sobota, 16 grudnia 2023

EXIT NORTH - "ANYWAY, STILL" (Self-Released) "Poeci zmierzchu"

 

     Można powiedzieć, że najnowszą płytę wciąż mało znanej grupy dowodzonej przez Steve'a Jansena zostawiłem sobie na deser kończącego się z wolna roku. Od jej premiery minęło już sporo czasu - żadna to gorąca nowość, żaden parzący w dłonie diament - ponieważ wydawnictwo Exit North zatytułowane "Anyway, Still" ukazało się na wiosnę tego roku, tuż przed rozpoczęciem mojego ulubionego turnieju na kortach w Monte Carlo. Nie jest to oczywiście album, który znajdziecie w podsumowaniach płytowych - zdziwiłbym się bardzo - które jak grzyby po grudniowym deszczu zaczęły ukazywać się kilkanaście dni temu. W tych ostatnich, z roku na rok, można dostrzec nie tylko prywatne idiosynkrazje rozmaitej maści krytyków (przeważają albumy energetyczne i dynamiczne, można by nawet podać przybliżony BPM tych wydawnictw), ale również coraz większy rozrzut dziennikarskich sympatii, co ma także swoje dobre strony. W zestawieniach popularnych portali czujne oko dostrzeże również pewne podobieństwa, gdyż na czołowych miejscach znalazły się takie tytuły jak: "False Lankun" - Lankun, "I Inside The Old Year Dying" - PJ Harvey, "The Records" - Boygenius, "Rat Saw God" - Wednesday, "Heavy Heavy" - Young Fathers, czy "Desire, I Want To Turn Into You" - Caroline Polachek.



Wydaje się, że nie po to zaglądamy na podobne do tego blogi, żeby przeczytać recenzję płyty Caroline Polachek - "Desire, ...". Raczej poszukujemy wydawnictw, które z jakichś powodów umknęły prasie głównego nurtu oraz dziennikarskiej gawiedzi, jakże często skupionej na powielaniu sprawdzonych już - przez innych kolegów z branży - wzorów, czy promowaniu, niejako przy okazji, własnej wcale nie takiej skromnej osoby.

Mam wrażenie, że czytelnikom tego bloga nie muszę przedstawiać postaci Steve'a Jansena (dawny perkusista grupy Japan) lub towarzyszącego mu od lat szwedzkiego pieśniarza Thomasa Feinera. Doskonale zdaję sobie sprawę z tego, że to artyści osobni, którzy nie mieszczą się w żadnej ciasnej gatunkowej szufladzie, bowiem dla własnych potrzeb stworzyli sobie stylistyczną niszę, w której doskonale się czują. Tak czy inaczej, ich dokonania bardzo rzadko bywają recenzowane, albo przybliżane w mniej lub bardziej wnikliwych opisach. Panowie po raz pierwszy zetknęli się ze sobą przy okazji powstania płyty "Slope" (2007), gdzie w znakomitej kompozycji autorstwa Steve'a Jansena - to ona w dzisiejszym wydaniu bloga rozbrzmiała jako pierwsza - pojawił się głos Feinera. Rok później światło dzienne ujrzała świetna i wciąż bardzo ceniona wśród kolekcjonerów płyta Thomasa Feinera - "The Opiates Revisited", którą wyprodukował brat Jansena - David Sylvian. Całkiem niedawno można było nabyć ekskluzywne, rocznicowe i winylowe wydanie tego materiału. Choć puryści dźwiękowi mocno narzekali na jakość tłoczenia, zarówno pierwszej, jak i drugiej edycji. Sam Thomas Feiner ponoć był załamany egzemplarzem, który otrzymał od wytwórni. Po krytyce szwedzkiego wokalisty album został wytłoczony ponownie, ale według zgodnej opinii wielu audiofilów, drugie wydanie również dalekie jest od doskonałości.



Przyznam, że Thomas Feiner to jeden z moich ulubionych wokalistów, który jakoś wypełnia mi lukę powstałą po tym, jak David Sylvian wycofał się z działalności artystycznej. Przy okazji szwedzkiego pieśniarza zawsze nieco utyskuję, że tak rzadko pojawia się, czy to na solowych albumach, czy jako gość zaproszony do studia nagraniowego. Jego charakterystyczny głęboki głos można także odnaleźć na płytach Steve'a Jansena. Ten ostatni w 2017 roku powołał do życia grupę Exit North, w której składzie oprócz Feinera, znajdziemy Ulfa Janssona (fortepian, instrumenty klawiszowe) oraz Charlesa Storma (multiinstrumentalista, producent). Rok później ukazał się ich debiutancki album zatytułowany "Book Of Romance And Dust'".

Drugie w dyskografii dzieło Exit North - "Anyway, Still" nie przynosi większych zmian stylistycznych. W wielu kompozycjach słychać wyraźnie znak jakości ich twórcy - Steve'a Jansena, który wraz z  Thomasem Feinerem był również odpowiedzialny za warstwę tekstową. Chyba nikt tak umiejętnie, z wdziękiem oraz klasą, nie potrafi kreować i wypełniać przestrzeni, tworzyć subtelnych muzycznych światów, jak David Sylvian i Steve Jansen. Ich muzyki nie tylko się słucha, takie kompozycje widzi się i czuje. Szkoda tylko, że tak niewielu artystów próbowało i stara się, podążać wytyczonym przez nich szlakiem. Wydaje się, że to wciąż jest spory obszar do odkrywania i wypełniania treścią.



Na albumie "Anyway, Still" dominuje mroczny, spokojny nastrój, typowy dla poczynań wyżej wymienionego duetu. Chociaż płyta rozpoczyna się dość dynamicznie, jak na możliwości tego składu, od "I Only Believe In Untold Stories", który może przypominać dokonania Toma Waitsa. Podobnie brzmi "Bled Out", żywy lub nawet w pewnym sensie "przebojowy" w tym układzie, wyróżniający się fragment na balladowym tle znakomitej większości nagrań. W poszczególnych odsłonach tradycyjnie znajdziemy sporo ciszy, plastycznie przekształcanej, modyfikowanej na różne sposoby, poprzetykanej cichymi westchnieniami trąbki - Nicolas Rydh, Janne Bjerger - lub oddechami wiolonczeli. O dodatkowe barwy i promienie światła postarała się Orkiestra Symfoniczna z Bratysławy, która tyle dobrego zrobiła w aranżacjach albumu "The Opiates Revisited" (tutaj wykorzystano orkiestrę z Polski). Zwraca na siebie uwagę charakterystyczna dla twórczości Jansena dbałość o szczegóły, skupienie się na pojedynczym detalu, gdyż każdy element ma znaczenie w tak rozumianej aranżacji.   

Moim ulubiony utworem od pierwszego przesłuchania został "In The Game", znakomity, trafiony i jasny punkt na mapie tego mrocznego wydawnictwa. Szkoda, że takich udanych fragmentów nie ma nieco więcej. Nie jest to oczywiście album na miarę płyty roku, ale z pewnością godny uwagi.

(nota 7.5/10)

 



Wspaniałe nagranie!! Dlatego w "dodatkach..." raz jeszcze pojawi się Thomas Feiner, ze słabo znanego singla, u boku artysty wystąpili Giorgio Li Calzi (flugelhorn) oraz Roberto Cechetto (gitara).



 Nie byłoby Thomas Feinera, gdyby nie David Sylvian, warto wracać również do starych zapomnianych płyt, tutaj u boku Hectora Zazou na świetnym albumie "Sahara Blue".



Skoro duety i kolaboracje, to David Sylvian w towarzystwie Ryuichi Sakamoto, z mało znanej epki "World Citizen".



David Sylvian, Steve Jansen, Arve Henriksen, Burnt Friedman, czyli grupa Nine Horses oraz kultowy, doskonały album "Snow Borne Sorrow".



Steve Jansen, David Sylvian oraz kontrabasista Keith Lowe, w utworze demo ze specjalnej sesji nagraniowej Nine Horses.



Steve Jansen, David Sylvian, urocza Nina Kinert oraz fragment specjalnej wersji utworu, który w oryginale znalazł się na wspomnianym już dzisiaj albumie "Slope".



Na koniec zostawię Was w dobrych rękach, sam na sam z Davidem Sylvianem. Oto jeden z ostatnich wywiadów, jakich udzielił ten wyjątkowy artysta.




sobota, 9 grudnia 2023

FORTUNATO DURUTTI MARINETTI - "EIGHT WAVES IN SEARCH OF AN OCEAN" (Soft Abuse Rec.) "Włosi w Kanadzie"

 

     Ktoś, kto regularnie i w miarę uważnie śledzi również nagłówki moich wpisów na blogu, może pomyśleć, że w ostatnich tygodniach szczególnie skupiłem się na włoskiej scenie alternatywnej. W ubiegły zasypany śniegiem piątek zaprezentowałem zespół włoskiego artysty - Oslo Tapes - który upodobał sobie norweskie krajobrazy, a dziś, dla odmiany, kolejny przedstawiciel ziemi włoskiej, który znalazł dla siebie bezpieczną przystań w kanadyjskiej aglomeracji, jaką jest Toronto. Zanim do tego doszło, Daniel Colussi, bo to o nim mowa, sporo podróżował, także po Stanach Zjednoczonych Ameryki Północnej, trzymając dłonie na kierownicy swojego starego wysłużonego volvo, w wersji kombi. Przy okazji, w trakcie postojów, grał na gitarze i śpiewał w dwóch mało znanych grupach Shilos i Pinc Linclons.



Podczas tych niespiesznych wojaży od miasta do miasta, Daniel Colussi poznawał lokalny folklor oraz muzyków, uczestniczył w warsztatach artystycznych, również dotyczących poezji, jak chociażby tych prowadzonych przez Roberta Dewhursta. Nasz dzisiejszy bohater jest żywo zainteresowany literaturą, dlatego tytuł jednej z kompozycji - "Lightning On A Sunny Day" zaczerpnął z prozy Ishmaela Reeda, powieść - "Mumbo Jambo" (lewicowy pisarz, książka z 1972 roku, wydana także w naszym kraju, w 2007 roku założył The Ishmael Reed Quintet). Nic więc dziwnego, że Daniel Colussi swoje bieżące dokonania muzyczne określa terminem "poetic-jazz-rock". Co do dwóch pierwszych członów tej etykiety trudno mieć zastrzeżenia, jednak określenie "rock" niezbyt trafnie ujmuje styl urodzonego w Turynie gitarzysty i wokalisty. Moim zdaniem jego dokonania zdecydowanie bliżej sytuują się alternatywnego popu, co podkreśla specyficzne miękkie brzmienie. 

W tym kontekście, muszę przyznać, że kiedy słuchałem udanej kompozycji "Lightning On A Sunny Day" (mój "przebój tygodnia"), przez chwilę miałem wątpliwości, czy wykorzystany w tym nagraniu saksofon, jest rzeczywiście żywym instrumentem, a nie dajmy na to, jego zamiennikiem wygenerowanym przez syntezator. Na płycie zagrał na nim John Nicholson i Alex Hamlin, wykładowca na Uniwersytecie Long Island, który prowadzi również własny drobny skład Alex Hamlin's Hog Trio. Oprócz niego w studiu nagraniowym pojawiło się kilku gości: Jessica Delisle (wokal), Anh.T Phung - flet, czy Brandon Gibson -De Groote, który zagrał na skrzypcach oraz odpowiedzialny był za aranżacje. Producentem płyty "Eight Waves In Search Of An Ocean" został Sandro Perri, znany ze współpracy z wytwórnią Constallation Records, grupą Great Lake Swimmers, czy ostatnio z formacją Destroyer.

Do twórczości tego ostatniego zespołu włoskiemu artyście zdecydowanie najbliżej, również za sprawą melodyki, która może przypominać piosenki zespołu dowodzonego przez Dana Bejara. Trop tej formacji był już obecny podczas tworzenia debiutanckiego materiału, wydanego początkowo tylko na kasecie i zatytułowanego "Desire" (2020), gdzie na gitarze zagrał Nick Bragg, gitarzysta grupy Destroyer. Kolejne, nie tylko moje, porównania nastroju kompozycji Fortunato Duruti Marinetti, to Andrew Bird i jego przeboje, chociaż twórca albumu "Hands Of Glory", chętnie skręca w stronę  indie-folku. Starsi kolekcjonerzy płyt wokalizę Daniela Colussi mogą skojarzyć z niespiesznymi pieśniami Lou Reeda. Okładka płyty "Eight Waves In Search Of An Ocean"  w zamierzeniach  autora, miała być wyrazem hołdu dla albumu Jean -Cloude'a Vanniera "L'enfant Assassin Desmouches" (1972).

(nota 7.5/10)



 

W Barcelonie działa i tworzy duet Paul Roca i RJ. Sinclair, który przybrał nazwę Lost Tapes, i jakiś czas temu opublikował epkę zatytułowaną "Crossing Towns".



Felix Buff, ukrywający się pod szyldem Rudiger, również działa w Hiszpanii, miasteczko Bera (Nawarra). Zajrzymy na jego niedawno wydany album zatytułowany "The Dancing King".



See Jazz to projekt muzyczny powołany do życia przez Aarona Pfannebeckera, który kilka dni temu opublikował debiutanckie wydawnictwo zatytułowane "Is This Anything".



W Omaha, stan Nebraska, działa formacja, który przybrała niezbyt wyszukaną nazwę Ex Lover. Ich ostatni niedawno wydany album nosi tytuł "Devotion".




Kolejna śpiewająca pani to Nina Nastasia, która wraz z gitarzystą Jeffem MacLeodem, tworzą duet Jolie Laide. Kilka dni temu ukazała się ich płyta zatytułowana po prostu "Jolie Laide".



 Z miasta Rochester, stan Nowy Jork, pochodzi wokalista i gitarzysta Charlie Reitz, w połowie listopada ukazała się jego epka "Happiness/Loneliness". Oto mój ulubiony fragment.



Przed nami psychodeliczna odsłona stanu Texas, bowiem z miasta Houston pochodzi grupa Leon III, która niedawno opublikowała trzecią w dyskografii studyjną płytę "Fairweather Friend".



Powrócimy na prezentowaną już jakiś czas temu w sekcji "Dodatki..." płytę amerykańskiego perkusisty Mike Reeda zatytułowaną "The Separatist Party".




Saksofonista z Nowego Yorku - Jeremy Udden i fragment z jego niedawno wydanej płyty "Wishing Flower", na basie Jorge Roeder, na perkusji Ziv Ravitz, a na gitarze zagrał nasz dobry znajomy Ben Monder.







 

sobota, 2 grudnia 2023

OSLO TAPES - "STARING AT THE SUN BEFORE GOIN' BLIND (Grazil Records) "Włosi w Norwegii"

 

       Norwegia to od dawna cel wielu nie tylko wakacyjnych podróży. Zwykle kojarzy się z przepięknymi fiordami, lodowcami, czy wodospadami; znajduje się tam największy wodospad w Europie, szósty pod tym względem na świecie - Vinnufossen. Zachwycać mogą jedyne w swoim rodzaju widoki przyrody, zapierające dech w piersi krajobrazy, bo i strzeliste pasma górskie, przypominające scenerie filmowe (chociażby grań Romsdalseggen), i malownicze wioski, miejscowość Flam, zabytkowa linia kolejowa, cudowna panorama Reine i Kjerkfjorden, wreszcie kraina zorzy polarnej. Nic więc dziwnego, że pod wrażeniem ojczyzny Jona Fosse'a (Nagroda Nobla w dziedzinie literatury 2023) był również Marco Campitelli (włoski gitarzysta i wokalista), który po powrocie z Norwegii (2010) postanowił założyć zespół o nazwie Oslo Tapes.



Pochodzący z miasta Lanciano (południowe wybrzeże Adriatyku) muzyk wcześniej działał na rynku muzycznym pod szyldem The Marigold. Przy okazji wydania płyty "Erotomania" (2007) nawiązał współpracę z producentem Amaury Cambozatem (członek grupy FAUST, czy Ulan Bator), która to relacja trwa do dziś, bowiem ten ostatni z wymienionych jest współtwórcą i aranżerem kompozycji zawartych na wydanym wczoraj albumie "Staring At The Sun Before Goin' Blind". Czwarte w dorobku wydawnictwo grupy o zmiennym składzie, jest zarazem tym najlepszym. Przy okazji notek personalnych warto odnotować dwóch gości, którzy pojawili się w studiu nagraniowym "Let Go Ego Sound Studio" - wiolonczelista Siker  Mana oraz Dahma Majuri Cipolla (perkusista zespołu Mono), zagrał w utworze "Ethereal Song" i "Middleground". 

Charakterystycznym ogniwem muzyki Oslo Tapes są sekwencje powtarzających się dźwięków - gitar, basu lub syntezatorów - wokół  których później rozbudowuje się poszczególne warstwy kompozycji. Pewnie stąd w opisach dokonań włoskiej formacji często pojawia się określenie "krautrock". Może być ono nieco mylne, ponieważ grupa Oslo Tapes umiejętnie lawiruje na pograniczu kilku stylistyk - post/art/prog/indie/noise, celowo nie zastyga na dłużej w żadnym nurcie. Z art-rockowej estetyki Marco Campitelli najchętniej czerpie przestrzeń, norweskie pejzaże odmalowane przez partie gitar i syntezatorów oraz typową w tym wydaniu wokalizę. Ta, na całe szczęście, uległa poprawie, w stosunku do tego, co zaprezentowano na poprzednim albumie "OR" (2021), gdzie warstwy wokalne pozostawiały wiele do życzenia. Mówiąc krótko, prezentowały się dość mizernie, potraktowane przez elektroniczne przetworzenia. 

Znakomite otwarcie - "Gravity" - motywem gitarowym może przypominać dawne nagrania The Cure (z okresu pyty "Wish"). To nawiązanie do twórczości Roberta Smitha można dostrzec w kilku fragmentach, chociażby w zamykającym całość, tytułowym "Staring At The Sun Before Goin' Blind", gdzie słychać także podobieństwa do grupy Swans, w tym hipnotycznym cierpliwie powtarzanym temacie. Mocne gitarowe riffy charakterystyczne dla poczynań włoskiej formacji, budują napięcie i wraz z sekcją rytmiczną skutecznie odmierzają rytm - "Ethereal Song", "Reject Yr Regret". Marco Campitelli lubi odrobinę przybrudzić faktury swoich kompozycji, przy okazji nieco je również przełamać, i jak sam chętnie przyznaje: "w chaosie spróbować poszukać śladów harmonii". Z tej próby wychodzi obronną ręką, o czym możecie się przekonać, słuchając najnowszej propozycji Oslo Tapes.

(nota 7.5/10)


 


Sekcję "Dodatków..." rozpoczniemy od wizyty w Finlandii, skąd pochodzi zespół IWATSW (I Was A Teenage Satan Worshipper), który przypomniał o sobie po kilku latach milczenia, i parę dni temu opublikował album "Blood North". Oto mój ulubiony utwór.



W ubiegłym tygodniu ukazała się płyta londyńskiej grupy Meadow Meadow zatytułowana "You Are So Alive".



Przed Wami zgrabny damsko-męski duecik, Uschenko/Van Dessel, czyli formacja Ghostwomen oraz fragment zapowiadanej niedawno płyty "Hindsight Is 50/50", która ukazała się w ubiegłym tygodniu. Album stylistycznie  nawiązuje do tego, co działo się na początku lat dziewięćdziesiątych, który to okres był najlepszym czasem dla tego typu gitarowego grania.



Christopher Pravdica to członek zespołu Xiu Xiu oraz Swans. Projekt o nazwie We Owe to jego solowe wcielenie. Wczoraj opublikował całkiem udany album zatytułowany "Major Inconvenience".



Przeniesiemy się do Irlandii, skąd pochodzi John Francis Flynn, który kilka dni temu wydał debiutancką płytę "Look Over The Wall, See The Sky".



Pozostaniemy w podobnym nastroju zaglądając na płytę "7171 (Expended Edition)", duetu z miasta Los Angeles, czyli Monde UFO.



Zespół z Filadelfii - Full Of Hell And Nothing, działający na pograniczu stylistyk shoegaze/metal, wczoraj opublikował nowe wydawnictwo zatytułowane "When No Birds Sang".



Tom Fleming - wokalista grupy Wild Beasts - postanowił spróbować swoich sił poza zespołem. Pod szyldem One True Pairing zgrabnym singlem "Frozen food Centre" zapowiada premierę debiutanckiej płyty.



Kwintet z Londynu przybrał nazwę Leather.Head i w dniu wczorajszym opublikował nowy album zatytułowany "Welded". Oto najlepszy fragment z tego wydawnictwa. 



Mało kto w naszym kraju kojarzy postać Piero Piccioni - to znakomity kompozytor muzyki filmowej, w dorobku ponad trzysta ścieżek dźwiękowych (sic!) do rozmaitych filmów. W ubiegłym tygodniu ukazała się wspomnieniowa płyta "Grand Central Jazz", do której naprawdę warto zajrzeć. Posłuchajcie sami!!



Zastanawiam się, czy nie wprowadzić nowej rubryki - "najczęściej słuchane w tym tygodniu" - bowiem niekiedy dopadają nas kompozycje dawne, niby znane, i nie zawsze czerpiemy niezwykłą pożywkę z "nowości". Tym razem było podobnie, zupełnie przypadkiem powróciłem do... arcydzieła Wayne'a Shortera - "Infant Eyes", pochodzącego ze wspaniałej płyty "Speak No Evil", wydanej w czerwcu 1966 roku przez oficynę Blue Note Records. Oprócz wybitnego saksofonisty, na trąbce zagrał Freddie Hubbard, Herbie Hancock zasiadł za klawiaturą fortepianu, Ron Carter (bas) i Elivn Jones (perkusja). Sami przyznacie, że we współczesnej muzyce improwizowanej bardzo brakuje takich perełek.




sobota, 25 listopada 2023

HESS/AC/HESS - "AT THE MOVIES" (This Is Care Of) "Bracia wespół w zespół"

 

     Skandynawski jazz posiada rozmaite oblicza, to odrębny i wciąż rozwijający się obszar na mapie muzyki improwizowanej. Wiele razy prezentowałem na łamach bloga szwedzkie, norweskie czy duńskie formacje, które osiągnęły sukces lub zostały zauważone przez krytyków oraz fanów. Muzycy z północnej i zwykle nieco chłodniejszej części Europy charakteryzują się dobrym wyszkoleniem technicznym, posiadają świetne czucie i rozumienie, które stanowi bazę do wszelkiej działalności artystycznej. Nic więc dziwnego, że chętnie po nich sięgają inni artyści, zapraszając przedstawicieli nordyckiego jazzu do różnych kolaboracji i projektów, czy też wykorzystują ich talent oraz umiejętności podczas sesji nagraniowych. Podobnie było w przypadku dzisiejszych głównych bohaterów, którzy reprezentują Danię. Nikolaj Hess (fortepian), Mikkeal Hess (perkusja, młodszy brat Nikolaja), Anders Christensen (bas), mają na koncie współpracę z byłymi lub aktualnymi gwiazdami jazzu, spośród bogatej listy można w tym miejscu wymienić: Bena Moldera, Lee Konitza, Larsa Danielsona, Paula Motiana, Jacoba Bro, Jakoba Dinesena, Joe Loavno czy Tomasz Stańko, który przy okazji wywiadów często chwalił sekcje rytmiczne z Oslo lub Kopenhagi.



Najbardziej doświadczony w tym niezbyt szerokim składzie jest zarazem tym najstarszym. Mowa tu o Nikolaj Hessie, duńskim wielokrotnie nagradzanym pianiście, który po ukończeniu krajowego konserwatorium i prywatnych studiów w Afryce, rozwijał swój talent w różnych konfiguracjach personalnych. "Zachwycające, refleksyjne (...) wykorzystanie światła i cienia. Gdyby Chopin urodził się w Nowym Yorku i pobierał naukę gry na fortepianie u Billa Evansa i Keitha Jarretta, mógłby brzmieć w ten sposób" - napisał o grze starszego z braci Hess jeden z recenzentów.

W tym składzie osobowym panowie spotkali się już jakiś czas temu, chociażby podczas sesji nagraniowych, przy okazji prac nad albumem Marilyn Mazur - "Rhapsody - Impressions Of Hammerskoi" (2016). Dwa lata później Anders Christensen i Nikolaj Hess wspólnie opublikowali płytę zatytułowaną - "Willow". Jako trio artyści z Danii funkcjonują od czasu do czasu pod szyldem Hess/Ac/Hess Spacelab, co można sprawdzić, słuchając wydawnictw "Spacelab" (2014), "Bugs  Live In London" (2017), "Spacelab & Strings" (2021).

Kompozycje zawarte na wydanym na początku listopada albumie tria Hess/Ac/Hess - "At The Movies" rozpięte są na pograniczu refleksyjnej muzyki filmowej oraz wyrafinowanych poczynań klasycznego jazzowego tria. Zgrabne tematy oraz motywy, jak chociażby ten z otwierającego całość "End Music", niosą wraz z sobą nostalgiczny nastrój, kulturę gry i elegancję, płynnie łącząc się z fragmentami swobodnej improwizacji. Tempo kolejnych odsłon jest zróżnicowane, dominują fragmenty pełne niespiesznego zamyślenia, wspominanego już nieraz na tym blogu skandynawskiego saudade, znajdziemy także żywe i pogodne tematy, jak poprzetykany promieniami słońca "Gogogogo", wdzięczny "Piano Piece", czy przebojowy, oczywiście na miarę kameralnej jazzowej estetyki - "Berlin". 

Ten ostatni urzeka melodyjnością tematu, swobodą i lekkością frazy, którą niegdyś można było odnaleźć również na płytach Yuri Honing Trio (album "True"). W "Slow" zgodnie z tytułem muzycy z Danii zbliżyli się do rejonów, po których chętnie i sprawnie porusza się Bobo Stenson, czy Soren Bebe Trio; niedawno opublikowana płyta "Here Now". Z kolei "Jamil" brzmi jak rasowy temat filmowy, pięknie opowiedziany przez poszczególne instrumenty. Ten trop filmowy warto odnotować, nie tylko na marginesie naszych dzisiejszych rozważań, bowiem bracia Hess maja w swoim dorobku partytury wykorzystane w filmach fabularnych lub dokumentalnych. Nikolaj Hess współpracował chociażby z Larsem Von Trierem, kiedy ten reżyserował obraz "Melancholia", a młodszy z braci Hess zilustrował ścieżkami dźwiękowymi kilka spektakli teatralnych i przedstawień baletowych. 

Warto również podkreślić jego wkład w album "At The Movies". Muszę przyznać, że dawno nie słyszałem tak dobrze zrealizowanej perkusji. Mikkeal Hess świadomie wykorzystuje całą bogatą paletę instrumentów perkusyjnych, często wchodzi w interakcje z pianistą, kreuje i pogłębia przestrzeń, co nieźle słychać również w kompozycji "Summer Session", która ma w sobie coś z atmosfery filmów noir. Na tle przewodzącego w tym składzie i grającego z wyczuciem oraz dbałością o każdy szczegół pianisty, poczynania Andersa Christensena mogą wydawać się cokolwiek powściągliwe, a przecież ma on w dorobku występy u boku Tomasza Stanki (płyta "Dark Eyes"), Paula Motiana, Aarona Parksa, czy epizod z grupą The Raveonettes (album "Pretty In Black").

(nota 7.5/10)

 


Pozostaniemy na gościnnej duńskiej ziemi i zajrzymy na wczoraj wydany album "Strands. Live At The Danish Radio Concert Hall" - Palle Mikkelborg, Jakob Bro, Marylin Mazur.


Bill King Trio z niedawno wydanej płyty "Ivory Town", oprócz pianisty, na basie zagrał Paul Novotny, a na perkusji Mark Kelso. 



W naszym zestawieniu jazzowych nowości Kanadę reprezentują Phillipe Cote (saksofon) oraz Francois Bourassa (fortepian), mój ulubiony fragment z wczoraj wydanej płyty "Confluence".



 Szybka podróż do Londynu przyniesie nam spotkanie z formacją Twospeak & Ronan Parrett oraz wydanym niedawno albumem zatytułowanym "Fictions".



 Następny kolektyw z Londynu przybrał nazwę Cykada i również w dniu wczorajszym opublikował płytę  pełną stylistycznego przekraczania granic - "Metamorphosis".



Wczoraj ukazała się kolejna odsłona cyklicznego zestawu "Spiritual Jazz 15 Tribute To 'Trane", na której znajdziemy taką oto wyborną kompozycję Clifforda Jordana.



Przedstawicielami Szwajcarii będą dziś panowie Emilio Vidal (gitara), Nikola Jan Grass (saksofon), Jonas Albrecht (perkusja), czyli grupa Inuit Pagoda, która niedawno wydała album "Blackflows".



W dzisiejszych "dodatkach..." sporo było jazzu, ale nie zapomniałem o fanach muzyki alternatywnej, którzy niezbyt sobie cenią improwizowane treści. Pozostaniemy w Szwajcarii, skąd pochodzi David Caspar, który wczoraj opublikował epkę zatytułowaną "Echo In The Fields". Przed Wami jakże urokliwa piosenka!



Grupa French For Rabbits działa w Nowej Zelandii, również w dniu wczorajszym wydali epkę "The End I Won't Be Coming Home".



Naszą muzyczną podróż zakończymy w mieście Glasgow, słuchając zespołu Japan Review, który także w miniony piątek wydał nowy album "The Slow Down". Śliczne!






sobota, 18 listopada 2023

TIN FINGERS - "ROCK BOTTOM BALLADS" (Unday Records) "Ballady z jaskini"

 

      Kiedy widzę nazwę "Rock Bottom", od razu nasuwa mi się jedno podstawowe skojarzenie - Robert Wyatt i jego płyta o tym samym tytule. Ten kultowy, a jakże, w pewnym sensie klasyczny, przynajmniej w mojej ocenie, a przede wszystkim znakomity, bez dwóch zdań, album nagrywano na przełomie lutego i marca, a wydano kilka miesięcy później, 26 lipca 1974 roku. Przy tej okazji w studiu udało się zebrać wspaniałych artystów - Richard Sinclair (bas), Hugh Hopper (bas), Mangezi Feza (trąbka), Fred Firth (altówka), Mike Oldfield (gitara). Wspominamy o tym nie dlatego, że płyta Rock Bottom Ballads" jakoś szczególnie nawiązuje do tego wydawnictwa o podobnym tytule sprzed niemal pół wieku. Możliwe, że członkowie belgijskiej grupy Tin Fingers nigdy nie słyszeli kompozycji zebranych na drugiej w dyskografii płycie Roberta Wyatta (duży błąd!). Możliwe również, że jest wśród stałych Czytelników lub napływowych gości ktoś, kto także nie sięgnął po album z 1974 roku. W takim razie jest ku temu niezła okazja. Na dobry początek weekendu proponuję wydany wczoraj krążek Tin Fingers - "Rock Bottom Ballads", a w dalszej kolejności można i trzeba zapoznać się z dziełem Roberta Wyatta. Warto, na przykład, zapętlić sobie ten utwór o "Czerwonym Kapturku".



Oczywiście nie ma żadnego sensu porównywać ze sobą dwóch wyżej wspomnianych płyt, pochodzących z dwóch różnych epok i nieprzystających do siebie krain muzycznych. Drobne podobieństwa zawsze można znaleźć, a należy ich szukać na płaszczyźnie tego, co tu i tam działo się w studiu nagraniowym. Kilka kompozycji powstało jako wynik zapisu improwizowanych sesji, jak chociażby subtelnie domykający całość "Rock Bottom Ballads". Głos wokalisty i założyciela grupy Felixa Machtelinckxa (opowiada o samotnym i porzuconym przez wszystkich człowieku,  który leży nagi na dnie jaskini), oniryczny klimat oraz melodyka, mogą przypominać w tym fragmencie dokonania Radiohead. Jeden z nielicznych recenzentów, który dotarł do najnowszego wydawnictwa napisał, że obcowanie z płytą Tin Fingers przypomina słuchanie Black Heart Procession w tonacji Radiohead. W poszczególnych kompozycjach widać wyraźnie zmianę podejścia członków grupy do materii dźwiękowej. W porównaniu do debiutanckiej pyty "Groovebox Memories" artyści z Belgii położyli większy nacisk na budowanie przestrzeni. Stad instrumenty wykorzystane w oszczędnych aranżacjach mają dla siebie znacznie więcej miejsca, które potrafią w odpowiedni sposób wykorzystać. Czasem mniej znaczy więcej. Szczególnie, kiedy zamierzasz stworzyć odpowiedni, w tym wypadku nostalgiczny, momentami także mroczny, nastrój, który jest znakiem rozpoznawczym tego krążka.

Belgia zazwyczaj kojarzy się z Parlamentem Europejskim, kolarstwem na wysokim poziomie czy piłką nożną, z Davidem Goffinem, który jakiś czas temu w tenisie miał swój bardzo dobry czas, ze smaczną czekoladą i pysznymi frytkami, które Robert  Makłowicz zachwalał w niedawno emitowanym kulinarnym programie. Jeśli chodzi o muzykę, przychodzi mi do głowy zespół dEUS, Balthazar, czy znany z koncertów w naszej ojczyźnie i recenzji na tym blogu Taxiwars. Chcę przez to powiedzieć, że nie ma, i nie było, w tym kraju specjalnych tradycji alternatywnego grania, chociażby takiego, które zaprezentowali na opublikowanej wczoraj płycie członkowie zespołu Tin Fingers. Tym bardziej warto docenić całkiem udaną próbę wejścia na obce terytorium. Pewnie również z tego powodu Felix Machtenlinckx i jego koledzy z grupy pomocy producenckiej postanowili poszukać aż za Oceanem Atlantyckim. Wybrali doświadczonego w boju inżyniera dźwięku D.Jamesa Goodwina, który wcześniej współpracował z Heather Woods Broderick, Davidem Tornem, Kevinem Morby, Anais Mitchell, This Is The Kit, Tim Berne's Snakeoil. Czarodziej konsolety lubi analogowe brzmienie i jest członkiem mało znanej kraut-jazzowej formacji Ultraam.

Trzeba przyznać, że współpraca z amerykańskim producentem przyniosła dobry efekt, gdyż zespół zyskał nowe bardziej intymne brzmienie. Jedyny ślad starego podejścia, ach te nawyki, znajdziemy w utworze "LSD", gdzie zupełnie niepotrzebnie bardzo mocno dały o sobie znać gitary elektryczne. Inspiracją do tytułu tej piosenki był napis na koszulce podstarzałego hipisa, który głosił "Dzieciaki nie biorą narkotyków, zażywają LSD". Podczas dwutygodniowych sesji nagraniowych muzycy skupieni pod szyldem Tin Fingers słuchali tylko jednego utworu - Bonnie Prince Billy "I See Darkness". Nastrój tej właśnie kompozycji udało się potem przenieść na grunt całej płyty. W singlowym "Misstep" poczynania Belgów przypomniały mi z jednej strony niespieszne piosenki Elbow, z drugiej  zapomnianą dziś płytę duńskiej formacji DOI - "Sing The Boy Electric". Z kolei w "Lullabye For Losers" wokaliza Felixa Machtelinckxa skojarzyła mi się z wczesnymi płytami RY X - czyli Ry Cuminga. Ciekawa propozycja na jesienno-zimowe wieczory.

(nota 7.5/10)

 


Całkiem nieźle z albumem Tin Fingers będzie korespondował najnowszy zestaw kilkudziesięciu nagrań The Twilight Singers - "Black Out The Windows/Ladies And Gentlemen, The Twilight Singers", dobry prezent pod choinkę dla fanów zespołu.



Podobny nastrój odnajdziemy także w najnowszym singlu zgrabnego duetu Vashti Bunyan i Devendry Banharta.



Pojawiła się również nowa piosenka Laetiti Sadier, która zapowiada lutową premierę płyty - "Rooting For Love" dawnej wokalistki Stereolab.



Po dziesięciu latach przerwy przypomniała o sobie niemiecka formacja Hellsongs, która ma dla nas taki oto nowy singiel.



Grupa z Pensylwanii czyli The True Faith, w piosence, która tytułem - "Gestalt" - nawiązuje do psychologii postaci.



Z Kanady pochodzi grupa Pony Girl, która kilka dni temu, dzięki uprzejmości oficyny Paper Bag Records, wydała album "Laff It Off", w kilku nagraniach na saksofonie usłyszymy naszego dobrego znajomego Josepha Shabassona.



 Przed Wami holenderski duet Donna Blue, czyli Bart Van Dalen i Danique Van Keteren, w niedawno opublikowanym singlu.



Po szesnastu latach przerwy, w ostatnie dni września ukazał się album "Something To Look Forward To" autorstwa amerykańskiego barda J.P. Strohma.



Listopadowy czas sprzyja pogłębionej jazzowej refleksji, w której pomocny może się okazać niedawno wydany, oczyszczony materiał, który pierwotnie opublikowany został w 1958 roku - "Portrait Of Art Farmer".



Jedną z najciekawszych jazzowych płyt ostatnich godzin jest z pewnością, zapowiadany już przeze mnie, album Ancient Infinity Orchestra - "River Of Light".




sobota, 11 listopada 2023

BAS JAN - "BACK TO THE SWAMP" (Fire Records) "Od harfy do basu"

 

    Serafina Steer od najmłodszych lat uczyła się gry na harfie, czego potwierdzeniem był dyplom brytyjskiego Trinity College Of Music, który ukończyła z wyróżnieniem. Nasza dzisiejsza bohaterka pochodzi z artystycznej rodziny, jej ojciec Michael Maxwell był kompozytorem, a matka Dairdre Clancy - scenografką, nic więc dziwnego, że i córkę ciągnęło w kierunku sceny, na początku jako muzyka sesyjnego i koncertowego, w ramach uzupełnienia składu wielu artystów- Jamesa Yorkstona, Patricka Wolfa, Johna Foxxa, naszej dobrej znajomej Rozi Plain czy Jarvisa Cockera. W szerokim składzie tego ostatniego gra do dziś; któż nie chciałby mieć w swoich szeregach atrakcyjnej harfistki. W trakcie kolejnych tras koncertowych i występów na żywo, Steer na własnej skórze poczuła, jaki ładunek energii można otrzymać od publiczności.  Może dlatego w 2016 roku odłożyła harfę do kąta, i zamieniła ją na nieco mniej dyskretny w brzmieniu instrument, jakim jest gitara basowa.



  Przy okazji nauki gry na basie Serafina Steer założyła grupę Bas Jan, która początkowo miała być czymś w rodzaju poligonu doświadczalnego i miejscem dla kolejnych ćwiczeń oraz eksperymentów. Nazwę zaczerpnęła od pseudonimu holenderskiego artysty, fotografa i twórcy filmów, Bastiaana Johna Christiana "Bas Jana" Adera. Zapomniany dziś twórca zginał w 1975 roku, kiedy żaglówką próbował przepłynąć Ocean Atlantycki. Na pierwszą płytę żeńskiego wtedy tria  zatytułowanego "Yes I Jan", wydanego nakładem oficyny Lost Map Records, panie czekały do 2018 roku.

Najnowsze wydawnictwo "Back To The Swamp" ukazało się wczoraj, zawiera dziewięć kompozycji, niespełna czterdzieści minut ciekawego i spójnego, co warto podkreślić, materiału. Przy okazji tego albumu do składu dołączyła kolejna pani, Emma Smith (skrzypce), co oczywiście słychać w poszczególnych odsłonach. Istniało ryzyko, że dzięki jej obecności muzyka grupy przybierze nieco bardziej folkowy charakter, jednak nic takiego nie miało miejsca. Warto dodać, że bardzo rzadko w aranżacjach indie-popowych utworów można usłyszeć dźwięki skrzypiec. Zdarza się to jeszcze rzadziej, kiedy piosenka zdradza taneczny charakter, a tych nie brakuje na płycie "Back To The Swamp".

Można przekonać się o tym, słuchając dobrego początku "At The Counter", który wita nas żywym rytmem, i miłą dla ucha melodyką. Podobnie brzmi "No More Swamp", z aktywną rolą basu, i linią wokalną wzbogaconą przez dodatkowe głosy. Odpowiednią rolę instrumentów, także wspomnianych wcześniej skrzypiec, wyznaczyło dwóch producentów tego albumu - Kristian Craig Robinson ( The Comet Is Coming) oraz Leo Abrahams (Wild Beasts). Tytułowe "bagno" jest metaforą relacji międzyludzkich, minorowych nastrojów, prób wyjścia z depresji itd. Serafina Steer używa prostych, niekiedy luźnych skojarzeń, opowiada o własnych  odczuciach, wrażeniach i doświadczeniach, potrafi wpleść w linijki tekstu drobne cytaty, jak chociażby ten pochodzący z dawnego, nieco zakurzonego obecnie, przeboju grupy Salt'N'Pepa - "Push It". 

Nieco bardziej mroczny nastrój odnajdziemy w "Back To The Swamp" i "Credit Card", w którym wokalistka śpiewa: "W końcu dostałam kartę kredytową, i zamierzam ją wykorzystać". Takie śmiałe frazy w ustach niejednej kobiety rzeczywiście mogą wzbudzić uzasadniony niepokój. Moim ulubionym fragmentem od pierwszego przesłuchania został "Margaret Calvert Drives Out" - tytułowa postać to graficzka, która zaprojektowała wiele znaków drogowych w Wielkiej Brytanii. Sporo w tej kompozycji ciekawie zaaranżowanej przestrzeni, osobliwej lekkości, nostalgicznego nastroju, w stylu ostatnich dokonań  młodzieńców z The Orielles. Wracam do tej piosenki z dużą przyjemnością. Podobnie zresztą, jak do całego albumu "Back To The Swamp", który pokazuje, że Serafina Steer oraz jej koleżanki z zespołu znalazły dla siebie intrygującą niszę.

(nota 7.5/10)

 


W dzisiejszej odsłonie "Dodatków..." na dobry początek więcej śpiewających i grających pań. Rozpocznie artystka z Rzymu - Emma Tricia, bo to tej kompozycji z płyty "Aspirin Sun" słuchałem w ostatnich dniach zdecydowanie najczęściej. Takie gitarowe solóweczki zawsze chętnie przytulę.



Pod nazwą Makushin ukrywa się Nancy Elizabeth z  Edynburga, która kilka dni temu opublikowała całkiem udaną płytę "Move Into The Luminous". Oto moja ulubiona kompozycja.



Ttitanic to duet, za którym stoi urodzona w Gwatemali wiolonczelistka Mabe Fratti oraz Hector Tosta, którzy niedawno wydali album "Vidrio". Oto fragment z tego wydawnictwa. 



Twórca ścieżki dźwiękowej do serii "Ocean's Eleven" - David Holmes przerwał milczenie i wraz z wokalistką Raven Violet wczoraj opublikował całkiem udany album "Blind On A Galloping Horse".


  


Przeniesiemy się do Holandii, gdzie mieszka Jeseper Vervoort, który przybrał pseudonim artystyczny Jespfur i tym zgrabnym singlem na początek przyszłego roku zapowiada premierę nowej płyty "POBS".



W podobnej stylistyce na artystycznej niwie wyraża się francuski duet Lunar Lock, który wczoraj opublikował epkę "The Dream Of Sad City". Cudeńko!!



Z Queens pochodzi Andrea Ambro wokalistka, która wraz z grupą kolegów tworzy zespół Gold Dime. Kilka dni temu opublikowali najnowszy album "No More Blue Skies".



Nasi znajomi z wpisów na tym blogu, grupa pochodząca z Brighton  - Wax Machine, wczoraj opublikowała płytę zanurzoną w oparach psychodelii - "The Sky Unfurls, The Dance Go On".



Jeden z czytelników podziękował w prywatnym liście - za który oczywiście dziękuję - za recenzję albumu Aarona Dooleya, dlatego zajrzymy dziś na poprzednie wydawnictwo tego artysty - "Trapped In Purgatory". 



Z Brooklynu pochodzi Todd Sickafoose, producent i basista, który kilka tygodni temu, w ostatnie dni września, wydał najnowszą płytę "Bear Proof".



Zajrzymy na płytę "Love" brytyjskiego tria Wildflower - w składzie Leon Brichard, Tom Skinner, Idris Rahman.






sobota, 4 listopada 2023

CHRISTIAN KJELLVANDER - "HOLD YOUR LOVE STILL" (Tapete Records) "Pieśni dla dojrzałych"

 

     W oczekiwaniu na piątkową premierę najnowszej płyty Christiana Kjellvandera - "Hold Your Love Still", od kilku dni zasłuchiwałem się w dwóch znakomitych singlach - "Disgust For The Poor", oraz "Notes From The Drive Between Simal And Alcoi", które bardzo udanie promowały to wydawnictwo. Przy okazji puszczałem wodzę fantazji, i starałem się wyobrazić sobie, jak może brzmieć cały ten album. Do tej pory szwedzki pieśniarz najlepiej, przynajmniej w mojej skromnej ocenie, radził sobie w spokojnych nastrojowych balladach, rozpiętych gdzieś na pograniczu indie-folku i americany, stworzonych w oparciu o skromne aranżacje, na tle których jego męski głęboki tembr mógł swobodnie wybrzmieć. Dlatego z radością powitałem to nieco bardziej energetyczne wcielenie, któremu towarzyszy emocjonalna wokaliza, jak chociażby we wspomnianym już dzisiaj przebojowym "Disgust For The Poor", pokazujące dobitnie, że muzyk oraz towarzyszący mu zespół, zrobili kolejny krok na wyboistej niekiedy drodze artystycznego rozwoju.



Sylwetkę Christiana Kjellvandera przybliżyłem przy okazji poprzednich recenzji, kiedy zaprezentowałem na łamach bloga dwie udane płyty - "About Love And Loving Again" (2020) oraz "Wild Hxmans" (2018). Okres, który upłynął od wydania poprzedniej płyty, artysta wykorzystał na podróże i wstępy sceniczne. W końcu wrócił do domu i znalazł trochę czasu, żeby odpocząć i zacząć tworzyć nowe kompozycje. W zamierzeniach miała powstać muzyka wypełniona subtelnym głównie akustycznym graniem. Na szczęście, co potwierdza wczoraj wydany krążek, początkowe plany nie do końca się ziściły. Dzięki temu Kjellvander pokazał nam bardziej zbilansowane oblicze. 

Pośród ośmiu kompozycji znajdziemy przede wszystkim oszczędne spokojne ballady, jak chociażby znakomity "We Are Gathered", czy wieńczący całość, kołyszący się leniwie "Dream 2066". Takie pełne uroku kompozycje z pewnością dobrze zabrzmią w małych zadymionych salach, pośród życiowych rozbitków, samotników z wyboru lub konieczności, tak czy inaczej doświadczonych przez kapryśny nieraz los, dopijających kolejną szklankę whisky lub porcje Chateau Margaux. Mówiąc krótko, wśród tych, którzy osiągnęli już pewien stopień dojrzałości i poznali cienie oraz blaski tego, co czasem szumnie określa się mianem egzystencji. Jakże często Christian Kjellvander mówi właśnie o nich i dla nich lub poniekąd w ich imieniu. W swoich spostrzeżeniach i relacjach bywa szczery, nostalgiczny czy refleksyjny. Przede wszystkim jednak pozwala sobie odkryć różne stany emocjonalne, co raczej nie leży w naturze przeciętnego męskiego osobnika. W najlepszej kompozycji z poprzedniego albumu - "About Love And Loving Again", Kjellvander przyznał się do własnej słabości, co można potraktować jako rodzaj emancypacji czy autoterapii współczesnego odrobinę zagubionego w natłoku wrażeń i zdarzeń mężczyzny, z drugiej strony zdystansowanego do wielu spraw i pogodzonego z tym, na co nie ma wpływu. 

Warte podkreślenia się również typowe dla twórczości Szweda nienachalne aranżacje tych indie-folkowych pieśni, zawierających refleksje na temat konsumpcjonizmu, wspomnienia z podróży po Hiszpanii (Alicante), impresje na temat uczuć i odczuć, w czym Kjellvander odnajduje się chyba najlepiej. Muzycy z grupy towarzyszącej artyście doskonale wiedzą, kiedy nieco mocniej szarpnąć za struny gitary, kiedy rozjaśnić obraz długim pojedynczym dźwiękiem, w którym momencie uderzyć w blaszki perkusji lub użyć szczotek, gdzie podkreślić frazę lub nastrój kobiecym albo męskim chórkiem. Tak właśnie się to robi, kiedy artysta osiągnie pewien wiek i biegłość w sposobie wyrażenia swoich myśli. Spokojnie sączące się i powtarzalne sekwencje akordów wprowadzają słuchacza w błogi trans. W takim układzie każda najmniejsza nawet zmiana dźwięku, każde odstępstwo o normy, od razu zostaje zauważona, z czego skandynawscy artyści chętnie i świadomie korzystają. Do pełni szczęścia odrobinę zabrakło mi skromnego udziału w tych wyrafinowanych opowieściach instrumentów dętych. Smutne tony trąbki, bądź zamszowe podmuchy saksofonu, mogłyby przenieść niektóre nagrania w zupełnie inny wymiar.

Pełny szlachetnej głębi głos Christiana Kjellvandera, który doskonale wypełnia przestrzeń, w kilku odsłonach może przypominać tembr Richarda Hawleya z najlepszych lat i piosenek. W artykulacji niektórych dźwięków mogą pojawić się skojarzenia z wokalistą grupy The Saxophones - Alexi Erenkovem lub Thomasem Feinerem, czy Billem Callahanem. Ten ostatni należy do ulubionych artystów szwedzkiego barda. Wydaje się, że przy okazji płyty "Hold Your Love Still" uczeń przerósł ostatnie dokonania mistrza.

(nota 8/10)


 



    Na naszych oczach dojrzewał również Kevin Drew, wokalista i gitarzysta grupy Broken Social Scene. Wielokrotnie i przy różnych  okazjach wspominałem, że kanadyjski zespół należy, bądź należał, do jednej z moich ulubionych formacji. Całkiem możliwe, że najlepszy czas już poza nimi i niczym szczególnym nas nie zaskoczą, co nie zmienia faktu, że lubię wracać do ich najlepszych płyt, gdyż "lubię wracać tam, gdzie byłem już...".

Z pewnością będę wracał również do solowego wydanego wczoraj albumu Kevina Drew - "Aging", na którego okładce widnieje coś, co może przypominać druczek lekarski. Oto Kevin Drew zdał sobie sprawę z własnej słabości, z pewnych nieuchronnych etapów wpisanych w funkcje ludzkiego życia. W lipcu ubiegłego roku zmarła jego matka, jakiś czas wcześniej pożegnał kilku przyjaciół - nic więc dziwnego, że tworzenie kompozycji zawartych na nowym wydawnictwie stało się także okazją do przepracowania tych bolesnych star.





   "Trudno zapomnieć o bólu, dopóki nie będziesz na to gotowy. W pewnym sensie znajdowałem się właśnie na tym etapie, kiedy tworzyłem ten album. Muzyka jest dla mnie wyzwoleniem - miejscem, gdzie mogę wyrazić własne myśli i emocje" - oświadczył Kevin Drew. To oczywiste, że wszyscy się zestarzejmy, czy się przed bronimy, neurotycznie maskując oznaki tego procesu, przy pomocy zabiegów medycyny estetycznej, czy też pozwalając naturze krok po kroku czynić swoją powinność. Wszyscy prędzej czy później będziemy musieli pożegnać naszych bliskich, a potem spróbować pogodzić się z ich brakiem, jakoś wypełnić puste miejsce po nich, czego wyrazem będą także lampiony palące się na grobach i pomnikach, miejmy nadzieję, że nie tylko w jesienny czas.

 O tym między innymi jest nowy album "Aging", który w początkowej wersji miał być... zestawem piosenek dla dzieci. Płytę nagrywano w ulubionym studiu Kevina Drew - The Tragically Hip's Bathouse, niedaleko Kingstone w  Ontario. Od pierwszych taktów "Elevator" można przypuszczać, że będzie to album o wiele bardziej wyciszony, niż energetyczny i pełen młodzieńczej werwy solowy debiut - "Spirit If" (2007). Utwierdzą nas w tym przekonaniu niespiesznie toczący się i znakomity "Party Oven", czy rozmarzony i przestrzenny "All Your Fails", znane z wcześniej opublikowanych singli. Syntezator, gitara, trochę elektronicznych dodatków - to środki, po które najczęściej sięgał Kevin Drew tworząc najnowszy album. W "Don't Be Afraid Of The Dark" Kanadyjczyk zbliżył się do rejonów dawnego Bon Ivera, nawet wokalizę poddał podobnej modyfikacji, innymi słowy troszkę ją zepsuł. 

Ciężko w obliczu przykrych życiowych doświadczeń zachować młodzieńczy wigor i entuzjazm. Stąd minimalistyczny styl, pewna powściągliwość w okazywaniu emocji i kontemplacyjny charakter, sugerujący również, że z wyrokami losu wypada nam po prostu się pogodzić. W takich chwilach pomocna może okazać się muzyka, chociażby taka, jak ta znajdująca się na dwóch zaprezentowanych dzisiaj płytach.

(nota 7.5/10)


 


sobota, 28 października 2023

AARON DOOLEY - "THE INTERNATIONAL DISASSOCIATION OF: " (Island House Rec.) "Rozbłyski w jesiennym Denver"

 

    Jak na zawodowego basistę przystało, Aaron Dooley tworzenie nowych kompozycji zawsze rozpoczyna od partii basu. Gra na nim od najmłodszych lat, choć w wieku lat trzynastu próbował także swoich sił dmuchając zawzięcie w ustnik saksofonu. Dziś odrobinę żałuje, że nie poświęcił ulubionemu instrumentowi  Johna Coltrane'a więcej uwagi oraz czasu i porzucił naukę gry na nim, skupiając się tylko i wyłącznie na gitarze. W ostatniej klasie liceum zaprzyjaźnił się z gitarzystą Aesopem Adamsem, co zaowocowało powstaniem zespołu Gay Neighbors, który później przeobraził się w rockowo-shoegaze'ową grupę Totem Pocket. Aaaron Dooley w 2018 roku z miasta Bloomington-Normal (stan Illinois) przeniósł się do Denver ( stan Kolorado), gdzie zawarł szereg znajomości z lokalnymi muzykami, których potem zaprosił na sesje nagraniowe do własnych  projektów.



Od samego początku Aaron Dooley, w kompozycjach sygnowanych własnym nazwiskiem, chciał oddać ideę przenikania się gatunków. Dlatego tak trudno jednoznacznie określić jego stylistyczne dokonania - słychać w nich zarówno jazz, rock, motywy bluesa, jak i americanę, folk, czy elementy country. Jednak żadna z tych stylistyk nie jest dla amerykańskiego basisty obowiązująca. W poszczególnych odsłonach jego albumów co najwyżej możemy mówić o przybliżonym charakterze utworów, raz będzie nieco bardziej jazzowy, innym razem rozleniwią nas spokojnie sączące się takty americany. Jednym ze wspólnych mianowników niemal wszystkich tych nagrań jest ich duchowa aura.

"Odkąd jako nastolatek zacząłem słuchać muzyki, zawsze czułem słabość do kompozycji z eterycznym nieziemskim zabarwieniem, i zawsze starałem się wspierać tworzenie muzyki zgłębiającej ducha" - oświadczył Aaron Dooley. Był listopad 2020 roku, kiedy w opuszczonym magazynie, gdzieś na przedmieściach Denver, Dooley zebrał grupę znajomych artystów i zarejestrował kilka nagrań. Te ostatnie umieścił nas stronie internetowej, a jakiś czas później dotarł do nich szef wytwórni Island House Recordings - Tim McManus, i zaproponował podpisanie kontraktu płytowego. Poprzedni album "Trapped In Pulgatory" zawierał luźne struktury kompozycji, nieograniczone ramami gatunkowymi, przypominające tu i ówdzie swobodne jamy ośmioosobowej grupy muzyków. Wydany w ubiegły piątek album zatytułowany "The International Disassociation Of: ", brzmi podobnie, choć wydaje się być nieco dojrzalszym dziełem.

Przede wszystkim zmianie uległ skład muzyków, którzy zjawili się w studiu nagraniowym w Denver. Za konsoletą czuwała inna basistka Zoe Moff, absolwentka Berklee College Of Music. Można mieć drobne zastrzeżenia do realizacji dźwięku, choć może taka była główna sugestia producenta Aarona Dooleya, który chciał nieco wycofać instrumenty i zawiesić je w przestrzenni. W ten sposób uzyskał oryginalny efekt, choć nie każdemu może to przypaść do gustu. Pośród zaproszonych gości warto odnotować saksofonistkę Gabriellę Zelek i trębacza Savina Susalskiego, to między innymi ich dialogi wzbogaciły to wydawnictwo.

Otwierający album "Passing Tres" rozwija się leniwie, początkowy motyw luźno intepretuje trąbka, saksofon, gitara hawajska i skrzypce (Zuri Barnes), wymieniając się wrażeniami, uwagami, dygresjami oraz wchodząc w barwne interakcje. Tego właśnie brakuje mi na nieco zbyt mocno wycyzelowanych ostatnich kompozycjach Matthew Halsalla, gdzie granie jest o wiele bardziej punktowe, gdzie poszczególne instrumenty nie dialogują ze sobą, gdyż każdy z nich ma wyznaczony dla siebie oddzielny moment w czasie i przestrzeni. W nagraniach grupy Aarona Dooleya jest znacznie więcej swobody, przeciągania fraz, beztroskiego wypadania z rytmu, kontrapunktów, zderzania ze sobą różnych perspektyw. Celem jest zawsze utrzymanie charakterystycznego nastroju, którego odcienie zmieniają się w poszczególnych  odsłonach.

Kompozycja "Westbound Alameda" powstała w 2021 roku, tuż pod koniec sierpnia, pomysł na jej główny motyw wpadł amerykańskiemu basiście do głowy po powrocie z wycieczki, autor wyobraził sobie beztroski marsz w stronę słońca. "What About Being Alone" stanowi intrygujące i rzadko spotykane połączenie elementów swobodnej improwizacji z niespiesznie rozwijanymi partiami americany. Przy okazji "Reward Of Consequence" gitarowy podpis pozostawił przyjaciel artysty - Aesop Adams. W "Funeral Of Fireflies" oprócz ożywienia rytmu, ornamentów trąbki oraz saksofonu, przewijają się etniczne zaśpiewy wspomnianej już dzisiaj Zuri Barnes. A mojego ulubionego "Jamais Vu", nurkującego w leniwych wodach spiritual jazzu, i zamykającego to bardzo udane wydawnictwo, posłuchamy wspólnie.

(nota 8/10)

 


W dodatkach dziś na dobry początek trzech śpiewających panów. Rozpocznie francuski wokalista, ukrywający się pod pseudonimem Degermann -  czyli Jean Baptiste Degeramnn, z wydanej niedawno płyty "Comme Un Geant".



Do Belgii zaglądamy bardzo rzadko, a to właśnie stamtąd pochodzi artysta, który przybrał pseudonim Edmund November,(prawdziwe nazwisko Lauret). Dwa tygodnie temu opublikował album o tym samym tytule.



Z Wysp Brytyjskich pochodzi Coyle Girelli, który wczoraj opublikował wydawnictwo zatytułowane "Museum Day".



W marcu 2024 roku powitamy nowy album amerykańskiej grupy Mannequin Pussy, krążek będzie nosić tytuł "I Got Heaven". Oto singiel promujący ten album.



Ósmego grudnia ukaże się płyta "Everett" formacji Body/Negative, którą wyprodukował nasz dobry znajomy Simon Scott (Slowdive).



Meksykańskie trio Mint Field, lubiące dreampop i shoegaze, wczoraj opublikowało nowy album zatytułowany "Aprender A Ser".



Przeniesiemy się do dzielnic Południowego Londynu, gdzie działa kolektyw Speakers Corner Quartet, który jakiś czas temu opublikował płytę "Further Out Than The Edge", oto mój ulubiony fragment.



Mike Reed to perkusista z miasta Chicago, który wczoraj wydał nowy album zatytułowany "The Separatist Party".



Kanadyjskie combo - Atlantis Jazz Ensemble - utworzone przez Pierre's Chretiena i Zakari Franzta, powróciło po siedmiu latach przerwy z nowym albumem "Celestial Suite". 



Trębaczy z Nowego Yorku nigdy zbyt wiele, oto kolejny z nich, Itamar Borochov oraz fragment z jego ostatniej płyty "Arba".







sobota, 21 października 2023

LOST GIRLS - "SELVUTSLETTER" (Smalltown Supersound) " Wszystko jest fikcją... czyli sztuka wymazywania"

 

       "Jeszcze raz wyobraźcie sobie tę scenę. Wejdźcie w nią. Butwiejąca trawa, powietrze przesycone zapachem węgla. Grafitowe niebo. Ja, on i oni. Nie różnimy się niczym od ludzi, których podziwiacie, od ludzi, którzy wami rządzą, od ludzi, którzy was bronią. Zobaczcie. Teraz, tutaj, w samym środku niczego, znika wasza przyszłość. Wasza nadzieja. Wasza tożsamość.  Bajki, w które wierzycie. Honor, prawdomówność, odwaga, męstwo, bezwzględność. Nie ma ich. Oto rządy grozy. Oto nowy kalendarz. Oto jego nowi władcy. Ty i ja jesteśmy dziećmi tego dziwnego i krótkiego momentu, podczas którego ludzie myśleli, że będzie lepiej, że są czymś więcej niż ludźmi, że jest dla nich jakaś nadzieja" - Jakub Żulczyk - "Dawno temu w Warszawie".

Dzisiejszy wstęp to nie opis krajobrazu po bitwie, lub metafora stanu państwa po ostatnich rządach - choć bez większego trudu mógłby nim być. Nie mam zamiaru komentować aktualnej sytuacji politycznej w naszym kraju. Nie od dziś wiadomo jedno, że każda władza - niezależnie od barw politycznych lub ich braku - psuje tych, którzy ją zdobyli, mąci w głowie tym, którzy jej ulegli, rozleniwia i oślepia, tym bardziej sprawowana przez tak długi czas. Jedno zdanie w minionym tygodniu szczególnie zapadło mi w pamięć. "Zaoferowaliśmy temu społeczeństwu więcej, niż ono mogło sobie zamarzyć. Stworzyliśmy państwo marzeń". Te słowa można odebrać na wiele różnych sposobów - jako mało śmieszny żart, szczere wyznanie, oznakę rozgoryczenia i porażki lub stwierdzenie, od którego po prostu wieje grozą. To już każdy z Was oceni samodzielnie. 

Podobnie jak samodzielnie zdecydujecie, czy nabyć najnowszą wydaną w tym tygodniu powieść Jakuba Żulczyka - "Dawno temu w Warszawie", którą właśnie powoli czytam. Przyznam, że wziąłem jej egzemplarz do ręki z pewną obawą, dobrze wiedząc, jak to bywa z kontynuacjami. A przecież powieść Żulczyka stanowi kontynuacje losów głównego bohatera "Ślepnąc od świateł". Jednak wystarczyło kilka stron, zaledwie parę zdań, żeby rozwiały się moje wątpliwości, gdyż tekst jest utrzymany na niezłym, nawet trochę zaskakująco dobrym poziomie. Kto wie, czy w ostatecznym rozrachunku nie okaże się być lepszy, niż książka, która kilka lat temu posłużyła za podstawę do scenariusza udanego serialu. Gęstniejący mrok, niepokój, atmosfera zbliżającego się końca, mnóstwo sugestywnych opisów, ciekawych metafor, barwny język, pojawiające się tu i ówdzie społeczno-obyczajowe refleksje - wszystko to niewątpliwie stanowi o sile tej prozy. Takiego Żulczyka po prostu chce się czytać!



To, co moim zdaniem może łączyć Jakuba Żulczyka z wokalistką duetu Lost Girls, Jenny Hval - oprócz tego, że ta ostatnia jest także autorką kilku powieści - to niepokorność wpisana w ich twórcze dokonania. Polski pisarz i norweska wokalistka lubią prowokować, poruszać się pod prąd, stawiać niewygodne pytania, dokonywać aktów artystycznej transgresji. Możemy przekonać się o tym słuchając wydanej wczoraj płyty zatytułowanej "Selvutsletter". Nie ma na tym wydawnictwie aż tylu estetycznych "wy-kroczeń", "prze-kroczeń" lub "wyjść poza" obowiązujące schematy, co na tak bardzo chwalonym nie tylko przez prasę branżową udanym debiucie z 2021 roku - "Menneskekollektivet", ale z pewnością jest czego posłuchać. 

Eksperymentalny pop to gatunek, który w ostatnim okresie nie jest jakoś specjalnie rozwijany. Trudno się dziwić, gdyż muzyka utrzymana w tej estetyce zwykle jest zbyt mało awangardowa, żeby pochylił się nad nią poważny krytyk, z drugiej strony nieco odbiega od przyjętych schematów i dlatego trudno w takim przypadku o komercyjny sukces. Jenny Hval i jej partner z duetu Lost Girls - Havard Volden, którego poznała ponad dekadę temu - wspólnie wydali płytę "Nude On Sand" - zdają się tym zupełnie nie przejmować. Tytuł najnowszego dzieła Lost Girls - "Selvutsletter" - można przetłumaczyć jako "samowymazujący się", zawarto w nim sugestię o próbie oczyszczenia lub własnej reinterpretacji. Jenny Hval od najmłodszych lat ceniła twórczość Kate Bush, pod koniec studiów poświęciła jej prace magisterską. Stąd w dokonaniach Norweżki fascynacja słowem oraz sposobami jego artykulacji - mowa, recytacja, śpiew i jego rozmaite techniki. W tej perspektywie Hval bliska jest tego, czego dokonały i co wciąż robią takie artystki jak: Laurie Anderson, Julia Holter czy Lauren Kinsella (grupa Snowpoet). 

"Myślę, że w tekstach piosenek udało mi się przekazać coś więcej - i bardziej osobistych rzeczy - niż w prozie. Żeby to zrobić potrzebowałam muzycznego kontekstu". Do tej pory Hval nie stroniła od ważnych czy kontrowersyjnych tematów, zajmowała się różnymi aspektami kapitalizmu, globalizacją, patriarchatem, kulturą popularną, pornografią itd. Zdarzyło się jej porównać kobiety do "wielkiej kapitalistycznej łechtaczki". "Im jesteś starsza, tym bardziej będziesz kwestionować czarno-białe wyobrażenia, które miałaś jako młoda osoba, dlatego, że doświadczasz więcej rzeczy i spotykasz więcej ludzi". 

Na ośmiu solowych wydawnictwach Jenny Hval, podobnie jak Jakub Żulczyk, eksplorowała pogranicze popu i awangardy, chętnie wykorzystując również elementy ze świata jazzu, rocka, muzyki elektronicznej itp. W kompozycjach często próbowała dekonstruować samą siebie - zarówno muzycznie, jak i w warstwie lirycznej zrywała ze schematami i przyzwyczajeniami. Nieustannie stawiała przed sobą nowe wyzwania i badała granice tego, co w sztuce eksperymentalne. Jej ostatni solowy album "Classic Objects" zmiksowała nasza dobra znajoma, o której wspomniałem całkiem niedawno - Heba Kadry. "Zawsze chcę, żeby moja muzyka, w ten czy inny sposób, zapraszała. Trzeba jednak pamiętać, że jest mnóstwo sposobów bycia dostępnym, a dla wielu dostępne oznacza po prostu znajome".

Tych znajomych tonów i rozwiązań znajdziemy całkiem sporo na płycie "Selvutsletter". Wielkich zaskoczeń brak, ale nie jest to bynajmniej żadna wada. W aranżacjach poszczególnych kompozycji dominuje ciepłe brzmienie syntezatorów, pojawiają się elektroniczne dodatki, modyfikacje wokalizy oraz gitarowe wstawki, jak chociażby w "With The Other Hand", czy nieco bardziej w stylu dawnego The Raveonettes przy okazji odsłony "Ruins". Zmianę dynamiki, nastroju, techniki śpiewania, odnotujemy w "World On Fire", pojawiają się długie dźwięki, drobne nawiązania do folkowej melodyki, a wszystko to zostało zgrabnie rozpięte na organowym tle. Podobnie brzmi "Jeg Slutter Meg Selv", gdzie wykorzystano pętle syntezatorowe, co może kojarzyć się z albumami Williama Doyle'a. Płytę łagodnie kończy blisko dziesięciominutowy "See White", przypominający ostatnie wydawnictwo Julii Holter. "Obecnie istnieje spore zapotrzebowanie na autobiografię, ponieważ czyta się ją jako coś bardziej prawdziwego niż fikcję, ale prawda jest taka, że wszystko staje się fikcją, kiedy tylko zaczynasz pisać".

(nota 7/10)

 


W dzisiejszych dodatkach jak zwykle pojawią się single, zwiastuny premierowych albumów, przy okazji, w zupełnie niezamierzony sposób, powstanie coś na kształt ścieżki dźwiękowej, która mogłaby zilustrować najnowszą powieść Jakuba Żulczyka - "Dawno temu w Warszawie". Rozpoczniemy od grupy Ghostwomen i fragmentu z płyty "Hindsigth Is 50/50", która ukaże się 24 listopada.



Błyskawiczna wizyta w Manchesterze przyniesie nam fragment "One Hand Behind The Devil", zespołu o dźwięcznej nazwie Maruja, który pojawił się już na łamach bloga, przy okazji wydania innego równie dobrego singla (świetna ilustracja do rozdziału książki, kiedy to akcja przenosi się do Ameryki Południowej).



Przeniesiemy się do Kanady, gdzie działa grupa The Exit Bags, która pod koniec września opublikowała płytę "Our Sun Will Clean Its Holy Wounds".



Gold Lake to formacja pochodząca z Brooklynu, wczoraj wydali płytę "Weightless", którą wyprodukował nasz dobry znajomy Aaron Dessner.



Przy kolejnej kompozycji zanurzymy się w życie nocne warszawskich klubów, sugestywnie odmalowanych w prozie Jakuba Żulczyka. Grupa Eletric Forgiveness pochodzi z miasta La Grange w Karolinie Północnej, i niedawno opublikowała płytę "Original Score". Oto mój ulubiony fragment.



Ciekawe, czy Jenny Hval zna twórczość swoich rodaków z formacji The Uptights, 27 października ukaże się ich płyta zatytułowana "I Was Dreaming".



Również 27 października ukaże się najnowsze wydawnictwo kalifornijskiej grupy  Dire Wolves - "Easy Portals", na które niecierpliwie czekam.



Omawiałem na łamach bloga pierwszą część płyty Erika Truffaza - "Clap!", w przyszłym tygodniu pojawi się drugi krążek, obejmujący mniej znane tematy filmowe z przełomu lat 60/70. Oto jeden z nich, wspaniała wersja kompozycji, która pierwotnie rozbrzmiewała w filmie "Okruchy życia" (1970).



Jazzowy duecik, czyli Kyoko Takenaka i Tomoki Sanders (saksofon), z nieco przegapionej przez krytyków płyty "Planet Q".



Kolejny singiel zapowiadający listopadową premię albumu "River Of Light", kolektywu z Leeds, który przyjął nazwę Ancient Infinity Orchestra.





sobota, 14 października 2023

TRUNKS - "WE DUST" (Il Monstro/L'autre distribution) "Alternatywa znad rzeki Vilaine"

 

    W ramach bardzo niekorzystnej recepcji ostatniego albumu Rogera Watersa, aż prosi się, żeby przywołać sentencję "Gdyby młodość wiedziała, gdyby starość mogła". Nie mam zamiaru niżej pochylać się nad płytą "The Darka Side Of The Moon", gdyż zbyt mocno cenię sobie swój kark, ale spróbuję znaleźć złoty środek pomiędzy tym, co w muzyce stare i sprawdzone, a tym, co nowe lub nowatorskie, świeże, osobliwe i niezbyt typowe. O czym mowa? O dojrzałości, którą nieraz osiąga się działając w przestrzeni artystycznej prędzej lub później, a niekiedy pomimo wysiłków wcale. Odnoszę wrażenie, że wydany wczoraj album "We Dust", bardzo słabo znanej francuskiej formacji TRUNKS, jest dziełem dojrzałych, nie tylko z racji metryki, muzyków.



Niewiele płyt znajdziemy w dwudziestoletniej dyskografii zespołu TRUNKS, którego skład zawiązał się w mieście Rennes w 2003 roku, przy okazji obchodów rocznicy powstania Jardine Moderne. Ten ostatni obiekt to miejsce działań kulturalnych, w którego skład wchodzi studio nagraniowe, kilka sal prób, sale wystawowe, kluby i kawiarnie. To właśnie na jednej ze scen Jardine Moderne spotkali się: Laetitia Sheriff (śpiew, gitara basowa), Regis Boulard (perkusja, także grupy NO& RD, Sons Of The Desert), Regis Gautier (gitara, zespół Moller Plesset), Stephane Fromentin (gitara, zespoły Ruby Red Gun, Yes Basketball), Florian Marazano (gitara , śpiew), i Daniel Paboeuf (saksofon, Maruquis De Sade, DPU). Przez lata skład formacji często się zmieniał, również z tego powodu, że działalność artystyczna w ramach grupy TRUNKS była dla jego członków przyjemną i okazjonalną odskocznią, a nie czymś docelowym. Na pierwszą płytę przyszło im czekać cztery lata, kiedy to w 2007 roku ukazał się album "Use Less", utrzymany w stylistyce odwołującej się do rocka i postrocka, z energetycznymi podmuchami saksofonu. To rockowe czy postrockowe brzmienie gitar udało się jeszcze lepiej wyeksponować przy okazji następnego wydawnictwa zatytułowanego "On The Roof" (2011). Album zmiksował Bob Weston, który współpracował z takimi gwiazdami gitarowego grania jak chociażby Shellac. Sporo dobrego do poszczególnych odsłon wniósł również saksofon Daniela Paboeufa. Pośród kompozycji na nim zawartych znajdziemy cover utworu Marca Ribota -"Clever White Youths", oraz "Hardfiscurry", który otwiera to wydawnictwo, i którym rozpocząłem dzisiejszą odsłonę bloga. 



Daniel Paboeuf to urodzony w Lyonie, w 1957 roku, mocno już dojrzały artysta, ale zawsze młodszy od Rogera Watersa, który w ciągu wielu lat, czy nawet dekad, swojej kariery przewinął się przez kilkanaście różnych składów, był także obecny jako muzyk sesyjny podczas nagrywania kilkudziesięciu płyt, z tych nieco bardziej znanych artystów warto wymienić albumy Domnique A czy Francoise Hardy. Na co dzień prowadzi dwa zespoły: elektroniczno-jazzowy DPU oraz Marquis De Sade.

Drugą istotną osobą - nie pomijam przy tym wartości innych - w zespole TRUNKS jest wokalista i basista Leatitia Sheriff. Urodzona w Lille artystka rozpoczęła przygodę z muzyką od albumu "Codification" (2004). Jak sama przyznaje lubi rockowe granie, przywołuje często twórczość Nicka Cave'a, Jeffa Buckleya, Thuerstona Moore'a, czy PJ Harvey. Bardzo chętnie przekracza rozmaite granice stylistyczne, stąd nie dziwi jej współpraca z saksofonistą jazzowym Francoisa Jeanneau, z punkową wokalistka Lydią Lunch, czy z gitarzystą Olivierem Mellano.

Najnowszy, wydany wczoraj album "We Dust" grupy TRUNKS nie przynosi żadnych rewolucji brzmieniowych. Jak wspomniałem wcześniej, kompozycje zawarte na tym wydawnictwie są efektem współpracy dojrzałych artystów, a owa dojrzałość manifestuje się na różnych poziomach. Muzycy dokładnie wiedzą na co ich stać, co chcieliby osiągnąć oraz o co w tym rzemiośle chodzi. Wiele z tych kompozycji oparto na mięsistym pulsie basu i miarowej pracy gitary elektrycznej, jak chociażby udane otwarcie "Less Belles Choses". Surowa minimalistyczna produkcja podkreśliła tylko kluczowe elementy aranżacji, trzymając się z daleka od modnego trybu elektronicznych dodatków. Saksofon Daniela Paboeufa pełni rozmaite funkcje - czasem wzbogaca sekcję rytmiczną punktowym pulsującym oddechem, innym razem umiejętnie oscyluje pomiędzy graniem zgrabnych tematów, tworzeniem barwnych ozdobników, a formą krótkich improwizacji, sukcesywnie buduje napięcie, żeby przy okazji rozładować nagromadzoną energię, co całkiem nieźle słychać w "Norbor". Z kolei w  "Edgeways" grupa Trunks pokazała punkowe lub bardziej noise'owe oblicze, partie gitar mogą tu przypomnieć niektórym słuchaczom dawne nagrania wspomnianej już dzisiaj formacji Shellac; choć w drugiej części tej kompozycji francuska załoga znacznie złagodziła brzmienie i poszukała harmonii. Najczęściej powracam do pełnego uroku "Blood On Poppies", który stanowi świetne połączenie rocka z elementami jazzu. Warto podkreślić, że kompozycje zawarte na płycie "We Dust" trzymają równy bardzo dobry poziom i tym samym zachęcają do wielokrotnego użytku.

(nota 8/10)


 

s
 

Korzystając z okazji zajrzymy na ostatnią solową płytę wokalistki Trunks - Laetiti Sheriff zatytułowaną "Stillness", która właśnie tak się rozpoczyna.



Piosenka tygodnia!!! Kto wie, czy nie mój ulubiony utwór ostatnich wielu tygodni, z pewnością ten pełen uroku refren, który od razu się przykleja. "Bonjour Tristesse...". Za takimi melodiami, jak tak zawarta w tym magicznym refrenie, w subtelnym połączeniu kilku zaledwie nut, tęskni się potem i można pójść choćby i na koniec świata.  Wspaniale dopełnia barw początku jesieni, choć płyta "Water Words" - Ash Wells ukazała się wiosną tego roku. Aż strach pomyśleć, co byłoby, gdybym w ostatnich dniach przypadkiem na nią nie trafił. Nie miałbym w swojej kolekcji takiego magicznego cudeńka, jak to oznaczone tytułem "Bonjour Tristesse" !!!! ( Ps. Sprawdziłem, dokładnie 1 kwietnia 2023, we wpisie na blogu, dokładnie w "dodatkach", zaprezentowałem urokliwy singiel "Drugstore Perfume" - Ash Wells, najwyraźniej zapomniałem zajrzeć do całej płyty). 



Dziś nieco więcej europejskich artystów, Charlene Darling reprezentuje Brukselę, 3 listopada ukaże się jej album zatytułowany "La Parte".



Przeniesiemy się do Genewy, gdzie rezydują Emmanuell Barrato i Filippo Samore, ukrywający się pod szyldem Bandit Voyage, oto fragment ich najnowszej płyty zatytułowanej "Was Ist Das".



W piątek ukazało się najnowsze, ciekawe i zanurzone w mroku dwupłytowe wydawnictwo Melani De Biasio - "Il Viaggio", do którego będę jeszcze wracał, na drugim krążku znajdziemy tylko dwie, za to dwudziestominutowe kompozycje.



Przed nami paryski kwartet Vox Low, który wczoraj opublikował drugi w dorobku album zatytułowany "Keep On Falling".  Utwór "Henry Rode" został zainspirowany prawdziwą historią paryskiego dandysa.



Na trasie naszej wycieczki pora na Berlin, gdzie tworzy obecnie grupa Crime And The City Solution, w przyszły piątek ukaże się ich najnowsze dzieło zatytułowane "The Killer". Oto ciekawy fragment z tego wydawnictwa.



John Ghost to belgijski sekstet z miasta Gent, dowodzony przez Jo De Geesta, który w ubiegłym tygodniu opublikował album "Thin Air Mirror Land".



Przyznam, że zastanawiałem się, który album ma być w tym tygodniu daniem głównym. Drugim kandydatem była płyta amerykańskiego producenta i multiinstrumentalisty Rami Atassi zatytułowana "Dancing Together". Dzieje się na niej dużo dobrego, więc pewnie przy następnych okazjach będę wracał do tego udanego wydawnictwa. Posłuchajcie sami!



Podobnie ciekawie brzmi zestaw unikatowych nagrań zebranych  na wydawnictwie "Spiritual Jazz 14: Private". To kolekcja nagrań zarejestrowanych pomiędzy 1967 - 1987 rokiem, zrealizowanych "prywatnie", czyli bez pomocy wytwórni płytowych. Oto jedno z nich.