niedziela, 29 listopada 2020

TRIGG & GUSSET - "THE WAY IN" (Humanworkshop) "MOJE DROGIE CZYTELNICZKI... OTO HOLENDERSKI DARK JAZZ"

 

     Bardzo dobrze pamiętam okładkę ich debiutanckiego wydawnictwa - "Legacy Of The Witty", bo to po części widok wąskiego chodnika, ograniczonego po bokach ścianami budynku oraz samotna postać widoczna na jego końcu, zwabiła mnie do tego albumu. Znalazłem na nim spokojne instrumentalne kompozycje, z pogranicza dark jazzu oraz elektroniki. Od tamtej pory minęło siedem lat, w trakcie trwania których holenderski duet zdążył wydać jeszcze dwie płyty: "Adagio For The Blue" (2015) oraz "The Way In", tegoroczny bardzo udany krążek. Pamiętam również, że po wysłuchaniu albumu "Legacy Of The Witty", byłem oczarowany przede wszystkim jedną kompozycją - "Desert Wind". Zachwycił mnie sposób i łatwość zbudowania specyficznego nastroju, a także rozwijania urokliwego tematu. Przyznam szczerze, że w tej kwestii niewiele się zmieniło, gdyż wyżej wspomniany utwór wciąż jest jednym z moich ulubionych i bardzo często do niego wracam.



To nieładnie z mojej strony, że tyle kazałem czekać najnowszemu albumowi "The Way In", żeby wreszcie zamieścić o nim wzmiankę na łamach tego bloga. Na swoje usprawiedliwienie mam fakt, że zawsze i przeważnie w ostatniej chwili wyskakiwała przed szereg jakaś nieoczekiwana premiera, która zaprzątała moją uwagę. Poza tym staram się stosować "płodozmian", żeby Czytelnik nie ziewał z nudów, że znów alternatywny rock, ponownie jazz, itd. Jednak nie ma tego złego, co by na dobre nie wyszło. Oto całkiem niedawno ukazał się wywiad z artystami - a tych można znaleźć wyjątkowo niewiele - z którego dowiedziałem się między innymi, że przeciętny słuchacz płyt Trigg & Gusset to mniej więcej 40-letni mężczyzna (panowie stanowią 75 procent odbiorców, moje drogie Czytelniczki najwyższy czas, żeby coś z tym zrobić!), pochodzący przeważnie z: USA, Wielkiej Brytanii, Rosji oraz, co powinno cieszyć, z Polski.   Duet, o wdzięcznej nazwie Trigg & Gusset tworzy dwóch muzyków: Bart Knol - fortepian, syntezator, programowanie perkusji, elektronika oraz Erik Van Geer - saksofon tenorowy, klarnet basowy. Pierwszy z nich, 42-letni muzyk, zaczynał od zabawy elektronicznymi dźwiękami, tworzył głównie w komputerze. Jego 39-letni kompan uczył się gry na saksofonie od ósmego roku życia. Spotkali się w barze, gdzie, warto dodać, poznali wielu artystów, również tych, którzy pomagali podczas prac nad ostatnim wydawnictwem. Od samego początku jako basista dołączał do składu Dominique Bentvelsen. Przy okazji "The Way In" wykorzystano także brzmienie fletu, za które odpowiedzialnym był Famke Van Daalen, oraz trąbki i flugelhornu - Coen Hamelink. Ten ostatni to swoisty muzyk do wynajęcia, od dwudziestu lat obecny na scenie, przewinął się przez mnóstwo składów - Amsterdam Funk Orchestra, Amstel Big Band, Happy Camper, De Breek, nagrywał utwory do spektakli teatralnych i programów telewizyjnych.

Najnowszy album holenderskiego duetu nie przynosi większych zmian stylistycznych. Znajdziemy na nim osiem kompozycji utrzymanych w typowym dla artystów stylu. Przeważają nostalgiczne, czasem mroczne darkjazzowe utwory, pełne zadumy, przestrzeni i sugestywnych ornamentów: trąbki, fletu, saksofonu i klarnetu basowego. Płytę rozpoczyna "Satori", prawdziwy przebój, z tematem podawanym równolegle przez instrumenty dęte. To charakterystyczny zabieg wykorzystany przy okazji tego wydawnictwa, który powraca w kilku późniejszych jego odsłonach. Jak przyznał w wywiadzie Bart Knol, na początku kariery byli pod wrażeniem dokonań grupy Bohren Und Der Club Of Gore. Jednak Holendrzy rozwijali własne pomysły i cierpliwie szukali swoich sposobów, żeby poszerzyć pole gatunkowe noir-jazzu. Wspomniany wyżej Bohren Und Der Club Of Gore czy Dale Cooper Quartet And The Dictaphones (wydali ostatnio materiał koncertowy) lub inni czołowi przedstawiciele dark jazzu, nieraz prezentują boleśnie schematyczne podejście do materii dźwiękowej i brzmią trochę tak, jakby obawiali się wyjść poza zdefiniowane przez siebie wygodne ramy. Rozumiem obowiązek wykreowania i utrzymania specyficznego nastroju, ale solo saksofonu czy trąbki oparte na czterech uparcie powtarzanych nutach bywa niekiedy nużące.

Tych pułapek gatunkowych z pewnością udało się uniknąć twórcą "The Way In", zarejestrowanego w gościnnych progach Emiel Zuaard Studios. Sporo tu intrygujących i melodyjnych tematów, sporo mrocznej przestrzeni. W "Stardust" usłyszymy trąbkę i flet. W "Five Nights" barwną historię również zacznie opowiadać Coen Hamelink i jego instrument, rozwinie ją potem Erik Van Geer, w oparciu o klarnet, który w drugiej części utworu zostanie przetworzony elektronicznie. Ten zabieg został powtórzony w kompozycji "Unpaved Roads" oraz , w jednej z najlepszych odsłon - "Dark Matter". Gra klawiszowca jest tym razem nieco bardziej zachowawcza, ogranicza się głównie do kreacji nastroju i drobnych ornamentów. Tworzenie muzyki to nie wyścig zbrojeń. Jednak, gdybym miał porównać dwa nieodległe czasowo wydawnictwa z gatunku dark jazz, to holenderski duet krążkiem "The Way In", z pewnością wyprzedził swoich dawnych mistrzów zza miedzy (Bohren Und Der Club Of Gore), którzy opublikowali w tym roku, omawianą na łamach tego bloga, płytę - "Patchouli Blue". Zatem miłe Panie ( i Panowie), gorąco namawiam do odsłuchu.

(nota 7.5-8)

 


 W dodatku do dania głównego śliczny utwór Postdata - "Twin Flames", do którego często wracałem w ostatnich dniach. Postdata to solowy projekt Paula Murphy'ego. "Twin Flames" był początkowo kompozycją instrumentalną. Jej współproducent Ali Chant zasugerował spowolnienie tempa i dodanie tekstu. Pomysł rewelacyjny, gdyż wyszło, przyznacie sami, wybornie. Na cały album będziemy musieli poczekać do wiosny 2021 roku.


W kąciku improwizowanym Angele David - Guillou, francuska kompozytorka, niegdyś dopełniała składu Piano Magic, obecnie pracuje na własny rachunek. W jej dokonaniach usłyszymy echa repetycji i przesunięć fazowych spod znaku Steve'a Reicha, Philipa Glassa oraz melodykę Michaela Nymana. Tytuł najnowszej płyty "A Question Of Angles" nawiązuje do rozmaitych uwarunkowań ludzkiej percepcji.




piątek, 20 listopada 2020

MATTHEW HALSALL - "SALUTE TO THE SUN" (Gondwana Records) "Z trąbką w tropikach"

 

    9 czerwca 1891 roku, po dziewiętnastu dniach długiej i wyczerpującej, morskiej podróży Paul Gauguin dopływa do brzegów Tahiti.  "W nocy, gdy jesteśmy w łóżku ( Thehmana i Gauguin), prowadzimy długie rozmowy, długie i często bardzo poważne. W duszy tego dziecka szukam śladów jej dawno utraconej przeszłości" - przeczytamy po latach, w jego prywatnych zapiskach zatytułowanych - "Noa Noa". To właśnie na tej wyspie, zainspirowany bujną i egzotyczną przyrodą, francuski malarz stworzy swoje największe dzieła: "Skąd przychodzimy? Kim jesteśmy? Dokąd zmierzamy?", "Kobieta z  Mango", "Tehmana ma wielu rodziców", "Manao tupapau",  "Arearea No Varua Ino",  "Rave Te Iti Aamu". Dlaczego o tym wspominam? Oto ukazała się najnowsza płyta Matthew Halsalla - "Salute to The Sun", która brzmi jak ścieżka dźwiękowa do obrazów Paula Gauguina, pochodzących z okresu jego pobytu na tropikalnej wyspie.

Nie ma w tym moim skojarzeniu niczego nadzwyczajnego. Brytyjski trębacz sam napomknął w wywiadzie, że tym razem podczas tworzenia kompozycji inspirował się nagraniami terenowymi z egzotycznych wysp - dźwięki lasu deszczowego, odgłosy tropików i tamtejszej przyrody. Stąd w trakcie realizacji nagrań pojawiły się rzadko wykorzystane instrumenty jak: marimba, kalimba, rozmaite grzechotki. To właśnie cały zestaw perkusjonaliów - obsługiwanych przez dwóch perkusistów - odmalowuje bogactwo tropikalnej dżungli. 



"Salute To The Sun" - to pierwsza płyta Halsalla nagrana po pięciu latach przerwy  (w 2015 roku ukazał się album "Into Forever").  Miniony okres to nie był łatwy czas dla brytyjskiego trębacza. Problemy ze zdrowiem, drobne uszkodzenie słuchu, niepewność przyszłych dni - wszystko to stało się udziałem szefa wytwórni Gondwana Records. W dodatku na nowo musiał zestawić muzyczny skład. Poprzedni artyści mieli już dość ciągłych podróży na linii Manchester - Londyn, dlatego zgodnie osiedlili się w stolicy. Tymczasem Halsall potrzebował muzyków na miejscu, z którymi przynajmniej raz w tygodniu mógłby ćwiczyć i opracowywać kolejne kompozycje w jazzowym klubie "Yes", który ma siedzibę w Manchesterze. Z pomocą przyszli stały współpracownik trębacza, Gavin Barras, grający na basie, brat Daniel, odpowiedzialny za realizację nagrań oraz Peter Bedlmann - inżynier dźwięku. Skład muzyków w studiu uzupełnili: Meddie Herbert - harfistka, Matt Cliffe - flet i saksofon oraz Liviu Gheorghe - fortepian. I właśnie przy tym ostatnim instrumencie chciałbym zatrzymać się na dłużej. 

Znam pełną dyskografię Matthew Halsalla, wszystkie solowe wydawnictwa mam w swojej kolekcji i często do nich wracam. Moją przygodę z twórczością trębacza rozpocząłem od drugiego albumu "Colour Yes". I jeśli czegoś brakowało mi w poszczególnych nagraniach, to właśnie nieco bardziej wyeksponowanej roli fortepianu. Na debiucie brytyjskiego artysty zagrał pianista Adam Fairhall, który powrócił do składu kilka lat później, przy okazji wydania "On The Go". Matthew Halsall w kompozycjach lubi postawić na harfę. W końcu nazwa "spiritaul jazz" do czegoś zobowiązuje. Duch Alice Coltrane unosi się w jego nagraniach. W wieku szesnastu lat Halsall wybrał się na koncert, gdzie po raz pierwszy usłyszał kompozycje Alice Coltrane i Pharoaha Sandersa, w wykonaniu lokalnych artystów. Po tym koncercie czym prędzej pobiegł do sklepu i kupił wszystkie płyty Alice Coltrane, jakie znalazł na półkach.  Jako młody chłopak Matthew często jeździł do Liverpoolu, żeby odwiedzić babcię, przy okazji zaglądał również do Green Fish Cafe, gdzie pewnego dnia napotkał starego harfistę - Stana Ambrose'a (zmarł w 2016 roku). To właśnie wtedy Halsall odbył pierwszą sesję nagraniową z tym instrumentem. Brzmienie harfy jest dyskretne, tworzy i zacieśnia intymny krąg, jej delikatne tony nie potrafią być tak spektakularne, jak nieraz bywają przebiegi fortepianu. 

Być może bohater dzisiejszego wpisu nie miał szczęścia do pianistów. Z pewnością nie napotkał na drodze żadnego wirtuoza klawiatury. Ale moja rozbudzona wyobraźnia nieraz podsuwała mi wizję w stylu: "Co by było gdyby", dajmy na to, ktoś pokroju Brada Mehldau'a zostawił fortepianowe esy-floresy podczas rejestracji nagrań, chociażby w klubie "YES". Matthew Halsall hołduje starej jazzowej zasadzie, stąd każdy z jego solistów ma w poszczególnych kompozycjach swoje pięć minut. Jak sięgam pamięcią, żadna z dotychczasowych improwizacji fortepianu, które przewinęły się przez wszystkie nagrania brytyjskiego trębacza, nie wywołała u mnie stanu estetycznej ekstazy.



Podobnie jest na płycie "Salute To The Sun", choć akurat w tym przypadku brak wirtuoza klawiatury nie jest tak odczuwalny. Dość powiedzieć, że to jedna z najlepszych płyt w dorobku szefa wytwórni Gondwana Records, a z pewnością najlepiej zrealizowana. Krążek wypełnia siedem kompozycji, intrygujących brzmieniowo, bez zbędnych popisów, za to o bogatej fakturze. Wyżej wspomniane przeze mnie perkusjonalia zrobiły swoje.  To właśnie one wprowadzają słuchacza w klimat sugestywnego otwarcia "Harmony With Nature", symbolizują przepływ powietrza oraz wody, do tego dochodzą subtelne dźwięki dzwoneczków, nieśmiałe muśnięcia strun harfy. Struktura tego utworu jest początkowo bardziej otwarta, niż pozostałych kompozycji, poszczególne instrumenty swobodnie dialogują ze sobą. Dopiero tony saksofonu porządkują całą scenę, niejako zbierają wokół siebie pozostałe instrumenty. Dalej mamy znakomity singlowy "Joyful Spirits Of The Universe" i energetyczny "Canopy & Stars". Kolejna leniwa kompozycja "Mindfulness Meditations" przynosi swobodną improwizację trąbki. Tytułowy "Salute To The Sun" rozpoczynają delikatne dźwięki harfy, jednak główny powtarzalny motyw podają tony klawiszy, wokół których rozbudowują swoją opowieść trąbka i saksofon. Całość kończy pulsującym rytmem "The Energy Of Life". Chyba nawet sam Paul Gauguin, słuchając tych dźwięków, porwałby do tańca swoje nastoletnie żony i kochanki.


(nota 8/10)


 



 




niedziela, 15 listopada 2020

JOHN JEFFREY - "PASSAGE" (Jean Sandwich) "Aż tu nagle..."

 

      To nie był dobry tydzień - kto by pomyślał, że po imieninach, na początku listopada, nastąpi taka flauta. A z pewnością nie był to tydzień moich szczęśliwych wyborów. Co płyta, to ... rozczarowanie. Co utwór, to żałosne westchnienie dobywające się z mojej udręczonej piersi. Doszło do tego - wyobraźcie to sobie - że musiałem zrobić jeden dzień przerwy, w odsłuchiwaniu kolejnych nowych wydawnictw. Uznałem bowiem, że coś ze mną jest nie tak, jak być powinno. Zacząłem podejrzewać, że od tego ciągłego słuchania muzyki stępił mi się słuch, że o wrażliwości nie wspomnę. Dawno już nie obcowałem z tyloma słabymi, kiepskimi, wątłymi albumami. Dodam tylko, chociaż chyba nie muszę, że były to krążki z różnych stylistyk. Nigdy nie widziałem powodu, dlaczego akurat w tej subtelnej materii miałbym się ograniczać. W pewnym momencie przez mój rozczarowany słabymi bodźcami dźwiękowymi mózg przemknęła i taka myśl, żeby zmienić, przynajmniej odrobinę, niepisane zasady tego bloga, wziąć na warsztat jakąś ewidentnie słabą płytę, na której pojawienie się od dłuższego czasu czekałem, i... wylać na nią kubeł cierpkich słów, niezbyt wyszukanych epitetów i ukrytych pretensji. Aż tu nagle...

Aż tu nagle całkiem przypadkiem natrafiłem na wydawnictwo Johna Jeffreya - "Passage", które nie dość, że w znacznej mierze zaspokoiło moje oczekiwania, to jeszcze ukoiło nadszarpnięte kiepskimi tonami nerwy. Szczerze mówiąc, nie skojarzyłem tego niezbyt oryginalnego nazwiska z multiinstrumentalistą, a przede wszystkim z perkusistą formacji Moon Duo czy Rose City Band. Artysta mieszkający w Vancouver w końcu postanowił wydać coś pod własnym szyldem. Zainspirowany pięknymi pejzażami kanadyjskiej przyrody oraz malarstwem Takao Tanabe, który w swojej twórczości uwiecznia morskie i lądowe krajobrazy północno-zachodniego wybrzeża Kanady. Do współpracy zaprosił dwóch gitarzystów: Rolla Olaka i Marca Jenkinsa, sam zaś zagrał na basie, gitarze, wibrafonie i oczywiście zasiadł za zestawem perkusyjnym; okładka albumu do czegoś zobowiązuje. W tym składzie panowie weszli do studia The Hive, mieszczącym się w Kolumbii Brytyjskiej, gdzie pod czujnym okiem i uchem Colina Stewarta zarejestrowali cały materiał.

Podczas prac nad debiutanckim krążkiem Johnowi Jeffreyowi przyświecały dwie przenikające się idee - progresji oraz improwizacji.  Artysta sukcesywnie dokładał kolejne elementy w tkance aranżacyjnej, pogłębiał struktury, poszukiwał subtelnych interakcji, a także intrygującego brzmienia. "Wszystko zostało opracowane wokół prostych wzorów rytmicznych" - powiedział w wywiadzie John Jeffrey. W efekcie multiinstrumentalista mniej lub bardziej świadomie połączył kilka stylistyk - ambient, delikatna elektronika, americana, alt-country. Z tej ostatniej wykorzystał charakterystyczne brzmienie gitary, rozciągnięte w czasie i przestrzeni (Marc Jenkins).  Jej rozmaite akcenty bardzo ubogaciły poszczególne kompozycje, które w liczbie czterech (czasem trwania oscylujące w okolicach 10 minut), wypełniły album "Passage".

Od samego początku, czyli od dwunastominutowego otwarcia - "Lonely Years" - nasze skojarzenia biegną w stronę ambientowych dokonań Davida Sylviana czy Briana Eno. Stałym elementem pierwszych trzech kompozycji jest brzmienie perkusji. Jej tony nie tylko wyznaczają kolejne takty, ale również współtworzą przestrzeń, dialogują z pozostałymi instrumentami. W utworze "Leaving Franklin" znajdziemy coś na kształt zapętlonego leniwego funkowego groove, który wzbogacają repetycje syntezatora, dźwięki gitary oraz tony klawiszy, gdzie wychwycimy drobne nawiązania do wczesnych płyt Soft Machine. "Play It As It Lays" - przestrzenny, pełen migoczących świateł, ile tu głębi, ile kojącego ciepła, z cudownymi pasażami gitary - tytułem nawiązuje do powieści Joan Didion z 1970 roku (film powstał dwa lata później). Całość ospale kończy "Pacific Calm", już bez tonów perkusji, za to z morskimi oddechami wibrafonu.  Album "Passage" świetnie koresponduje z innym nowym krążkiem omawianym na łamach tego bloga, mam tu na myśli "Philadelphia" - tria Shabason, Krgovich & Harris. Można te wydawnictwa spokojnie zestawić obok siebie i słuchać jednego po drugim, do czego zresztą gorąco namawiam.

(nota7.5/10)

 



   Myśląc, o kąciku improwizowanym, miałem w tym tygodniu spory dylemat. Ukazało się bowiem kilka intrygujących płyt. Wspólnym mianownikiem tych wydawnictw był fakt, że wszystkie pozostawiły we mnie rosnące poczucie niedosytu. Na pierwszy ogień niech pójdzie album Doxas Brothers - "The Circle". O poprzedniej, znakomitej płycie saksofonisty Cheta Doxasa - "Rich In Symbols" - napisałem kilka słów na łamach tego bloga. To był świetny krążek. Tym razem Chet postanowił połączyć siły z bratem Jimem grającym na perkusji. Do składu zaprosili stałego współpracownika basistę Adriana Vedady oraz jednego z moich ulubionych pianistów Marca Coplanda. I to właśnie ten troszkę niedoceniony u nas artysta skradł dla siebie ten album. Przesłuchując kolejne kompozycje, utrzymane w szeroko pojętej stylistyce modern jazz, złapałem się na tym, że słucham głównie gry Marca Coplanda. Aż strach pomyśleć, co byłoby, gdyby tego wspaniałego pianisty zabrakło w studio. Co ciekawe, Copland zaczynał w latach 60-tych od saksofonu. Wprawdzie lekcję gry na fortepianie pobierał od siódmego roku życia, ale mając dziesięć lat zafascynował go saksofon. W późniejszych  latach eksperymentował z brzmieniem tego instrumentu, czego efektem był album "Friends", któremu magazyn DownBeat nadał status "kultowego". Na dalszym etapie kariery  Copland wrócił jednak do fortepianu, nagrywając wiele wspaniałych płyt dla prestiżowych wytwórni, których odsłuchanie polecam szanownym Czytelnikom tego bloga.



   Druga propozycja to album "Kontinent" - Janne Mark. Przyznam, że to nie głos duńskiej wokalistki przyciągnął mnie do tego wydawnictwa, tylko udział  Arve Henriksena, który nie tylko zagrał na trąbce, ale wyprodukował ten krążek. To już drugi wspólny materiał Mark i Henriksena, pierwszym była płyta wydana w 2018 roku zatytułowana "Pilgrim". Nagrania, eksplorujące jazzowo-folkowe pogranicze, zarejestrowano pomiędzy 24, a 26 maja tego roku, w studiu The Village, mieszczącym się w Kopenhadze.



  Skoro pojawiło się nazwisko Chet Doxas, nie może być tak, żeby na moim blogu, w biały dzień, czy w noc ciemną, nie zabrzmiał choćby fragment jego poprzedniej, jakże udanej płyty "Rich In Symbols", kompozycja "While You Were Sleeping" otwiera ten znakomity krążek, który gorąco i niezmiennie WAM polecam.




sobota, 7 listopada 2020

POPULATION II "A LA O TERRE" (Castle Face Records) "Psychodelia z Quebecu"

 

    U zarania  zespołów często napotkamy opowieść, jakich znaleźć można wiele, czytając wnikliwie wywiady lub wsłuchując się w to, co mają do powiedzenia członkowie różnych formacji. "Poznaliśmy się w szkole średniej" - tak zwykle brzmi początek owej niezbyt oryginalnej historii. W przypadku kanadyjskiego tria było podobnie, bowiem Sebastian Provencal - grający na basie oraz Trisitan Lacombe - próbujący sił na gitarze, a także instrumentach klawiszowych zaprzyjaźnili się w liceum. Pierre-Luc Gratton - śpiewający i grający na perkusji - dołączył do składu w 2017 roku. Od samego początku artystycznej przygody bardziej ciągnęło ich do muzycznej przeszłości, niż do tego, co grali w rozmaitych rozgłośniach popularni prezenterzy, trzymający rękę na tak zwanym pulsie spraw bieżących. Korzystając z fali powrotu płyt winylowych, Kanadyjczycy docierali do wydawnictw, które swoje premiery miały sześćdziesiąt lub siedemdziesiąt lat temu. Stąd pochodzi również nazwa grupy, która jest czymś na kształt drobnego hołdu złożonego gitarzyście Randy'emu Holdenowi oraz jego debiutanckiemu albumowi, który opublikowano w 1970 roku. Drugie skojarzenie poprowadzi nas wprost do astronomii - populacja gwiazd. "Zawsze fascynowało mnie to, że jedne gwiazdy świecą intensywniej niż pozostałe" - powiedział Sebastian Provencal.

Skoro mamy gromady gwiazd, to musi pojawić się kosmos i fascynacja przestrzennym rockiem, szczególnie zaś dokonaniami grupy Hawkwind czy Ash Ra Temple. Zresztą, przy okazji debiutu fonograficznego Population II owych fascynacji można wskazać znacznie więcej. Na stronie wytwórni Castle Face Records sam jej szef, John Dwyer - przywoływany na łamach tego bloga kilka razy, ostatnio przy okazji wpisu o Brigid Dawson - umieścił drobną listę podstawowych skojarzeń: "Amon Dull, Kollektiva, wczesny Pink Floyd, Laurence Vanaya, Les Olivensteins, wczesny Kraftwerk, a nawet odrobinę Kinks". Przyznacie, że rozrzut stylistyczny spory, co tylko dobrze świadczy o kanadyjskim trio. Moim zdaniem skojarzenie z wczesnym Pink Floyd, takimi płytami jak: "The Piper At The Gates Of Dawn", czy "A Saucerful Of Secrets", jest najbardziej trafione. A co mówią na ten temat członkowie formacji. "Jesteśmy muzycznymi gąbkami. Lubimy jazz tak samo jak rock, punk, czy niemiecki psychodeliczny rock". Z pewnością psychodeliczne tony to stałe elementy kompozycji przewijające się w poszczególnych odsłonach ich debiutu. Znajdziemy tutaj również rockowe lub space-rockowe motywy, a także rozwiązania zapożyczone ze świata jazzu czy szeroko pojętej awangardy.

Brzmienie Kanadyjczyków z Quebecu wymyka się łatwym etykietom, jednoznacznej definicji, co jest naturalnie sporym atutem. Podobnie, jak sporym atutem jest głos wokalisty, autora tekstów i perkusisty - Pierre-Luc Grattona. Delikatna, ale też hipnotyzująca barwa głosu - Gratton śpiewa w języku francuskim -  który porusza się w dość wysokich jak na mężczyznę rejestrach, przyjemnie kontrastuje z ciężkim momentami brzmieniem gitary. W aranżacjach dziesięciu kompozycji wypełniających debiutancki krążek "A La O Terre" znajdziemy także organy, harfę i saksofon; szkoda, że nie częściej.  Proces tworzenie kompozycji zaczyna się zwykle od improwizacji. "Nagrywamy nasze improwizacje, które mogą trwać ok. godziny, po czym wybieramy elementy, które nam się podobają i szukamy piosenki".

Płytę "A La O Terre" wyprodukował Emmanuel Ethier, i to również on zainteresował tym wydawnictwem odpowiednie osoby w Castle Face Records. Ethier poznał szefa wspomnianej wyżej wytwórni, Johna Dwyera, w 2017 roku, kiedy zespoły, których  byli członkami - Chocolat i Oh Sees - spotkały się na kilku wspólnych koncertach. John Dwyer zareagował błyskawicznie, zadzwonił do sympatycznych Kanadyjczyków już po godzinie od przesłuchania całego materiału. I tak oto Population II stał się pierwszą francuskojęzyczną grupą  w katalogu amerykańskiej oficyny.


(nota 7/10)

   



W "kąciku improwizowanym" dziś subtelny oddech awangardy, czyli fragment albumu "The Carrier Fequency" - Graeme  Millera i Steve'a Shilla, wydanego niedawno nakładem Finders Keepers. 




niedziela, 1 listopada 2020

CHRISTIAN KJELLVANDER - ABOUT LOVE AND LOVING AGAIN" (Tapete Records) "Stany miłości"

 

       Pamiętam, jak przed laty jeden z moich ulubionych redaktorów muzycznych - Jacek Hawryluk  (pozdrawiam ekipę HCH) - prezentował fragmenty płyty Billa Callahana - "Sometimes I Wish We Were An Eagle", nagranej w The Track Studio i wydanej wiosną 2009 roku nakładem oficyny Drag City. Za oknem było rozgwieżdżone niebo, Orion i Altair mrugały zalotnie, na uszach słuchawki, leniwe tony sentymentalnego "Faith/Void", którego wtedy słuchałem na okrągło, nie tylko w księżycowe noce, ale również w coraz to cieplejsze i dłuższe dni. Muszę przyznać, że te wrażenia powróciły do mnie, i to całkiem sugestywnie, kiedy w ostatnich godzinach odkrywałem zakamarki najnowszego albumu Christiana Kjellvandera - "About Love And Loving Again".


O poprzedniej płycie, nieco moim zdaniem przegapionej przez prasę branżową, napisałem kilka ciepłych słów na łamach tego bloga. Dobre wiadomości są takie, że szwedzki bard powrócił i to w niezłej formie. Najnowsze wydawnictwo zawiera raptem siedem nagrań. Warto jednak dodać, że większość z nich czasem trwania oscyluje wokół siedmiu minut lub nieznacznie ten dystans przekracza. Kjellvander bardzo dobrze czuje się właśnie w takich dłuższych wypowiedziach. To wtedy jego głęboki głos, zbliżony odrobinę do tonu Billa Callahana, ma czas, żeby swobodnie wybrzmieć. Większość kompozycji to leniwe, spokojnie rozwijające się ballady, nawiązujące bezpośrednio do stylistyki spod znaku americana albo indie-folk. 

Był maj 2020 roku, kiedy Christian Kjellvander wraz z dwójką przyjaciół zamknął się w piwnicy zaadaptowanej na potrzeby studia nagraniowego. Ta pozostała dwójka muzyków, którzy wraz z nim zeszli po betonowych stopniach schodów, to Pere Nordmark - zasiadł za zestawem perkusyjnym oraz Pelle Andersson - obsługiwał pianino Rhodesa i syntezator Korga. Obydwaj muzycy pojawili się w składzie na poprzedniej płycie "Wild Hxmans". Pelle Andersson funkcjonuje jako muzyk sesyjny, w różnych składach, najczęściej podpisywał listę obecności na albumach Rogera Karlssona. Po raz pierwszy wystąpił u boku Kjellvandera na krążku "A Village: Natural Light" (2006). Per Nordmark wcześniej grał w formacji The Bear Quartet, czy Breach. Pomagał Kjellvanderowi już przy okazji prac nad debiutanckim krążkiem "Songs From A Two-Room Chapell" (2002).  

W porównaniu do tego, co zaproponował Bill Callahan na wspomnianej wcześniej płycie "Sometimes I Wish We Were An Eagle", Christian Kjellvander jest bardziej surowy, czy oszczędny na poziomie aranżacji. W poszczególnych nagraniach nie znajdziemy więc ani dźwięków skrzypiec czy drobnych orkiestracji, ani elektronicznych dodatków. Dominują dźwięki gitary, spokojny, wręcz monotonny rytm perkusji, syntezatorowe tło, ciekawsze niż na poprzedniej płycie, oraz głos, który mocno wypełnia całą przestrzeń. Ta gitara w rękach szwedzkiego wokalisty czasem pokazuje rockowy pazur, rozbrzmiewa groźnymi przesterowanymi szarpnięciami, złowrogimi pomrukami, jednak trzymana pewnie w cuglach nie wybucha w pełni gniewem, jak w " No Grace". Artysta z Malmo najwyraźniej wyciągnął lekcję z poprzedniego wydawnictwa i dojrzał. Myślę, że większość tych utworów wypełniających  najnowszy krążek świetnie by się obroniło w wersjach tylko na gitarę oraz głos. Taka to klasa wokalisty, który z łatwością kreuje, jak i swobodnie porusza się w różnych harmoniach. Z drugiej  jednak strony miło byłoby - tak dla odmiany - posłuchać szwedzkiego barda w jednej chociaż nieco bardziej rozbudowanej formie. Wszystkie kompozycje utrzymują równy dobry poziom, dzięki czemu całość brzmi gładko i spójnie. Gdybym musiał, wyróżniłbym świetny "Actually Country Gentle", gdzie autor śpiewa: "And The Happiness Is The First Thing We Forget", z bardzo dobrze utrzymanym napięciem, co jest znakiem rozpoznawczym szwedzkiego wokalisty. Napięciem, dodajmy, które funkcjonuje w oparciu o rozwijającą się, zwykle nostalgiczną, opowieść, a nie takim, które zmierza do konkretnego punktu kulminacyjnego. W utworze "Cultural Spain" - napisanym po powrocie z podróży po Europie, w chórkach możemy usłyszeć partnerkę pieśniarza - Fridę Hyvonen (wydawała płyty w oficynach Secretly Canadian czy Licking Fingers, uczestniczyła w trasie koncertowej z Jensem Lekmanem). Drugim utworem, który zrobił na mnie największe wrażenie jest tytułowy "About Love And Loving Again". Znakomicie rozpisana, ponad siedmiominutowa kompozycja pokazująca, jakie ogromne możliwości ma Kjellvander. Wyborna rzecz! Po prostu Wyborna!! To moje ulubione nagranie ostatnich dni.

(nota 7.5-8/10)

 

 



Jako drugie danie dziś zapowiedź nowej płyty grupy Lambchop, która nosi tytuł "Trip, i ukaże się 13 listopada. Tym razem zespół wykonał cudze utwory, zaproponowane przez członków formacji. W sumie sześć kompozycji takich zespołów jak: Supremes, Yo La Tengo, Georgy Jones, Stevie Wonder. Utwór "Reservations", z repertuaru grupy Wilco, zaproponował perkusista Matthew McCaughan.





Z kolei Matthew Lowe i Daniel Trenholme - to indie-folkwy duet Stables, powołany do życia w 2016 roku, nagranie "Sillhouette" pochodzi z ich najnowszego albumu o tym samym tytule.




Przeniesiemy się teraz do Norwegii, żeby posłuchać piosenki o duchach, kompozycja "Grateful Dead" pochodzi z płyty "Birds" - Simena Mitlida. Fani wczesnej twórczości Sufiana Stevensa powinni odszukać ten krążek i znaleźć na nim coś dla siebie.




W kąciku improwizowanym King Khan - "The Infinite Ones", czyli pierwsza jazzowa płyta artysty, który do tej pory funkcjonował w przestrzeni garażowego rocka. Album miał być hołdem złożonym takim wielkim postaciom jak Alice Coltrane czy Miles Davis. W składzie znajdziemy muzyków Sun Ra Arkestra, Marshalla Allena i Knoela Scotta, a także członków grupy Calexico, Johna Conventino, Martina Wenka. Kompozycja "Wait Till The Stars Burn" otwiera ten krążek.