piątek, 29 listopada 2019

VIREO - "LEAF HEAP" (Bandcamp) "Zosia Samosia na stercie liści"

    Nie ma to, jak znaleźć odpowiedni tytuł, który dobrze korespondowałby z tym, co aktualnie rozgrywa się, jeśli nie na naszych oczach, to z pewnością za naszymi oknami. "Listopad, prawie koniec świata", ciemno, szaro, niebo zaciągnięte powłoką gęstych chmur, uciążliwe pytania deszczu, i szybkie odpowiedzi wiatru, który przesuwa kolejne sterty liści. I tak też można przełożyć tytuł drugiego w dorobku albumu - "Leaf Heap" - projektu Vireo. Pod tą nazwą ukrywa się jedna osoba, amerykański twórca Chris Beaulieu. Bardzo lubię takie płyty z drugiego, jeśli nie z trzeciego obiegu, których niemal nikt nie zauważa, nikt nie recenzuje, a które zwykle przepadają bez większego echa. I pomyśleć, że niekiedy wystarczy poświęcić im kilka chwil, trafić na odpowiednią porę, właściwy nastrój, żeby porwał nas ze sobą zestaw odpowiednio ułożonych nut. I oto coś, co z pozoru wydawało się błahe, niezbyt intrygujące, nagle odkrywa przed nami swoją głębię.

Chris Beaulieu debiutował trzy lata temu płytą: "Vireonidae", gdzie oprócz swobodnej zabawy dźwiękiem, próbował wypracować ciekawe brzmienie, i uczył się podstaw kompozycji. Na drugiej płycie większą uwagę poświęcił linią melodycznym - lekkie, zgrabnie zaaranżowane, senno-marzycielskie (szczególnie w drugiej części albumu), i zapadające w pamięć piosenki, wypełniające "Leaf Heap", utrzymane są w indie-fokowej stylistyce. Podstawą wszystkich kompozycji są instrumenty akustyczne, dominują gitary, urokliwe harmonie wokalne, w aurze zbliżonej nieco do tego, co robi Denison Witmer. Amerykański artysta nie dość, że całkiem udanie tworzy sugestywne przestrzenie, to jeszcze potrafi wypełnić je delikatnym śpiewem. Chris Beaulieu bardzo lubi dokonania Fleet Foxes i Sufiana Stevensa, ponoć każdej zimy umila sobie czas słuchaniem jego albumu "Greetings From Michigan", stąd pewnie drobne naleciałości lub podobieństwa w prowadzeniu głosu. Owa wspomniana przeze mnie wyżej delikatność, "miękkość" to znak rozpoznawczy najnowszego albumu.
Mimo, iż za nazwą Vireo ukrywa się tylko jeden, 25-letni, człowiek, to w żadnym momencie album "Leaf Heap" nie sposób tego odczuć. Muzyk z Pittsburgha z dużym wyczuciem wykorzystuje kolejne instrumenty i nie pozwala słuchaczowi się nudzić. Jak sam przyznał, najbardziej lubi aranżować perkusję, czy mówiąc nieco szerzej - perkusjonalia. W utworze "Throwin' Skippers" autor wykorzystał dźwięki: taśmy izolacyjnej, noży kuchennych, garnków, patelni, kieliszków do wina oraz odgłosy maszyny do pisania. W tym przypadku trudno nie zgodzić się z tezą, że muzyka ukrywa się dookoła nas. W tak kreślonej perspektywie można odnaleźć subtelne podobieństwa, szczególnie w nastroju niektórych kompozycji amerykańskiego barda, do twórczości Noiserv. Podstawowa różnica jest tak, że Chris Beaulieu nie wykorzystuje tylu pętli, co David Santos. Portugalski artysta znany jest z tego, że zapętla partie kolejnych dźwięków, dodaje następne pętle, i tak sekwencja po sekwencji systematycznie rozbudowuje całą kompozycję, która w finale brzmi, jak wykonana przez małą orkiestrę. Skoro z Chrisa Beaulieu taka "Zosia Samosia" nie dziwi fakt, że również okładkę zaprojektował i stworzył sam. Stworzył w sensie dosłownym, gdyż ta jakże urokliwa makieta miasteczka to dzieło wytrwałości i żmudnej pracy jego rąk. Ostatni album inspirowany był długimi spacerami oraz książką "Pilgrim at The Tinker Creek" - Annie Dillard (powieść z 1974 roku, zdobyła Nagrodę Pulitzera,  dotyczyła kontemplacji życia oraz natury).


(nota 7/10)  









poniedziałek, 25 listopada 2019

ERIK TRUFFAZ - "LUNE ROUGE" (Foufino Productions/ Warner Music France) "JAZZOWY ATOL"

   Muszę przyznać, że byłem odrobinę zaskoczony, kiedy przeglądając poprzednie wpisy odkryłem, iż muzyka tego artysty nie pojawiła się jeszcze pod gościnnymi strzechami tego bloga. W końcu nadarzyła się ku temu odpowiednia okazja, choć przecież i bez konkretnych powodów warto byłoby skreślić kilka słów, słów parę, o francuskim trębaczu. Erik Truffaz - to o nim mowa - obecny jest na scenie muzycznej od kilkudziesięciu lat (rocznik '60), a w jego bogatym dorobku znajdziemy co najmniej kilkanaście albumów. Wiele z nich - do pełnej dyskografii wciąż sporo brakuje - przewinęło się przez mój odtwarzacz. Przy okazji odsłuchiwania najnowszego wydawnictwa - "Lune Rouge" - postanowiłem odkurzyć wybrane starsze pozycje, które znalazłem na półkach.

Erik Truffaz, jak każdy twórca, miał w karierze lepsze i gorsze okresy. Ulubioną przystanią, czy punktem wyjścia był zawsze atol jazzowy, z którego to artysta życzliwie i z ciekawością spoglądał na wysepki wielu innych estetyk: elektronika, pop, fussion, funky, hip-hop, wpływy afrykańskie czy brazylijskie. Przygodę sceniczną rozpoczynał na początku lat 80-tych, w grupie Orange, założoną wspólnie z Markiem Erbettą, przy okazji której eksplorowali pogranicze jazzu i funky. Motyw transgresji od samego początku obecny był w twórczości francuskiego trębacza. Wydostać się z wygodnych i znanych ram macierzystej kultury, żeby spojrzeć na siebie (własne nawyki, skłonności, uprzedzenia, ograniczenia) z dystansu oraz oczami innego ("obcego") - to niepisane credo nie tylko Erika Truffaza. Taka postawa zakłada i wiąże się zarówno z otwartością, jaki i z dialogowym sposobem bycia w przestrzeni estetycznej. Stąd też w biografii urodzonego w Szwajcarii znajdziemy mnóstwo spotkań, wpływów, odwołań. Kolejnym stałym elementem, który niczym barwna nić przewija się przez jego twórczość, jest zabawa formą, swoboda w kreowaniu intrygujących tekstur czy oryginalnych kształtów. Punktem zwrotnym w karierze Truffaza były lata 90-te, sformowanie nowego składu, z którym to wystąpił na kilku festiwalach, gdzie został dostrzeżony przez publiczność i krytyków. W efekcie dowodzony przez niego kwartet w 1996 roku podpisał kontrakt płytowy z kultową oficyną Blue Note, i, co może nieco dziwić, zrobił to jako pierwsza francuska grupa w historii wytwórni. Sympatyczny kolektyw przy jej pomocy wydał dwanaście albumów, z czego cztery nagrano w stałym składzie: Marcello Giuliani (bas), Patrick Muller (klawisze), Marc  Erbert (perkusja). W czerwcu 2010 roku Mullera zastąpił Benoit Corboz - kompozytor, twórca muzyki do filmów, autor czołówek programów telewizyjnych, a także inżynier dźwięku w studiu du Flon, gdzie została zarejestrowana ostatnia płyta.

Tym razem Corboz po raz pierwszy skorzystał z pomocy analogowych syntezatorów. Zarys kształtów wszystkich kompozycji spoczął na barkach najmłodszego członka kwartetu - 29-letniego Arthura Hnateka, który dołączył do składu w 2015 roku. To właśnie jego pomysły zostały później rozbudowane w trakcie dalszych prac nad albumem. Tytuł "Lune Rouge" oznacza "czerwony księżyc", zjawisko zaćmienia, kiedy to Ziemia, Księżyc i Słońce ustawią się w odpowiednim położeniu. Nazwy niektórych kompozycji bezpośrednio odwołują się do nazw księżyców czy gwiazd. I tym tazem Erik Truffaz, jak to ma w zwyczaju, skorzystał z pomocy zaproszonych gości. Jednym z nich był amerykański wokalista Jose James, który w Nowym Yorku stworzył tekst i dograł wokalizę do kompozycji "Reflections". W utworze "She's the Moon" głosu użyczyła Andrina Bollinger, szwajcarska kompozytorka i multiinstrumentalistka. Na albumie "Lune Rouge" nie znajdziemy flirtu z hip-hopem czy elementami fussion, co było znakiem rozpoznawczym kilku poprzednich wydawnictw. Dłuższe i nieco bardziej refleksyjne kompozycje zabiorą nasze skojarzenia w stronę skandynawskiej melancholii i dokonań takich artystów jak: Arve Henriksen czy Nils Peter Molvaer. Nie jest to ani najlepsza, ani tym bardziej przełomowa pozycja w historii kwartetu, ale może stanowić całkiem niezły punkt wyjścia do rozpoczęcia przygody z muzyką francuskiego trębacza.

(nota 7/10)













piątek, 15 listopada 2019

HAVE A NICE LIFE - "SEA OF WORRY" (The Flenser) / THE CURE - "40 LIVE (CURAETION 25 + ANNIVERSARY)"

    Pod ironicznie brzmiącym szyldem Have A Nice Life ukrywają się: Dan Barrett i Tim Macuga, którzy przy okazji ostatniego wydawnictwa oraz trasy koncertowej poszerzyli swój skład o trzech dodatkowych muzyków. Jako duet rozpoczęli działalność artystyczną ponad dekadę temu w Connecticut, łącząc w warstwie muzycznej elementy wielu estetyk - post punk, new wave, cold wave, noise, metal, ambient itd. Wydany własnym sumptem debiut - "Deathconsciousness" - przyniósł wraz z sobą dwa fizyczne krążki oraz ponad 80 minut różnych dźwięków, czyli całkiem sporo jak na pierwszy materiał. W warstwie muzycznej charakteryzował się nie do końca subtelnymi skokami po drogach i bezdrożach wielu stylistyk. Wspólnym mianownikiem tych premierowych nagrań była ich fatalna jakość (klasyczne lo-fi to przy tym szczyt techniki). Całość zarejestrowano w zaciszu domowych pieleszy przy pomocy komputera i słabej jakości mikrofonu, co paradoksalnie obróciło się na korzyść zespołu. Kiedy niewiele słychać, zawsze można ukryć nie tak drobne niedoskonałości, a potem zasugerować, że jest mroczniej, ciemniej i zimniej, niż ma to faktycznie miejsce. Kolejnym elementem scalającym owe nagrania była ich tematyka - lęki, depresja, odrzucenie, myśli samobójcze, egzystencjalne troski i wątpliwości; w dużym uproszczeniu rozmowy Satre'a i Camusa na potężnym kacu po tygodniowej balandze. Jednym słowem, treści wciąż bliskie dla kolejnych pokoleń wchodzących dopiero w dorosłe życie. Początkowo materiał liczył sobie jedynie 100 kopii płyt CD-R, które Dan i Tim oglądali z egzystencjalną troską i namysłem, jakich nie powstydziłby się Matrin Heidegger, spoglądający na sterty dopiero co wydrukowanych tomów  "Bycia i czasu". A kiedy tak oglądali owe fizyczne nośniki, zastanawiali się, jakby tu tego wszystkiego jak najszybciej się pozbyć. Z pomocą przyszła młodzież, ach te młode pokolenia, marketing szeptany, kolejne entuzjastyczne recenzje nastolatków - przy okazji których powstał nowy podgatunek: "doomgaze" ("zagłada, śmierć, mrok, dron") - którzy polecali sobie debiutanckie dzieło na forach internetowych. Płyta "Deathconsciousness" (2008) szybko osiągnęła status kultowej, i, o dziwo, doczekała się już dwóch reedycji.

Od tamtej pory Dan Barrrett i Tim Macuga nieco podrośli, nieco dojrzali, założyli mniej lub bardziej  szczęśliwe rodziny. Ponoć nic tak nie leczy z depresji jak własne dzieci albo... cudze, dające o sobie znać w najmniej spodziewanych momentach. Potomstwo trzeba wykarmić, wychować, zatroszczyć się o nie, najlepiej przed tym, zanim uprzedzą nas w tych zmaganiach z wyjątkowo oporną materią inne niepowołane do tego osoby - a wszystko to zwykle sprawia, że nie ma już czasu na jałowe dysputy czy roztrząsanie egzystencjalnych wątpliwości. Stąd też na trzecim albumie - "Sea Of Worry", który ukazał się kilka dni temu, sympatyczny duet porusza nieco mniej ponure kwestie, w stosunku do tego, co panowie zaproponowali na dwóch poprzednich wydawnictwach. Przede wszystkim jednak Amerykanie udowadniają grupie sceptyków, których jak wiadomo nigdy nie brakuje, że co jak co, ale grać na gitarach to oni potrafią. W tym soczystym tu i ówdzie gitarowym wyziewie nawiązują do post-punka, cold wave'a, shoegaze'u, a w mocnym i treściwym "Dracula Bells" ślizgają się po obrzeżach rocka gotyckiego. Mam nieodparte wrażenie, że płyta skład się z dwóch części - pierwsza, zdecydowanie lepsza, obejmuje cztery początkowe utwory, zawiera mniej  lub bardziej klasyczne gitarowe granie (Diiv, Sunny Day Real Estate, Joy Division, Wild Nothing), okraszone emocjonalnymi wokalizami (w tym aspekcie, głosowym, fragmentami podobieństwo do bardzo udanego krążka "Balance of Decay" Javva). Drugą część rozpoczyna ambientowa kompozycja "Everything We Forget", obejmuje ona trzy utwory, a kończy się 13-minutowym "Destinos" ("piekło jest w nas..."). Te trzy ostatnie utwory brzmią jak doklejone, jakby zostały nagrane w zupełnie innym czasie, znacznie wcześniej lub o wiele później, pod wpływem zupełnie innych emocji.

(nota 7/10)
 









A na koniec kilka słów o jeszcze jednym wydawnictwie, które wpadło w moje spragnione nowości łapska w ostatnich dniach, a które, bagatela, zawiera dwa krążki Blu-ray, lub dwa krążki DVD, i aż cztery krążki CD. O czym mowa? Mam tu na myśli box - The Cure - "40Live (Curaetion 25 + Anniversary)". Jako dawny fan widziałem całkiem sporo materiałów audiowizualnych tego zespołu. Zdecydowanie bardziej cenię sobie te starsze wydawnictwa, niekoniecznie z perfekcyjnie zrealizowanym dźwiękiem (choć nie aż tak złym, jak wspominany powyżej debiut Have A Nice Life). Oczywiście czasem trudno porównywać ze sobą poszczególne koncerty, zwłaszcza kiedy nie było się pośród widzów, ale ten ostatni zestaw, z którym obcowałem przez kilka dni, dobrze pokazał, że brytyjska grupa jest w bardzo dobrej formie. Pierwszy materiał video zawiera: "Curaetion - 25 From There To Here/ From Here To There" - czyli zapis koncertu w Royal Festival Hall, z 24 czerwca 2018 roku, na zakończenie festiwalu Meltdawn, w reżyserii Nicka Wickhama. Drugi film - "Anniversary: 1978 - 2018 Live In Hyde Park London", to obraz w reżyserii Tima Pope'a, rejestracja koncertu z 7 czerwca 2018 roku. Na wydawnictwach znajdziemy również dwie nowe kompozycje, niejako ogrywane od pewnego czasu na koncertach - "Step Into The Light" oraz "It Can Never Be The Same". Szczególnie ten drugi utwór - "It Can Never Be The Same" - zrobił na mnie spore wrażenie, i wracam do niego regularnie od kilku dni. W moim odczuciu, to jedna z najlepszych kompozycji Roberta Smitha od kilkunastu lat. Jestem wstrząśnięty, zmieszany, oczarowany i... spragniony więcej. Kto by pomyślał, że po takim czasie jeszcze i ponownie dam się złapać na haczyk pana Roberta. Ponoć prace nad nowym materiałem wciąż trwają - docelowo mają to być aż trzy płyty - w Rockfield Studio w Walii. Jakby nie patrzeć najnowszy BOX THE CURE to pozycja obowiązkowa dla fanów grupy i ciekawa propozycja prezentu nie tylko pod choinkę. Jeśli ktoś ma wątpliwości... wystarczy posłuchać tej wspaniałej kompozycji...













wtorek, 5 listopada 2019

WILLIAM DOYLE - "YOUR WILDERNESS REVISITED" (The Orchard Music/ Bandcamp) "Magiczny urok przedmieść"

  Domy z czerwonej cegły, bujna zieleń ogródków, bramy, których zawiasy wydają bolesny pisk, labirynty wąskich uliczek, rozbity klosz lampy ulicznej rzucającej złowrogi cień, wyrwa w tafli asfaltu, zapach skoszonej trawy, odgłos kroków na żwirowej alejce, pordzewiała skrzynka na listy, do której dawno nikt nie zaglądał - wszystko to stało się zarówno źródłem inspiracji, jak i bohaterem najnowszego wydawnictwa Williama Doyle'a - "Your Wilderness Revisited".

William Doyle muzyczną przygodę zaczynał kilka lat temu pod nazwą East India Youth, za debiut: "Total Strife Forever" w 2014 roku był nominowany do Mercury Music Prize. Nazwę projektu zaczerpnął od rejonu East India Docks we wschodnim Londynie; inspirował się dokonaniami Harolda Budda i Briana Eno, który pozostał jego mentorem do dziś, i którego głos wykorzystał w nagraniu "Design Guide" na swojej ostatniej płycie. Rok 2015 przyniósł podpisanie kontraktu z wytwórnią XL Recordings oraz album: "Culture of Valume" - tym razem tytuł płyty zaczerpnął z wiersza "Monument" Ricka Hollanda. Rok później zmęczony i zniechęcony Doyle postanowił zawiesić działalność jako East India Youth, i poszukać innych inspiracji, kolejnego otwarcia. Bardzo pomocne okazało się poznanie Johna Dorana, dziennikarza muzycznego The Quietus, którego spotkał podczas koncertu Factory Floor, w Village Underground w sierpniu 2012, i któremu sukcesywnie przesyłał swoje próbki demo - "To było jedno z najważniejszych spotkań w moim życiu".

William Doyle urodził się i dorastał w Bournemouth, po śmierci ojca, w wieku 12 lat przeniósł się wraz z matką do Southampton. "Przeprowadzka z Bournemouth była dla mnie ogromną zmianą" - powiedział w jednym z wywiadów dla brytyjskiej prasy. Dotkliwa strata, ale też oswajanie się z nowym otoczeniem, odkrywanie i poznawanie kolejnych miejsc, na trwałe odcisnęło się w pamięci angielskiego artysty. I tak oto po latach kompozycja otwierająca jego najnowsze wydawnictwo - "Millersdale" - została nazwana na cześć domu, do którego przeprowadził się po śmierci ojca. "Nigdy tak naprawdę z nikim nie rozmawiałem na ten temat (śmierć ojca), i myślę, że tworzenie muzyki było sposobem na przepracowanie tych  rzeczy". Nic więc dziwnego, że płyta "Your Wilderness Revisited" dedykowana jest ojcu bohatera dzisiejszego wpisu.

Kolejnym źródłem inspiracji, do którego Doyle chętnie się przyznaje, jest twórczość Jonathana Turnera Meadesa - pisarza, eseisty i twórcy popularno-naukowych programów telewizyjnych. Meades szczególnie zainteresował się zmianami w architekturze, choć zaczynał od recenzji restauracji, jako redaktor naczelny "Tatlera" pisał o jedzeniu, zajmując miejsce samego... Juliana Barnesa (ach, jaki ten świat mały). W 2008 roku Jonathan Turner Meades dla BBC Four stworzył film zatytułowany: "Magnetic North", gdzie skupił się na analizowaniu zmian w architekturze i miejskiej przestrzeni; na trasie swojej wycieczki odwiedził północną Francję, Belgię, później Hamburg, Gdańsk, a podróż zakończył w Helsinkach.
William Doyle jako młody chłopak z uwagą oglądał program "Magnetic North", zapamiętał, że autor telewizyjnych audycji starał się znaleźć różnicę pomiędzy północnymi, a południowym regionami poszczególnych krajów, które nastolatek mógł później również dostrzec za swoim oknem.

Przedmieścia bywają kojarzone ze spokojem oraz nudą powtarzalnej codziennej egzystencji, ale to również suburbia zdaniem Williama Doyle'a skrywają swoje niekiedy intrygujące sekrety. Ulice, domy, widoki, znane tylko nielicznym zakątki, Genius loci, to czynniki kształtujące tożsamość oraz zaproszenia, żeby wniknąć głębiej, przyjrzeć się uważniej. I taką właśnie pierwszą próbę przyjrzenia się z bliska tematyce przedmieść w kontekście artystycznym Doyle podjął już cztery lata temu, kiedy to rozpoczął pracę nad najnowszym albumem.

Płytę "Your Wilderness Revisited" rozpoczyna wspomniany już "Millersdale" elektroniczną repetycją (które stanowią bazę dla wielu utworów, również w postaci zapętlonych głosów), i kiedy myślimy, że ów charakterystyczny minimalistyczny motyw będzie dalej rozwijany, pojawia się free-jazzowy saksofon, który pogłębia, a zarazem nadaje inny wymiar tej kompozycji. Subtelne przejścia pomiędzy stylistykami, umiejętne korzystanie z wielu estetyk w obrębie tematu oraz budowanie sugestywnych przestrzeni, są z pewnością znakami rozpoznawczymi tego albumu. Zaproszenie do studia saksofonistki Laury Misch oraz saksofonisty Alexa Paintera okazało się być znakomitym posunięciem, podobnie jak skorzystanie z pomocy gitarzysty, basisty, perkusisty, a tym samym zwolnienie się z odpowiedzialności gry na każdym instrumencie. W "Continuum"  Doyle przypomina mi odrobinę dokonania Petera Gabriela, nawiązań do art-rocka umiejętnie wplecionych  w  tkankę poszczególnych nagrań  jest całkiem sporo. W tym osobliwym połączeniu art-rockowej tradycji z nowoczesnością udało się uzyskać coś jeszcze - przywołać, przynajmniej częściowo, ducha linii melodycznych sprzed 40 lat. Warto także wspomnieć, jak dobrze w tak kreowanych przestrzeniach odnalazł się delikatny głos wokalisty, co chyba najlepiej potwierdza "An Orchestral Depth", okraszony zmysłowym podmuchem saksofonu oraz cytatem dźwiękowym z ulubionego Jonathana Meadesa (program "Father To The Man"). Ciekawe, że to kolejna w tym roku płyta - po recenzowanych na łamach tego bloga albumach Modern Nature - "How To Live" i Anni Hogan - "Lost in Blue", która powstała w wyniku inspiracji architekturą krajobrazów, znaczeniem konkretnych  miejsc.
Nie ulega wątpliwości, że to bardzo udane wydawnictwo, które gorąco polecam.

(nota 8.5/10)


 Na dobry początek oddajmy tedy, co jest cesarskiego cesarzowi , głos ma Brian Eno i William Doyle.








sobota, 2 listopada 2019

LIKE A VILLAIN - "WHAT MAKES VULNERABILITY GOOD" (Accidental Records) "Jestem kobietą..."

  Gdyby ktoś zechciał przez chwilę, chwil kilka, odpocząć od bardzo udanej płyty Michaela Kiwanuki - "Kiwanuka", dodatkowo zapragnął przewietrzyć membrany głośników i spędzić ów czas w ciekawym kobiecym towarzystwie, może skorzystać z ostatniej propozycji Like A Villain zatytułowanej "What Makes Vulnerability Good". Ostatecznie nie mogę zagwarantować tego, że będą to kwadranse wypełnione tylko leniwym relaksem, ale z pewnością nie będziecie się nudzić. Przede wszystkim nie pozwoli na to Holland Andrews - amerykańska wokalistka, performerka, artystka wizualna - ukrywająca się pod nazwą Like A Villain. Jej najnowszy album to, jak na awangardę nie tylko ostatnich lat przystało, transgatunkowy, emocjonalny, barwny kobierzec. Wokalistka całkiem płynnie i bez trudu porusza się pomiędzy poszczególnymi gatunkami - indie-pop, noise-pop, ambient, jazz itd. Co warte szczególnego podkreślenia, jej wokaliza również swobodnie przemieszcza się pomiędzy, z jednej strony różnymi stylami, technikami, z drugiej zaś rejestrami. Holland Andrews potrafi zaśpiewać intrygujący i urokliwy pop - "The Hands", "Free Now" - ale też w zbliżonym do operowego stylu - "Ascension" - żeby po chwili zaskoczyć słuchacza krzykiem czy wokalizą "na całe gardło" - "You Got It"; w dużym uproszczeniu coś pomiędzy estetyką Julii Holter, a Diamandą Galas.

Gdyby komuś było mało zalet wokalnych, artystka dodatkowo gra na klarnecie i saksofonie tenorowym, od czasu do czasu korzystając z pomocy Jese Cunnighama (The Blue Cranes), czy Reeda Wallsmitha, u boku którego wystąpiła wraz z Portland Jazz Composers Ensemble. "Nigdy nie byłam osobą, która mogłaby siedzieć, pisać teksty i myśleć o strukturach piosenek" - przyznała w jednym z wywiadów. Jej żywiołem jest scena, album "What Makes Vulnerability Good" natomiast stanowi próbę przeniesienia odczuć, niuansów oraz głębi, które towarzyszą występowi przed publicznością. Muzyczne inspiracje amerykańskiej wokalistki to Arvo Part i John Adams oraz Meredith Monk. W procesie twórczym Andrews wszystko zwykle zaczyna się od melodii, którą niekiedy rejestruje za pomocą telefonu, dopiero później pojawia się tworzenie tekstu i aranżacji. Te ostatnie z kolei często bywają oszczędne. Trzeba jednak przyznać, że to duża umiejętność i spora zaleta, żeby przy pomocy tak niewielu środków wyczarować sugestywne muzyczne krajobrazy - "Wavebe", "Ascension".
Początki twórczości Holland Adrews sięgają roku 2009, i wiążą się z kupnem laptopa, na którym pracowała. W tych pierwszych nieśmiałych nagraniach demo próbowała miksować saksofon tenorowy i klarnet wraz z nagraniami terenowymi. Przeprowadzka do Portland i poznanie kolejnych artystów związanych  z lokalną sceną znacznie poszerzyły horyzonty naszej dzisiejszej bohaterki. W tym czasie udzielała się również wokalnie w projekcie Au i Meyercord. Amerykanka śpiewa od najmłodszych lat, podobnie jak jej uzdolniona wokalnie siostra (która ma ponoć mocniejszy głos) i wszystkie ciotki ze strony matki, z którą to Andrews miała specyficzną i długimi fragmentami dość skomplikowaną, żeby nie powiedzieć, toksyczną relację. Rodzicielka bowiem uzależniona była od alkoholu i narkotyków, zdiagnozowano u niej schizofrenię - zmarła, kiedy jej córka miała 16 lat. Holland Andrews to właśnie matce dedykowała przesiąkniętą emocjami kompozycję "You Got It", która znalazła się na ostatniej płycie.

(nota 7/10)