tylko piosenki na swój debiutancki krążek "Starfishing" (2012). Zagrał tam na basie i organach, a przy okazji także zaśpiewał. Dawny członek  formacji Bauhaus, a później Love And Rockets (rocznik '57), w ostatnich latach nie próżnował. Przyznam szczerze, że nie śledziłem specjalnie rozwoju jego kariery, a tym bardziej najnowszych dokonań. Jakby nie patrzeć, zebrało się tego trochę, gdyż David J. jest aktywnym twórcą - funkcjonował jak producent, muzyk sesyjny, autor kompozycji do sztuk teatralnych czy ścieżek dźwiękowych do filmów. To Darwin Meiners wyszedł z pomysłem, że stworzyć zespół. Drogą mailową zaprosił do składu perkusistę Victora DeLorenza (rocznik '54), którego poznał podczas prac na swoją epką "Souvenir". Victor DeLorenzo gra na perkusji od szesnastego roku życia. W 1980 roku wraz z basistą Brianem Ritchie stworzyli grupę Violent Femmes. DeLorenzo wyrażał się także jako aktor Teatru X. Za pomocą internetu panowie Meiners, Haskins, DeLorenzo zaczęli przesyłać sobie kolejne próbki nagrań. Można więc bez cienia przesady powiedzieć, że płyta Night Crickets - "A Free Society" powstała gdzieś na linii Los Angeles - Milwaukee - Londyn. Jej zawartość muzyczna to sugestywne połączenie alt-rockowej tradycji (szczególnie tej wywodzącej się z post-punka), z... otóż to, raczej nie z nowoczesnością, ale z tym, co wydarzyło się w muzyce w nieodległej przeszłości,.

Od pierwszych taktów tego wydawnictwa, czyli od "Black Leather On The Inside", który rozpoczynają pętle dźwięków, perkusjonalia oraz melorecytacja połączona ze śpiewem, możemy przypuszczać, a później tylko utwierdzić się w tym spostrzeżeniu, że cichym bohaterem tej płyty będzie perkusja. Zestaw bębnów obsługiwany przez 65-letniego Vicotra DeLorenzo zwykle znajduje się w centrum wydarzeń, i z pewnością nie ogranicza się tylko do miarowego odmierzania następujących po sobie taktów. Wokół gry perkusisty, jak i całej sekcji rytmicznej, znajdziemy sporo wolnej przestrzeni, podobnie jak w skromnych, ale udanych aranżacjach. A to, jak w "Sacred Monster", odezwą się organy, uzupełnione drobnymi akcentami klawesynu, to znów w "Candlestick Park" - nazwa nawiązuje do miejsca, gdzie w 1966 roku koncertowała grupa The Beatles - usłyszymy partię skrzypiec lub przy okazji "Amanda's Mantra" da o sobie znać solo saksofonu. Stylistycznie na krążku "A Free Society" mamy do czynienia ze zlepkiem różnych estetyk: psychodelia, rock, pop, krautrock. W odsłonie zatytułowanej "Little Did J" słychać echa fascynacji dokonaniami Talking Heads. Osadzony na krautrockowej glebie "Down Belew", brzmi jak zagubione demo Davida Bowie z okresu albumu "Outside". Po wysłuchaniu całości płyty "A Free Society" słuchacz może dojść do wniosku, że tych zwrotów stylistycznych jest momentami troszkę za dużo, a muzycy sami nie wiedzą, w jakim kierunku zmierzają oraz co pragną osiągnąć. Szczególnie, że po drodze do końca trzeba pokonać kilka drobnych mielizn. Jednak krótkie i zwarte formy większości utworów sprawiają, że czas spędzony w towarzystwie tego albumu mija zaskakująco szybko. Do plusów tego wydawnictwa można zaliczyć fakt, że tym razem obyło się bez ukłonów w stronę gotyckiego grania, co - spoglądając na skład grupy - nie było wcale takie oczywiste. Nurt gotycki, chyba jak żaden inny w ostatnich latach, wykopał sobie głęboki grób, z którego nie potrafi i zwyczajnie nie chce się wydostać.

(nota 7/10)

 


Allegra Krieger piosenką "Taking It In" zapowiada album "Precious Thing", który ukaże się 3 kwietnia.



Czasem tak się zdarza, że artyści po latach jeszcze raz nagrywają ten sam album. Tak było w przypadku Jany Horn, która po raz pierwszy płytę "Optymism" opublikowała własnym sumptem - co ciekawe na winylu - 18 września 2020 roku. Tym razem jej debiut wspiera mała wytwórnia No Quarter.



"Les Loups" to utwór francuskiego duetu Overland Inn, który zapowiada nadejście albumu "Proxima".



Na zakończenie dzisiejszego wpisu wybrzmią dwa utwory. Pierwszy z nich to zapis koncertu grupy The Weather Station, który odbył się w Toronto Danforth Music Hall.



W kąciku improwizowanym znakomity fragment albumu "Invite Your Eye" - Illhana Ersahina/Dave'a Harringtona/ Kenny Wollesena, który ukaże się 4 marca. Czekam z niecierpliwością.







 

sobota, 15 stycznia 2022

BROKEN SOCIAL SCENE - "OLD DEAD YOUNG (B-SIDES & RARITIES)" (Arts & Crafts) "Nieudany romantyk"

 

     "Kiedy byłem młody, moi koledzy marzyli o tym, żeby zostać kosmonautami itd. A ja chciałem brać udział w orgiach i ciągle się kochać. Takie były moje aspiracje" - Kevin Drew.

Rozpocząłem dzisiejsze, pierwsze w nowym sezonie, spotkanie z Wami od szczerego wyznania autora teksów i większości kompozycji, wokalisty i lidera kanadyjskiej  formacji Broken Social Scene. Niemal odruchowo rodzi się pytanie, co z tych młodzieńczych aspiracji udało się zrealizować. Jeśli chodzi o dokonania czysto muzyczne, to z pewnością bardzo dużo. Pozwólcie, że strefę intymną pozostawimy w kojącym cieniu tajemnicy. Grupa Broken Social Scene to zdecydowanie zwierzę sceniczne, które zależnie od okoliczności i aktualnej kondycji poszczególnych artystów potrafi w mgnieniu oka przeobrazić się w prawdziwa bestię. Niektóre z ich najlepszych utworów, jak chociażby mój ulubiony "Superconnected", brzmią niczym dźwiękowy zapis orgii. Moja recepcja tej wspaniałej pieśni od pierwszego przesłuchania wiodła skojarzenia w stronę orgazmu. Na marginesie dodam... wielokrotnego orgazmu (Kevin Drew z pewnością ucieszyłby się z mojego skojarzenia). Co ciekawe, słyszałem wiele odsłon tego utworu, ale chyba najlepiej i najpełniej zabrzmiał on w wersji studyjnej, a więc płytowej. Jednak chciałbym przywitać się z Wami zupełnie inną kompozycją, która - tak się złożyło (przypadek?) - na płycie "Broken Social Scene" znajduje się tuż za fragmentem zatytułowanym "Superconnected".



Ile zaaranżowanych w ten sposób utworów słyszeliście do tej pory? Otóż to! Wspomnę tylko nieśmiało, że od premiery piosenki "Bandwitch" minęło kilkanaście lat. Myślę, że to jest właśnie klucz do zrozumienia, czym była dla muzyki indie-rockowej/indie-popowej formacja Broken Social Scene. Niezwykła  kompozycja "Bandwitch" od zawsze stanowiła dla mnie coś na kształt ikony stylu, pieczątki rozpoznawalnego brzmienia, znaku orientacyjnego na mapie dokonań sympatycznych Kanadyjczyków. Powracałem do niej wielokrotnie, zachwycony świeżością, powiewem swobody, aurą magicznego dotknięcia, i jakąś rzadko spotykaną naturalnością tej muzycznej wypowiedzi. Ta kompozycja, w moim odczuciu, jest po prostu uosobieniem doskonałości. Tam, gdzie większość zespołów postawiłaby na sztuczne i upiększające zabiegi sprawdzonego w boju producenta - jeżeli w ogóle na cokolwiek by postawiła - tam artyści skupieni wokół szyldu Broken Social Scene oddawali się w ręce nastroju chwili, dźwiękowej empatii, kwantowego porozumienia ponad podziałami. "Jestem wielkim fanem chwili" - oświadczył Kevin Drew. Nie może więc zbytnio dziwić fakt, że zapraszając zaprzyjaźnionych muzyków na kolejne sesje nagraniowe, prosił ich, żeby nie przychodzili do studia ze zbyt dużą ilością gotowych pomysłów. Te często zakładają kajdanki na funkcję spontanicznych odruchów, niepotrzebnie porządkują i ukierunkowują myślenie, zakłócają swobodny przebieg interakcji, tych jakże radosnych wielopoziomowych dialogów, które stanowiły bazę dla twórczości Kevina Drew i Brendana Canninga oraz ich kompanów. W tak pojętej estetyce wszystko było dozwolone i wszystko mogło się zdarzyć, poszczególne składowe kompozycji zdawały się być w ciągłym ruchu, zmieniały miejsce położenia i sposób funkcjonowania, negowały same siebie, żeby za moment zdefiniować się na nowo. "Przyświeca mi idea pierwszej myśli, najlepszej myśli. Wolność bierze się z nagłego impulsu w studiu" - to znów Kevin Drew. Wiele z ich utworów przypominało fragmenty demo. To właśnie te z pozoru "próbne", czy "niedoskonałe" nagrania wypełniały potem albumy Broken Social Scene, i stanowiły o sile ich muzyki. 



Mało kto w 1999 roku, po wysłuchaniu ambientowej w charakterze płyty "Feel Good Lost", za którą stał duet Brendan Canning i Kevin Drew - materiał nagrano w piwnicy na 8-ścieżkowym rejestratorze - mógł przypuszczać, jakie brzmienie w nieodległej przyszłości wypracuje grupa Broken Social Scene. Kevin Drew jest dzieckiem brytyjskich emigrantów (rodzice mieszkali w hrabstwie Essex). Z ciekawostek warto wspomnieć chociażby o tym, że jego ojciec jako młodzieniec przyjaźnił się z Tolkienem. Od najmłodszych lat Kevin uczył się gry na fortepianie, ale nie wspomina tych nużących godzin spędzonych nad klawiaturą jakoś szczególnie ciepło. Wspomina za to coś innego. Kiedy zostawał sam w domu - gdyż imię Kevin do czegoś zobowiązywało - wolał przesłuchać płyty The Jesus And Mary Chain albo równie chętnie wsuwał kasety video w paszczę odtwarzacza VHS, i z wypiekami na pucułowatej twarzy oglądał filmy porno. Bez większego trudu potrafił podać nazwiska aktorek i aktorów, których poczynania śledził z taką ciekawością. To właśnie z tego kina Kevin Drew zaanektował później do swojej twórczości swobodę i nieskrępowanie, skłonność do reagowanie na rozmaite impulsy, a także pewną dozę nonszalancji i niefrasobliwości. Po obejrzeniu wielu, nie tylko klasycznych dzieł tego typu produkcji, dorosły dziś Kevin mówi o sobie: "Nieudany romantyk".

Początkowy duet Canning/Drew szybko poszerzył się o zaprzyjaźnionych  artystów. Do składu bowiem dołączyli lub przewinęli się przez niego: Jason Collet, Leslie Feist, Jessica Moss, Amy Millan i Evan Cranley (z grupy Stars), Charles Spearin z formacji Do Make Say Think, Emily Haines, James Show.... Podczas koncertów grupa potrafiła rozrosnąć się do kilkunastu muzyków grających na scenie. W 2002 roku światło dzienne ujrzał wspaniały album "You Forgot It In People", o którym recenzent portalu Pitchfork napisał niegdyś, że: "To album pop, który wytrzymuje próbę czasu", nota bliska wymarzonej "10" -tki miała być sugestywnym potwierdzeniem tej opinii. Trzeba przyznać, że upływające lata pokazały, iż amerykański dziennikarz miał całkowitą rację. Płyty Broken Social Scene z tamtego okresu wciąż smakują wybornie i brzmią tak, jakby nagrano je wczoraj lub zaledwie przed godziną. Mnóstwo tam świetnych  pomysłów, nietypowych rozwiązań, pięknych melodii i zwyczajnej radości wynikającej ze wspólnego grania. Dlatego też jestem dziwnie spokojny o przyszłość tych wydawnictw.

To, co w pewnym sensie uratowało ten sielankowy kolektyw - jak zwykli mówić o sobie artyści, którzy przewinęli się przez szeroki skład kanadyjskiej formacji - od estetycznego marazmu czy postępującego rozkładu, to fakt, że nigdy nie traktowali szyldu Broken Social Scene jak przedsiębiorstwa, które miało generować zyski. Ów wspomniany powyżej szyld był przede wszystkim miejscem spotkań, czymś w rodzaju odskoczni, platformą wymiany myśli i pragnień, sposobem na komunikowanie się ze światem. Większość muzyków wyżywała się artystycznie w swoich macierzystych formacjach, a na koncerty czy rejestrację nowych nagrań, zjawiała się także po to, żeby spotkać starych dobrych znajomych.

Płyta "Old Dead Young (B-Sides & Rarities)", to - jak wskazuje tytuł - zestaw 14-stu nagrań, które wcześniej zamieszczono na singlach lub epkach, itd. Przyznam szczerze, że znałem wcześniej wszystkie te utwory. Ale jako oddany fan tej twórczości nie miałem innego wyjścia. Czy wyróżniłby jakoś szczególnie taki czy inny fragment? Pewnie postawiłby na "This House Is On Fire", "Curse Your Fait" lub "Death Cock". Z ciekawostek można wspomnieć o tym, że utwór "Not At My Best" znalazł się pierwotnie na ścieżce dźwiękowej do filmu "It's Kind Of A Funny Story". "National Atnthem Of Nowhere", to wersja piosenki zaprzyjaźnionego zespołu Apostle Of Hustle. Tytułowy i wieńczący dzieło "Old Dead Young" niegdyś można było znaleźć jedynie na winylowej odsłonie płyty "Hug Of Thunder". Chyba nie muszę dodawać, że dla fanów grupy Broken Social Scene jest to zestaw obowiązkowy. Dla pozostałych może stanowić niezły wstęp do rozpoczęcia przygody i poznania całej twórczości kanadyjskiego kolektywu. Szkoda tylko, że przy tej okazji nie dołączono do tego wydawnictwa drugiego krążka, który zawierałby nagrania koncertowe. Bo koncerty tego zespołu to temat na zupełnie inną opowieść.

(nota 7.5/10)

 


Z występów scenicznych grupy Broken Social Scene polecam te zarejestrowane w Portland i Cambridge, "Forgivness Rock Record Tour", "Live At Third Man Records", czy "Live At Terminal 5". Każdy fan muzyki powinien tam znaleźć coś godnego uwagi.





sobota, 1 stycznia 2022

"Wait For Me"... czyli... "Reasumpcja głosowania" - albo podsumowanie płytowe 2021 roku

 

     "Niczego w tym świecie nie wie się na pewno, ale wie się, że o wszystkim, o czym się wie, wiedzieć można zgoła w odmienny sposób - a każda wiedza jest tyle samo warta, co inna, nie lepsza ani nie gorsza, a już z pewnością nie mniej od innych tymczasowa i ulotna" - Zygmunt Bauman - "Ponowoczesność jak źródło cierpień".

  Rozpocząłem dzisiejsze podsumowanie płytowe 2021 roku od cytatu, który można odnaleźć, w zakazanej, w pewnych kręgach, księdze Zygmunta Baumana nie dlatego, że pobrzmiewa w nim radosna pochwała wszelkiego relatywizmu, ale z tego prostego powodu, że dostrzegam w tych zgrabnych frazach metaforę czasu, w którym przyszło nam żyć. Jakoś nigdy specjalnie nie wierzyłem, i uwierzyć nie chcę albo nie potrafię, w jednomyślność krytyków czy recenzentów, którzy zupełnie niezależnie od siebie - o tę właśnie niezależność gra się toczy - ustalają, bez polemiki i dyskusji, niekiedy podobne do siebie listy najlepszych płyt minionego roku. Żeby takie listy miały sens, trzeba by owych recenzentów całkowicie od siebie odizolować (komora deprywacyjna), na czas krótszy lub dłuższy, a potem cierpliwie poczekać, aż wyplują z siebie szczere werdykty i rzetelne opinie. W tym kontekście równie ważne - jak postulowana wyżej izolacja - wydają się być kryteria wyboru i oceny, a więc zasady według których ustalone zostały poszczególne zestawienia. "Pluralizm to istnienie wielu układów odniesienia, z których każdy ma swój własny schemat rozumienia oraz kryteria racjonalności". 

 Dla mnie - przeciętnego słuchacza - jednym z najważniejszych punktów na złożonej mapie wartościowania dzieła muzycznego, jest ilość odtworzeń; liczba, zazwyczaj co najmniej trzycyfrowa, wyrażająca częstotliwość moich powrotów do płyty, epki, singla, itd. Ta liczba zawiera w sobie także oznaczenie pewnego potencjału, który przy okazji najlepszych wydawnictw, w pierwszych chwilach, ale również długo potem, zdaje się być niewyczerpywalny. Na szczęście, i wbrew co niektórym, próbującym zagłuszać swoje rozmaite kompleksy i realizować dyktatorskie zapędy, nie żyjemy w sowieckim kołchozie - gdzie wszyscy mają odczuwać tak samo i myśleć w podobny sposób, jeśli już taki stan pogłębionej refleksji w ogóle się przytrafi. Uważam, że właśnie w tym można wyrazić siłę tego typu stron czy blogów - stanowią one pożywkę dla wszystkich tych, którzy noszą w sobie jakiś niepokój oraz ciągły głód, i nieustannie poszukują nowych bodźców, innych  treści, niż te powszechnie obowiązujące w popularnych serwisach. Według obiegowej opinii "DOBRA MUZYKA" obroni się sama - choć nie zawsze uda się jej wypłynąć na szerokie wody powszechnej akceptacji i zrozumienia - gdyż, jak pisał przed laty Jean Baudrillard: "Nie ma przedmiotu uprzywilejowanego. Dzieło sztuki tworzy własną przestrzeń". Tym między innymi różnią się wszelkie artystyczne dokonania od zwykłego kiczu, który często potrafi przystroić się w barwne piórka, -  że ten drugi rzadko kiedy tworzy oryginalną przestrzeń, w swoim karykaturalnym naśladownictwie zawsze żywi się cytatem, kalką czy powtórzeniem. Zdaje się, że to Roland Barthes w "Le Plassir Du Texte" ("Przyjemność tekstu") napisał o: "Bękarciej formie kultury masowej, jako zdegradowanym powtórzeniu".



 Przede wszystkim pragnę wyróżnić płytę "WAIT FOR ME", grupy Snowpoet, do której wielokrotnie wracałem lub z którą bardzo długo nie potrafiłem się rozstać. Autorka tekstów, współtwórca wszystkich kompozycji, wokalistka roku według JAZZ FM (2016) - Lauren Kinsella starała się pokazać ludzki głos - a tym samym rozmaite funkcje języka - na wszelkie możliwe sposoby. W subtelnych przejściach od śpiewu do mowy, przez radosne i kojarzone z okresem dzieciństwa zabawy słowem oraz swobodną improwizację, wraz z Chrisem Hysonem (instrumenty klawiszowe, produkcja), poruszali się po obrzeżach gatunków - indie-folk, pop, jazz, awangarda - nie zapominając o tym, że to, co porusza i zostaje w pamięci słuchacza na długie tygodnie, a nawet lata, to także piękne i wyrafinowane linie melodyczne. "Eksperymentujemy z kolorem, fakturą, formą, narracją i sposobem połączenia wszystkich tych elementów w kompozycji" - oświadczył Chris Hyson. Album "Wait For Me" ukazał się nakładem oficyny Edition Records, i nie jest to jedyna płyta pochodząca z tej zacnej wytwórni, którą chciałbym dziś zaprezentować.



Slowly Rolling Camera - "Where The Street Lead" - czyli grupa dowodzona przez szefa wytwórni Edition Records - Dave'a Stapletona. Przy wydatnym wsparciu gości zaproszonych na sesje nagraniowe - Stuarta McCalluma (gitara), Marka Lockhearta (saksofon), Chrisa Pottera (saksofon) oraz oktetu smyczkowego - stworzyli kilka niezapomnianych i wspaniałych kompozycji, które swobodnie flirtują z takimi gatunkami jak: jazz, rock, fussion, muzyka filmowa. W tym wydaniu to piorunująca mieszanka. Na płycie "Where The Street Lead" znajduje się również pieśń "Illuminate", którą w 2021 roku słuchałem zdecydowanie najczęściej. Wykonanie warstwy wokalnej powierzono Sachalowi Vasandani, który, sami to przyznacie, wspaniale odnalazł się pośród tych delikatnych i nostalgicznych dźwięków. Przy tej okazji, aż zamarzyła mi się cała płyta Slowly Rolling Orchestra, poprzetykana warstwami wokalnymi Sachala Vasandani. Ten ostatni, również w wytwórni Edition Records, wydał w tym roku płytę z pianistą Romain Collinem zatytułowaną "Midnight Shelter".



O albumie "Promises" Pharoah Sandersa, Floating Points i London Symphony Orchestra napisano niemal wszystko, więc nie będę się powtarzał. Przy tej okazji warto również sięgnąć do nieco starszych wydawnictw - chociażby tych pochodzących z lat sześćdziesiątych: "Pharoah", "Tauhid", "Karma", "Jewel Of Thought" - mistrza saksofonu, który 13 października skończył 81 lat. Takim mistrzem nie jest z pewnością jeszcze Thomas de Pourquery, ale jego płyty "Back To The Moon", nagranej ze swoim kwintetem Supersonic, słucha się z ogromną przyjemnością. W kolejnych jej odsłonach urzeka swobodne połączenie wątków pochodzących ze świata muzyki improwizowanej z elementami orkiestrowego popu.




Mnóstwo świeżego powietrza oraz głębokiej muzycznej przestrzeni znalazłem w kompozycjach londyńskiej grupy Muck Spreader zawartych na płycie "Abysmal". Sporo w tym graniu swobodnych improwizacji instrumentów dętych, a także soczystych dialogów. Ta muzyka za każdym razem i w kolejnych odsłonach zdaje się szukać adekwatnej dla siebie formuły. Wokalista grupy - Luke Brennan, oraz jego wesoła załoga znaleźli dla siebie sporą niszę, usytuowaną gdzieś pomiędzy dokonaniami TaxiWars, a tonami, które można kojarzyć z albumami nieodżałowanej grupy Morphine.




Kiedy tak spoglądam na to pobieżne i skrócone zestawienie dostrzegam, że w mijających miesiącach nieco bardziej przemawiały do mnie zespoły, które w swoim brzmieniu mają również sekcję dętą. Podobnie jest w przypadku kanadyjskiej grupy Les Moontunes, dowodzonej przez kompozytora, autora tekstów, klawiszowca i producenta - Miguela Dumaine'a. Na płycie "Lees Moontunes" zebrał on kilku artystów reprezentujących różne środowiska - jazz, psychodelię, rock - którzy świetnie czuli się szczególnie w nieco dłuższych wypowiedziach muzycznych oraz podczas sesji nagraniowych wypełnionych swobodnymi improwizacjami. Tak powstało jedenaście kompozycji, z pogranicza art-rocka, jazzu i popu, wolnych od elektronicznych dodatków i sztucznych studyjnych upiększeń.



Nie był to zły rok, ale z drugiej strony jakoś szczególnie nie obfitował w zalew niezwykłych wydawnictw płytowych. Jak widać po kolejnych tematach w moim prywatnym muzycznym pamiętniku, pojawiło się sporo nowych artystów i grup, którzy dopiero poszukują dla siebie miejsca na rynku. Starzy wyjadacze i weterani wszelkich scen raczej roztropnie przyczaili się, zajmując z góry upatrzone pozycje, i spokojnie obserwowali, jak rozwinie się sytuacja związana z pandemią. O zaistnieniu całkiem nowych gatunków mowy być nie mogło, gdyż żyjemy w czasach, gdzie twórcy zwykli grać resztkami, zaś łączenie ze sobą rozmaitych stylów czy różnych wątków, nie jest wyborem estetycznym, a formułą zastaną i czymś poniekąd naturalnym. 
Spotkało mnie także kilka rozczarowań. Największe dotyczyło najnowszej propozycji niegdyś mojego ulubionego duetu - Kings Of Convenience. Im dłużej słuchałem płyty "Peace Or Love", tym bardziej nużyły mnie kompozycje na niej zawarte. Podobnie było z miałkim, niczym plaża nudystów nocą, albumem grupy Soup - "Visions". Poprzedni krążek "Remedies", to długimi fragmentami była jednak duża klasa. Najbardziej wymęczyła mnie płyta zespołu Low -"Hey What", która znalazła się bardzo wysoko w wielu podsumowaniach. Być może recenzenci, którzy obsypali te nagrania tak dobrym słowem, nie pamiętają wczesnych dokonań formacji z Duluth założonej w 1993 roku. Z kolei grupa Efterklang, z roku na rok, coraz bardziej traci swój indywidualny muzyczny idiom, czego potwierdzeniem jest z pewnością ostatni album "Windflowers". Dość już tych utyskiwań.
Wszyscy ci, którzy cenią sobie brzmienie wypracowane przed laty przez Marka Hollisa, także na ostatnich płytach Talk Talk, lub dokonania Davida Sylviana, z okresu działalności z grupą Rain Tree Crow, koniecznie powinny dotrzeć do drugiego w dorobku albumu grupy Modern Nature - "Island Of Noise". A może by tak skusić się na wydanie winylowe? Zakładam, że egzemplarz "Burzy" Szekspira chyba już macie na półkach.




Na koniec mojej pobieżnej wyliczanki zostawiłem dwa albumy. O pierwszym z nich napisałem całkiem niedawno - Nous With Laraaji And Arji OceAnanda - "Circle Of Celebration". O drugiej płycie - The Weather Station - "Ignorance", napisali wyczerpująco inni recenzenci i dziennikarze, czy to krajowi, czy zagraniczni. To piąte w całym dorobku i zdecydowanie najlepsze wydawnictwo formacji z Kanady, kierowanej przez wokalistkę Tamarę Lindeman (Hope), która przy okazji sesji nagraniowych zaprosiła do współpracy kilkunastu muzyków (klarnet, flet, saksofon, skrzypce, wiolonczela, fortepian). W tych pełnych uroku kompozycjach można się rozsmakować i zatracić, bowiem powoli, i z każdym kolejnym przesłuchaniem, ujawniają ukrytą w nich głębię. Poza tym dorzucę garść tytułów, z krainy improwizowanych dźwięków, kolejność przypadkowa: Kenny Garrett - "Sound From The Ancestors", Ill Considered - "Liminal Space", Archie Shepp, Jason Moran - "Let My People Go", Bill Charlap Trio - "Street Of Dreams", Arooj Aftab - "Vulture Prince", Isaiah Collier & The Chosen Few - "Cosmic Transitions". 






Ktoś kiedyś całkiem trafnie powiedział, że: "Widzimy nie dlatego, że nie jesteśmy ślepi - widzimy dlatego, że jesteśmy ślepi na większość rzeczy". Bardzo dobrze zdaję sobie sprawę z ograniczeń mojej percepcji oraz z faktu, że moje poznanie uwikłane jest w perspektywiczność. Dlatego też pewnie w najbliższych dniach i tygodniach będę cierpliwie docierał do albumów, które, z braku czasu lub z innych równie ważnych powodów, niefrasobliwie pominąłem, w kolejce do wiecznie spragnionego świeżego muzycznego mięsa odtwarzacza. Mrrrr....
I właśnie tego Wam życzę, drodzy stali Czytelnicy oraz napływowi Goście, i Wy sympatyczni uchodźcy z innych blogów, w nadchodzących tygodniach i miesiącach - radosnych odkryć, nieoczekiwanych premier, smakowitych singli oraz wybornych epek, które przeniosą Was w inny wymiar, i umilą czas oczekiwania na... pojawienie się... kolejnych nowych wydawnictw. Do usłyszenia, do odczytania, w 2022 roku.