sobota, 22 lipca 2017

RAIN SULTANOV - "INSPIRED BY NATURE" (Ozella Music) "Wschód Piękna"




Zwykle to podwójna radość, kiedy odkrywaniu nowej płyty towarzyszy odkrycie wcześniej zupełnie nieznanego artysty. Tak właśnie było przy okazji albumu - "Inspired by nature", a owo odkrycie dotyczyło aż dwóch muzyków.
Pierwszy z nich to saksofonista, kompozytor, i twórca festiwalu jazzowego - Rain Sultanov - którego nazwiskiem sygnowany jest ten krążek. Przyznam szczerze, że nie znałem wcześniej tego azerskiego artysty, który w swojej twórczości często odwołuje się do bogactwa kultury ojczystego regionu. Choć, kiedy tak teraz o tym myślę, to dochodzę do wniosku, że musiałem natknąć się na to nazwisko, tylko po prostu tego nie zapamiętałem. Na oficjalnej stronie Sultanova możemy przeczytać, że ma już w dorobku dziewięć albumów. Jego debiut fonograficzny miał miejsce aż dwadzieścia lat temu. Sultanov wraz z bratem powołali do życia jazzową, jakżeby inaczej, formację SYNDICATE. Ich pierwszy album ujrzał światło dzienne w 1997 roku i nosił tytuł "Last moment". Stylistycznie w grze azerskiego saksofonisty można odnaleźć podobieństwa do Jana Garbarka, chociażby z okresu wydania takich płyt jak: "Twelve moons", czy "Rites".
    Podczas odsłuchiwania "Inspired by nature" pomyślałem sobie, że Grzech Piotrowski mógłby serdecznie uściskać Sultanova, odnajdując w nim bratnią duszę, i podając lewą dłoń ("tę bliżej serca"). Dopiero później ze zdumieniem odkryłem, że Rain Sultanov gościł już w Polsce. W ubiegłym roku był gościem drugiej edycji festiwalu "Wschód piękna", który organizuje nie kto inny, jak... Grzech Piotrowski.

   Drugi artysta, który skupił na sobie moją uwagę, przy okazji odsłuchiwania "Inspired by nature", to pianista Shahin Novrasli. Muzyk, kompozytor pochodzący z Baku, który w tym roku obchodził czterdzieste urodziny. Ten artysta w swojej twórczości również nawiązuje do azerskiej kultury. W bogatym CV ma występy u boku nieodżałowanego Kenny Wheelera. W jego pianistyce można odnaleźć inspiracje grą Keitha Jarretta, Brada Mehldau'a, czy Bobo Stensona. Widać, że ten bardzo uzdolniony muzyk wciąż wzbogaca swoją pianistykę, wciąż poszukuje indywidualnego stylu.
  Poza wyżej wymienioną dwójką międzynarodowy skład grupy zasilili: Linnea Olsson (wiolonczela), Yashuito Mori (kontrabas), Yasef Eyvazov (Oud), Peter Nilsson i Irakli Koiava (bębny i perkusja). Rejestracji nagrania dokonano w legendarnym studio Rainbow Studio w Oslo, pod czujnym okiem i uchem Jana Erika Kongshauga.

 "Inspired by nature" - to zgodnie z tytułem inspirowana malowniczymi azerskimi krajobrazami, fauną i florą, wyprawa pełna barw, refleksów światła oraz kojącego cienia. Warto podkreślić dobre zgranie formacji, oraz fakt, że owe, wspomniane już przeze mnie wyżej, wątki etniczne w żadnym momencie nie są dominujące. Zostały umiejętnie i subtelnie wplecione w muzyczną tkankę. W grze saksofonisty oraz pianisty - Shahina Novrasliego - można odnaleźć cały wachlarz umiejętności i odczuć. Kiedy trzeba Novrasli, i znakomicie partnerujący mu Sultanov, są liryczni, delikatni, potrafią grać ciszą, stworzyć sugestywny klimat. Innym razem, jak chociażby w kompozycjach: "The White Birds of Qizilagac" czy "Wild Wind of Zuvend", odkrywają przed słuchaczem nieco bardziej dynamiczną stronę. Długimi fragmentami najnowszy album Raina Sultanova to jazzowa kraina łagodności.

   Zapowiedziany przez magiczne intro "On the Trail of Shirvan's Gazelles", to przepiękny temat i cudownie urokliwa kompozycja na saksofon, fortepian i wiolonczelę. Ach, ile razy jeszcze odtworzę ten utwór? Nie mam pojęcia, ale nie chcę, nie potrafię się od niego uwolnić. Jest w tych niespiesznie podawanych dźwiękach tyle szlachetnego smutku, trochę żałości, odrobina nostalgii, skandynawskiego saudade, choć w tym przypadku należałoby powiedzieć, wschodniego saudade. Jakże adekwatne wydaje się określenie "Wschód Piękna". Bo to nie tylko kraina geograficzna, ale coś, co rodzi się na naszych oczach i uszach. I to niezapomniane solo saksofonu, pełne barwnych ornamentów, refleksów światła. I ta partia fortepianu - Novrasli zaczął łagodnie, jakby dopiero szukał odpowiednich dźwięków, swojej frazy. Z czasem jego narracja nabrała kolorów i tempa, moje skojarzenia popłynęły wtedy w stronę takich mistrzów jazzowej pianistki, jak: John Taylor, czy Brad Mehldau. Duża klasa!
Na koniec warto również wspomnieć o wciąż mało znanym instrumencie, jakim jest Oud, który w odpowiednich rękach zawsze potrafi dodać egzotyki i kolorytu. Na albumie "Inpired by nature" dochodzi do głosu w kompozycjach "Wild  Wind of Zuvend" i "The Breath of an Caspian Volcano".
Dzisiejszy wpis zacząłem od napomknięcie o podwójnej radości, ale ta radość, wynikająca z obcowania z najnowszym albumem Raina Sultanova, jest potrójna. Dzięki tej bardzo udanej płycie odkryłem również wcześniej nieznaną wytwórnię - Ozella Music - w której to katalogu z pewnością i wkrótce znajdę coś dla siebie, o czym od razu poinformuję szanownych czytelników na łamach tego bloga.
(nota 8/10)

Niestety, najlepszej kompozycji na płycie "On the trail of Shirvan's Gazelles" jest tylko fragment, ale całkiem nieźle oddaje on charakter utworu, jak i klimat całej płyty.










wtorek, 18 lipca 2017

HEATHER TROST - "AGISTRI" ( LM Dupli-Cation) "Przewodniczka po greckiej wsypie"




   Wakacyjny czas sprzyja wyjazdom, stąd dzisiejsze zaproszenie na wycieczkę po greckiej wyspie Agistri. Naszą przewodniczką będzie urodzona w Albuquerque skrzypaczka, znana chociażby z formacji A Hawk and Hacksaw - Heather Trost. Wcześniej bohaterkę tego wspiu można było znaleźć pod takimi muzycznymi adresami jak: Neutral Milk Hotel, Bejrut, Heather zna nie tylko z widzenia Josphine Foster, a ostatnio współpracowała także z Thor Harris (Swans). Do tej pory Trost w swoim solowym dorobku miała limitowany singiel oraz równie ekskluzywną kasetę wydaną pod własnym szyldem. 
  
   Na dobry początek warto nakreślić stylistyczną siatkę odniesień, w obrębie której porusza się na swojej debiutanckiej solowej płycie Heather Trost. Jej współrzędne wyznacza twórczość takich zespołów jak: Stereolab, Broadcast czy nieco zapomniany już Pram. Skoro wiemy już mniej więcej, z czym to się je, proponuję garść subtelnych szczegółów, które jeszcze bardziej przybliżą nam charakter płyty "Agistri". 
Nie brakuje na debiutanckim krążku Trost elektronicznych dźwięków, swoistych dopełniaczy krajobrazu, które użyte w odpowiednich proporcjach dodają dodatkowego kolorytu. Również głos amerykańskiej wokalistki bardzo często bywa takim dodatkowym instrumentem, kiedy, jak w utworze "Abiquiu", nie podaje tekstu, a nuta po nucie odmalowuje melodię. Najlepszy - mój ulubiony utwór - ukrywa się pod indeksem numer 3 i nosi tytuł "Agina". W roli głównej mamy tutaj zgrabny
chórek, przywołujący skojarzenia z dokonaniami wcześniej wspomnianego przeze mnie Stereolab, z okresu "Dots and Loops", "Emperor Tomato Ketchup", czy z retro-popem, i przełomem lat 60-70- tych.  Linia melodyczna tego kawałka od razu wpada w ucho, i potem człowiek łapie się na tym, że podśpiewuje sobie ją zupełnie bezwiednie, chodząc między półkami supermarketu. "Bloodmooon" rozpoczyna syntezatorowy dźwięk klawesynu. Słychać i czuć, że Heather Trost szuka ciekawego brzmienia, że potrafi zestawiać obok siebie czy łączyć ze sobą nieraz odległe stylistycznie dźwięki. Wszystko to sprawia, że jej debiut fonograficzny jest jeszcze ciekawszy. 
Znajdziemy także na albumie "Agistri" psychodeliczne odwołania do bogatej tradycji tego gatunku. Jednak w tym wypadku udało się uniknąć mętnej czy ciężkiej atmosfery, która często kojarzy się z tego typu dźwiękami. Heather Trost znacznie bliżej do radosnej i czasem niefrasobliwej krainy surrealizmu, niż do świata klasycznie rozumianej psychodelii. Mój drugi ulubiony utwór to "Me and my Arrow". Chóralna pełna słonecznych refleksów zabawa słowem oraz dobry drive, który otwiera przed słuchaczem bogactwo skojarzeń. Bez trudu wyobraziłem sobie swobodną jazdę kabrioletem, w upalny dzień, serpentynami górskich dróg, malowniczo położonych gdzieś południu Francji. 
   "Agistri" to jedna z tych płyt, które dla dopełnienia całości sugestywnego obrazu, powinna zabrzmieć z czarnego albo błękitnego jak letnie niebo winylu (różowy kolor pominę stosownym milczeniem, gdyż nie należy on do moich ulubionych, mam wcale nie tak drobną awersję do "kultury różu"). Warte jest również podkreślenia konsekwencja, z jaką Heather Trost, przy pomocy prostych w gruncie rzeczy środków, buduje nastrój albumu. To bardzo udany letni zestaw dla tańczących inaczej, pełen ciepłych brzmień i gustownych melodii, do którego będę wracał także po zakończeniu wakacji.
(nota 7.5/10)




Ps. Całkiem możliwe - w tym względzie jestem optymistą - że wśród czytelników tego bloga są również kibice tenisa ziemnego. Dlatego dla ich oraz dla mojej pamięci, z przyjemnością odnotuję, wspaniały sukces polskiego tenisa. Oto Łukasz Kubot grając w parze z Marcelem Melo został zwycięzcą Wimbledonu w grze deblowej. Stojący na bardzo dobrym poziomie finał gry podwójnej panów, był długimi fragmentami zapierającym dech w piersi widowiskiem, pełnym dramatycznych zwrotów akcji i spektakularnych zagrań. Przy stanie 10 do 10 w piątym secie niebo nad głównym kortem zrobiło się szare. Z wolna zaczął zapadać zmierzch, więc podjęto jedynie słuszną w takich okolicznościach decyzję o zamknięciu dachu i zapaleniu oświetlenia. Tak przy okazji nie pamiętam, kiedy ostatnio nawierzchnia w Wimbledonie była aż tak zniszczona, żeby nie powiedzieć zdewastowana. Oj, nie popisali się w tym sezonie ogrodnicy, szczególnie że z roku na rok sadzą coraz wolniejszą trawę. Cały proces zasuwania dachu zwykle trwa trochę, lub trochę więcej niż trochę, w ramach obowiązującej tradycji oraz wpisującej się w nią pełnymi zgłoskami angielskiej flegmy. Trzeba przyznać, że tym razem organizatorzy uwinęli się z tym błyskawicznie, zważywszy na możliwości. Po dziesięciu minutach przerwy - to było najdłuższe dziesięć minut w historii polskiego tenisa - panowie wrócili do gry. Po trzech wspaniałych returnach, po czterech godzinach i trzydziestu dziewięciu minutach zaciekłej walki, niesamowitych akcji, napięcia, nerwów i przyspieszonego bicia serca, przy stanie 13 do 11 w piątym secie, Łukasz Kubot i Marcelo Melo padli ze szczęścia na trawę, a potem sobie w objęcia. Cudowne, niezapomniane chwile. Właśnie w ten sposób przechodzi się do historii sportu. Gratulacje! Miejmy nadzieję, że ten sukces sprawi, że w końcu coś zmieni się w polskim tenisie.











wtorek, 11 lipca 2017

THIS IS THE KIT - "MOONSHINE FREEZE" (Rough Trade Records) "Przełomowa płyta..."




   Tak to czasem bywa, że zespół, który od kilkunastu lat istnieje na scenie muzycznej, regularnie wydaje płyty, nagle nagrywa album, który znacząco różni się od pozostałych. Album, który można określić terminem "przełomowy". Oczywiście nie oznacza to, że następne dokonania grupy będą już tylko bardzo dobre lub wybitne. Historia muzyki zna zbyt wiele przypadków, kiedy zespół czy artysta po wydaniu wspaniałej płyty później już nie potrafił utrzymać podobnego poziomu. Przyszłość jest w tym punkcie nieubłagana i wyjątkowo konsekwentna, na szczęście wciąż pozostaje nieprzewidywalna.
Taki przełomowy w dorobku artysty album oznacza przede wszystkim, że zaszła zmiana w myśleniu o dźwięku. Przy okazji takiego wydawnictwa możemy snuć przypuszczenia, że twórcy dojrzeli lub zmienili swoje podejście. Nierzadko ważnej w dyskografii płycie towarzyszy zmiana wytwórni - tak, jak to było w przypadku THIS IS THE KIT - oraz pojawianie się nowego producenta, który potrafi coś podpowiedzieć, zasugerować, wskazać lub odkryć całkiem inne brzmienie zespołu. Owo, tak często podkreślane na łamach tego bloga, charakterystyczne brzmienie, to coś, do czego niekiedy dochodzi się z upływem lat, w trakcie rozwoju artystycznego. Niektórzy godni zapamiętania twórcy otrzymują ten szczególny dar od matki natury lub w spadku po niemniej utalentowanych przodkach, i od pierwszych utworów przykuwają uwagę czymś wyjątkowym. Przystawiają do swoich dzieł własny stempel jakości.

Nie wiem, czy formacja THIS IS THE KIT nagrała album przełomowy, to będziemy mogli ocenić dopiero z perspektywy czasu. Wiem za to, że "MOONSHINE FREEZE" jest bardzo dobrą płytą, w mojej ocenie dużo lepszą niż pozostałe. Z przyjemnością wysłuchałem najnowszych nagrań wokalistki Kate Stables oraz jej załogi. Do wydania tego krążka zespół w moim odczuciu nie wyróżniał się niczym szczególnym, spośród wielu grup, radzących sobie lepiej lub gorzej na scenie indie-folk. Dobry smak - to kolejne określenie, który pojawiło się przy okazji obcowania z tym albumem. Poszczególne kompozycje są zaiste smaczne lub smakowite, a dania, które serwuje w kolejnych odsłonach ostatniego krążka angielski zespół, mniej lub bardziej wykwintne. Nie trzeba być wielkim znawcą tego gatunku, żeby docenić starania i wkład pracy, którą włożono w stworzenie charakterystycznej aury. A wszystko po to, żeby zaintrygować słuchacza i przyciągnąć jego uwagę na dłużej, niż tradycyjne w wielu przypadkach pięć, dziesięć, czy piętnaście minut.
W poszczególnych kompozycjach na drugim czy na trzecim planie dzieje się coś, co zdecydowanie je ubogaca. W odpowiednich chwilach rozbrzmiewają, dodając tym samym kolejnych barw, skrzypce, altówka, flet, saksofon, trąbka oraz banjo. Jednak nie ma na płycie "MOONSHINE FREEZE" przerostu formy nad treścią, czy tak często spotykanego "przeprodukowania". Wszelkie środki stylistyczne zostały użyte z rozmysłem i w odpowiednim proporcjach. Zdaje się, że wyjątkowo dobry duch czuwał nad muzykami w trakcie sesji w studio nagraniowym. (Może to obecność Johna Parisha albo Aarona Dessnera z The National, który uczestniczył w pracach nad sześcioma z jedenastu  utworów).
Krążek otwiera kompozycja "Bullet Proof", która urzeka śliczną linią melodyczną, aranżacją oraz wykonaniem. To właśnie do takich piosenek potem wraca się i wraca. To właśnie takie pełne magicznego uroku melodie potrafią chodzić za nami dzień po dniu. Gitara i solo saksofon, echa dokonań Vashti Bunyan i Howarda Gelba - oto skojarzenia z utworem "Hotter Colder". Moja ulubiona piosenka ukrywa się pod indeksem 3. To tytułowy "Moonshine Freeze" - sugestywne połączenie melodyki spod znaku Stereolab, z rytmiką, którą można odnaleźć na płytach Sama Prekopa lub Can. Kate Stables śpiewa prosto, nie stosuje ozdobników, a w tej piosence, w wersji płytowej jej głos jest bardzo blisko słuchacza, jakby znacznie bliżej mikrofonu, niż na teledysku. W "Solid Grease" pianista pod koniec pozwolił sobie na swobodną improwizację. I myślę sobie, że jest to bardzo dobry kierunek dla dalszego rozwoju tej sympatycznej grupy.
(nota 7-8/10)


Poniżej zamieszczam mój ulubiony i tytułowy utwór z płyty "MOONSHINE FREEZE" oraz udany cover piosenki Francoise and the Atlas Mountains - "Les Plus Beaux" - który znalazł się na epce "Rusty and Got Dusty" wydanej w ubiegłym roku.












wtorek, 4 lipca 2017

BROKEN SOCIAL SCENE - "HUG OF THUNDER" ( Arts&Cratfs) "Zmierzch bogów"



   Zastanawiam się, czy w ogóle powinienem poddawać krytycznej analizie najnowszą płytę kanadyjskiego kolektywu. Być może lepiej byłoby zwyczajnie się ucieszyć, że zespół wciąż działa, jest w całkiem niezłej formie, i po kilku latach przerwy nagrał przyzwoity album. A wszystko dlatego, że mam ogromną słabość do grupy Broken Social Scene i wyjąktowy sentyment. Z ich muzyką zetknąłem się po raz pierwszy wiele lat temu - ach, jak ten czas szybko umyka, nic sobie nie robi z naszych próśb, błagań i zaklęć - przy okazji wydania ich drugiego albumu "You Forgot It In People". Byłem oczarowany zawartością tej płyty. Pamiętam, że bardzo długo nie wyciągałem krążka z odtwarzacza, a potem bardzo często do niego wracałem, jakbym chciał się upewnić, czy rzeczywiście i wciąż znajduje się na nim tyle wspaniałej MUZYKI. Kolokwialnie można powiedzieć, że Kevin Drew i jego kompani od razu mnie kupili. Po trzecim pełnowymiarowym krążku zatytułowanym po prostu "Broken Social Scene", stałem się wiernym fanem kanadyjskiego kolektywu i mocno ściskałem za nich kciuki. Przypominam sobie pewna rozmowę z moim kolegą, w trakcie której powiedziałem, że na wczoraj, na dziś, i na nieodległe jutro, Broken Social Scene jest dla mnie jednym z trzech najlepszych zespołów świata. Tak wtedy czułem, tak wtedy myślałem, i tak sądziłem, w czym utwierdzały mnie dwie wspomniane przeze mnie wyżej płyty.
    Grupa Broken Social Scene wniosła w nieco zblazowany, i z wolna podgryzający własny ogon, alternatywno-gitarowy półświatek mnóstwo świeżego powietrza. Kanadyjczycy pokazali, że wciąż można pisać świetne piosenki, a indie-rockowe granie nadal ma sens. Przede wszystkim zachwycili mnie aranżacjami, które po brzegi wypełniały błyskotliwe pomysły. Zwracała na siebie uwagę wymienność funkcji poszczególnych instrumentów (bas, gitara prowadząca, gitara solowa), doskonała produkcja, jak również interakcje na linii wokalista-chór  oraz rozbudowane harmonie wokalne (to właśnie w tym zespole swoje pierwsze muzyczne szlify zdobywała Leslie Feist, która aż do dzisiejszego dnia przewija się przez skład grupy, jako zaproszony gość). W najlepszych utworach, z łatwością godną podziwu, potrafili łączyć ze sobą, czy zestawiać obok siebie, skrajne emocje. Na poziomie brzmienia wszystko zdawało się rozkwitać, z każdym kolejnym dźwiękiem dojrzewało do pełni. Niby muzycy trzymali się wcześniej ułożonych nut, a jednak całość miała swobodę i lekkość wolnej improwizacji.  W ich twórczości dostrzegałem ślady myślenia o dźwięku, czy też echa pierwszych dokonań grupy Mercury Rev (z okresu wydania "Yerself is Steam", czy "Boces"). W moim odczuciu niektóre kompozycje Broken Social Scene były czymś na kształt rozbudowanej odpowiedzi lub też twórczym rozwinięciem pomysłów Mercury Rev, z początku działalności tej grupy. W muzyce Kanadyjczyków wszystko zgadzało się dla mnie w sposób nadzwyczajny. I tak, jak niemal wszystko, co dobrze lub źle się zaczyna, również kiedyś musi się dobrze albo nieco gorzej zakończyć.
     Choć... no właśnie... czy to aby odpowiednia pora, żeby obwieszczać "zmierzch bogów". Być może jest tak, że przyzwyczailiśmy się do propozycji kanadyjskiej formacji, i dlatego, albo równie z tego powodu, te nowe i najnowsze kompozycje, z upływem lat, przestały już nas tak zaskakiwać. A może, czego przecież nie sposób wykluczyć, tych ciekawych, nowatorskich, i świeżych pomysłów z upływem czasu było coraz mniej. Bo ile można zaskakiwać również samych siebie. Był okres, kiedy muzycy związani z formacją Broken Social Scene (przez te wszystkie lata przewinęło się przez skład zespołu ponad dwudziestu artystów), zaczęli wydawać kolejne krążki sygnowane szyldem Broken Social Scene Presents (wokalista Kevin Drew wydał album "Spirit If", a Brendan Canning "Something for All of Us"). Ktoś złośliwy zasugerował, że tylko czekać, aż płytę w tej serii wyda inżynier studia, techniczny lub sprzątaczka współpracująca z kanadyjskim zespołem. Jakby na to nie patrzeć, z perspektywy lat albumy te były lepsze (Kevin Drew), lub gorsze, ale w gruncie rzeczy do siebie podobne. I dziś myślę, że zespół przez to nieco rozmienił się na drobne, i że był to jakiś punkt zwrotny w jego historii.
Co oczywiście nie zmienia faktu, że Broken Social Scene wciąż gra w mojej pierwszej lidze. I nie wiem, jak bardzo muzycy musieliby obniżyć loty, żebym przestał ich słuchać i śledzić kolejne dokonania grupy. Być może, trudno temu zaprzeczyć, najnowszy album "Hug of Thunder", jest nieco bardziej uładzony, żeby nie powiedzieć "popowy", w porównaniu do wcześniejszych dokonań formacji. Prawdopodobnie tych intrygujących i nowatorskich rozwiązań oraz ciekawych aranżacyjnych pomysłów jest dużo mniej, niż na poprzednich albumach. Z pewnością nie znajdziemy na ostatnim krążku tak wybitnych kompozycji, jak mój ukochany "Superconnected", który całkiem niedawno gościł na łamach tego bloga. Jednak Broken Social Scene niczego i nikomu nie muszą udowadniać. W warstwie tekstowej są i egzystencjalne lęki i nadzieja, na poziomie kompozycji jest sztuka, jest i rzemiosło (może nieco więcej tego drugiego), zgodnie z nazwą wytwórni, która wydaje ich płyty (Arts&Crafts). Ostatecznie wiele w naszym odbiorze zależy od własnych upodobań, ale również od przychylności, nastawienia,  prawda?
"Hug of Thunder" zawiera kilka bardzo udanych kompozycji, których wysłuchałem z przyjemnością, i do których z pewnością będę wielokrotnie powracał, nie tylko podczas zbliżających się wakacji. Moja zdecydowana faworytka ukrywa się pod indeksem numer 9 i nosi tytuł: "Victim Lover". Druga część krążka jest nieco spokojniejsza, ale znajdziemy tutaj więcej udanych piosenek -  tytułowy "Hug Of Thunder",  "Gonna Get Better", czy "Mouth Guards of the Apocalypse". Jak wnoszę chociażby po liczbie fanów z kręgu moich bliskich znajomych, kanadyjska grupa nie jest zbyt popularna w naszym kraju. Najnowsza płyta na pewno tego stanu rzeczy nie zmieni. Potańczmy inaczej przy dźwiękach znakomitego"Skyline". Ach, gdyby tylko rozgłośnie chciały grać częściej takie zgrabne piosenki ...
(nota 7/10)