czwartek, 27 grudnia 2018

CHRISTOPHER ALI SOLIDARITY QUARTET - "TO THOSE WHO CALLED BEFORE US" (Jazz Och Solidaritet) "Samum wiejący nad Geteborgiem"

Jak możemy wyczytać tu i ówdzie, Samum to: "gwałtowny, suchy i gorący, południowy wiatr wiejący głównie na pustyniach Afryki Północnej (...) wywołujący burze pyłowe i piaskowe". Nie mam najmniejszego pojęcia o tym, czy kiedykolwiek przywędrował on aż nad basen morza Bałtyckiego. Zadałem sobie trud i przeszukałem pod tym kątem przepastne zasoby internetu, jednak żadnej interesującej wzmianki o tym niecodziennym, bądź co bądź, zjawisku nie znalazłem.

Co nie zmienia faktu, że wpływy afrykańskiej estetyki wyraźnie są obecne na debiutanckim krążku kwartetu saksofonisty Christophera Ali Thorena, który został nagrany właśnie w Geteborgu. Przy okazji tego debiutu rynek muzyczny powitał także nową wytwórnię - Jazz Och Solidaritet - powołaną do życia przez lidera tej formacji.

Na albumie "To Those Who Called Before Us" bez trudu odnajdziemy, wspominane przez szwedzkiego saksofonistę w trakcie jednego z wywiadów, inspiracje twórczością Coltrane'a i Hendrixa, Pharoaha Sandersa z okresu "Jewel of Thought". Całkiem blisko stąd do stylistyki kojarzonej z albumem "Moa Anbessa" - Getatchew Merkuria & The Ex, jak i do elementów związanych z muzyką Afryki (Egipt, Etiopia, Maroko). Soczysty afrobeat miesza się tutaj z Ethio-jazzem i free-jazzem, od czasu do czasu pojawiają się inteligentnie wplecione wątki jazz-rocka, przyprawione domieszką psychodelii i muzułmańskiego mistycyzmu.
Christopher Ali Thoren nie ukrywa swojego zaangażowania, zarówno politycznego, jak i religijnego. Solidarność występująca w nazwie kwartetu oraz wytwórni, to nie tylko empatia, ale i obrona tego, co inne, poszanowanie odmienności, różnorodności poglądów, zapatrywań, wierzeń. Owe zaangażowanie obecne jest również w muzyce szwedzkiego kwartetu. Kilka kompozycji pulsuje tanecznym rytmem, dynamiką i energią.
Pośród tych dziesięciu nagrań nie brakuje również fragmentów przepełnionych skandynawską melancholią czy bliskowschodnią zadumą ("To Those Who Come Next"). Wydatnie przyczyniło się do tego użycie egzotycznego instrumentu, jakim jest ud ("Guzel Asik"). Na tym instrumencie oraz na gitarach zagrał Filip Bagewitz. Oprócz niego składu formacji dopełnili: Alfred Lorinius (bas) i Anton Davidsson Noren (perkusja).

Wprawdzie wiatr Samum występuje głównie od kwietnia do czerwca, a w jego trakcie: "temperatura wzrasta do ok. 50 stopni Celsujsza", ale muzyki kwartetu Solidarity można słuchać przez cały rok.  Mam nadzieję, że nieco ogrzejecie się przy tych dźwiękach w zimowy czas, a w Nowy Rok wejdziecie tanecznym krokiem, czego serdecznie Wam życzę.

(nota 7.5/10)




   

środa, 12 grudnia 2018

RAIN SULTANOV & ISFAR SARABSKI - "CYCLE" (Ozella Music) "W gotyckim kościele Odkupiciela"

  Dziś złożymy wizytę w wytwórni, która powinna być już znana, przynajmniej bardziej wnikliwym czytelnikom tego bloga. Mamy do tego wyśmienitą okazję, ponieważ jakiś czas temu nakładem oficyny Ozella Music ukazała się bardzo intrygująca płyta. Duet, kolejnego naszego dobrego znajomego - azerskiego saksofonisty Raina Sultanova, z nieco mniej znanym pianistą Isfarem Sarabskim, który na ich wspólnym albumie zatytułowanym "Cycle" zagrał na organach oraz na fortepianie.

Połączenie dźwięku saksofonu z tonami wydawanymi przez kościelne organy nie pojawia się zbyt często na wydawnictwach płytowych. Do głowy przychodzą mi dwa takie krążki. Pierwszy z nich to album "Aftenland" - Jana Garbarka i Kjella Johnsena, nagrany w kościele świętego Engelbrekta w Sztokholmie i wydany przez oficynę ECM w 1980 roku. Drugi krążek, bliższy autorowi tego wpisu zarówno estetycznie, jak i czasowo, to album "Rain On The Window", Johna Surmana i Howarda Moody, nagrany w kościele Ullern, w Oslo, i wydany w 2006 roku również przez ECM. W mojej pamięci na długo pozostaną takie prześliczne miniatury jak: "Stained Glass" czy "Dark Reeds".

Tak się złożyło, że o saksofoniście Rainie Sultanovie wspominałem już na łamach tego bloga przy okazji jego poprzedniego wydawnictwa "Inspired By Nature" (TUTAJ ). W swoich rodzinnych stronach to znany artysta - założyciel i dyrektor Międzynarodowego Festiwalu Jazzowego w Baku, autor publikacji na temat historii jazzu i muzyki improwizowanej w Azerbejdżanie. Pierwszy saksofon sopranowy Sultanov kupił w wieku 17 lat. Na poziomie edukacji muzycznej sporo zawdzięcza swoim braciom, którzy przynosili do domu płyty winylowe, więc młody Rain słuchał Michaela Breckera, Weather Report, a potem próbował grać te ich utwory, które wpadły mu w ucho. Oprócz tego kontynuował naukę gry na klarnecie, a wśród istotnych, żeby nie powiedzieć, kluczowych punktów na mapie swojego rozwoju artystycznego wymienia spotkanie z nieżyjącym już wirtuozem trąbki Kenny Wheelerem.

W czasach sowieckiej Rosji jazz był zakazany i cenzurowany nie tylko w Baku. Subtelną, aczkolwiek odczuwalną odwilż w tej materii przyniosły lata 60-te ubiegłego wieku, kiedy to pierwszym sekretarzem został Leonid Breżniew. Ważnym momentem dla recepcji kultury azerskiej - która nadal dla większości Europejczyków jest kompletnie nieznana, lub w najlepszym wypadku czymś egzotycznym - było wspólne wykonanie piosenki "What Will You Say". Oto w 1995 roku, podczas Festiwalu Muzyki Sakralnej we Francji, na scenie pojawił się Jeff Buckley, który wykonał tę piosenkę wspólnie z azerskim piosenkarzem Mughamem Alim Qasimovem.

O Isfarze Sarabskim z całą pewnością można powiedzieć, że to kolejny po Shahinie Novraslim (wystąpił u boku Raina Sultanova na albumie "Inspired By Nature") młody zdolny azerski pianista. To właśnie on w 2009 roku na festiwalu w Montreux wygrał konkurs pianistyczny, miał wtedy zaledwie 19 lat. Niedługo później otrzymał stypendium i podjął naukę na prestiżowym Barklee College of Music. Razem z Makarem Novikovem (bas) oraz Aleksandrem Mashinem (perkusja) tworzą trio jazzowe.

 Tytuł albumu "Cycle" Rain Sultanov zaczerpnął od koncepcji Rudolfa Steinera, który podzielił ludzkie życie na cykle obejmujące siedem lat. Twórca antropozofii (wiedza o "człowieku kosmicznym" przeciwstawiana antropologii) uważał, że dusza ludzka jest elementem, który łączy świat duchowy i ziemski. Wspominam o tym dlatego, że ów element transcendencji jest obecny w muzyce azerskich artystów. Saksofon w tym specyficznym duecie symbolizuje pierwiastek ludzki - uczucia, emocje, stany mentalne. Organy w tym układzie tworzą malownicze (majestatyczne) tło. Od czasu do czasu pojawiają się również tony fortepianu (szkoda, że nie częściej), a w kompozycji "Orison" możemy usłyszeć kobiecy głosy - to Medina Sultanov dała próbkę swoich możliwości.
Wprawdzie nagrań dokonano w gotyckim kościele Odkupiciela w Baku, ale oddanie czy zachowanie elementu sakralnego, nie było tutaj ani celem, ani w żadnym momencie płyty nie stało się czymś dominującym. Rain Sultanov i jego przyjaciel skupili się na zachowaniu i pogłębieniu specyficznej atmosfery, azerski saksofonista unikał niepotrzebnych popisów, zbędnej w takim układzie wirtuozerii. Jego długimi fragmentami bardzo urokliwa gra pełna jest nostalgii, smutku, muzycznej zadumy, zawiera również etniczne pierwiastki. "Dźwięk jest falą, która przedstawia nastrój danej osoby" - utrzymuje Sultanov i wymownie potwierdza to kolejnymi kompozycjami zawartymi na albumie "Cycle". I tak oto sfera sacrum miesza z profanum, elementy kultury Wschodu przenikają kulturę Zachodu.

(nota 7.5/10)



   


   




A na deser przepiękna kompozycja - "On the Trail of Shrivan's Gazelles", z poprzedniej płyty Raina Sultanova zatytułowanej "Inspired by Nature", przy fortepianie zasiadł Shahin Novrasli. Wyjątkowo urokliwy temat, do którego wielokrotnie wracałem (dla niecierpliwych - czyżby i tacy zaglądali na tego bloga? - od 4 min. 47 sek).







 

piątek, 7 grudnia 2018

BEN WENDEL - "THE SEASONS" (Motema) "Spal żółte kalendarze..."

    Ostanie godziny roku to czas rozmaitych podsumowań. Niczym grzyby po gwałtownej ulewie wynurzają się z internetowej gleby kolejne zestawienia najciekawszych płyt, które ujrzały światło dzienne w ciągu ostatnich dwunastu miesięcy (ciekawe, że wśród pierwszych tegorocznych podsumowań bardzo wysoko można znaleźć albumy podpisane przez śpiewające panie). W cyklu wydawniczym grudzień oraz styczeń (jak i miesiące wakacyjne) stanowią specyficzny okres, kiedy to pojawia się zdecydowanie najmniej nowości płytowych. Stąd pewnie, w ramach tego bloga, najbliższe tygodnie lub dni (bo nie wiem jeszcze, jaka będzie częstotliwość ukazywania się kolejnych wpisów), wypełnione zostaną efektami nadrabiania przeze mnie rozmaitych (mam nadzieję, że intrygujących) zaległości płytowych, niż świeżych, gorących i ekscytujących premier (oczywiście niczego nie wykluczam, bo wszystkiego przewidzieć nie sposób, a niespodzianki zawsze są mile widziane).

W tym kontekście muszę przyznać, że album "The Seasons" - Bena Wendela, ukazał się stosunkowo niedawno, choć w dłonie raczej już nie parzy (chyba że fanów disco polo). Krążek ten w specyficzny sposób podsumowuje również nie tylko ostatnie 12 miesięcy - zawiera bowiem 12 kompozycji, z których każda została zatytułowana jak kolejne miesiące roku. Pomysł na ten album powstał w głowie kanadyjskiego saksofonisty dużo wcześniej. Oto w 2015 roku, a dokładniej mówiąc, co miesiąc, w serwisie YT ukazywały się kolejne nagrania Bena Wendela oraz zaproszonego do współpracy gościa. Wybór poszczególnych artystów nie był przypadkowy. Wendelowi zależało na tym, żeby wystąpić u boku ważnego dla siebie muzyka. Na sesjach nagraniowych pojawili się więc między innymi: Joshua Redman, Eric Harland, Shai Maestro, Mark Turner, Julian Lage, Jeff Ballard, Ambrose Akinmusire. Wrzucając drobny kamyczek do ogródka Bena Wendela, musiałbym dodać w tym miejscu, że nagrał kompozycje z artystami, którzy byli akurat dostępni i wyrazili na to zgodę. Jakoś nie chce mi się wierzyć w to, że rezydujący obecnie w Nowym Yorku saksofonista, nie chciałby zagrać na jednej sesji z nieco starszymi mistrzami altu czy barytonu, lub wirtuozami klawiatury.

Ben Wendel to urodzony w Vancouver, a mieszkający obecnie na Brooklynie, kanadyjski saksofonista, kompozytor, producent i adiunkt na wydziale jazzu. Był nominowany do nagrody Grammy, współpracował i grał nie tylko na trasach koncertowych z Tigranem Hamasyanem, Antonio Sanchezem. Fanom filmu może być znany jako autor kompozycji do obrazu w reżyserii Johna Krasińskiego - "Brief Interviews With Hideous Men", na podstawie opowiadań Davida Fostera Wallace'a.  Zdobył kilka prestiżowych nagród i cennych wyróżnień, w tym nagrodę ASCAP Jazz Composer. Nagrał kilkanaście płyt, pod własnym szyldem lub z grupą Kneebody.

Na albumie "The Seasons" na fortepianie zagrał Aaron Parks, na gitarze Gilad Hekselman, na basie Matt Brewer, a na perkusji Eric Harland. Inspiracji do tego wydawnictwa Wendel szukał również w twórczości Piotra Czajkowskiego. Mówiąc dokładniej, kanadyjski saksofonista wprost odwołuje się do cyklu "Pory roku", z 1876 roku, gdzie każda kompozycja została napisana z okazji innego miesiąca. W przypadku albumu Wendela utwór "April" został dodatkowo zainspirowany standardem "I'll Remember April".
Trzeba przyznać, że płyty "The Seasons" słucha się z rosnącą ciekawością, i nie jest to stracone blisko 80 minut. Poszczególne kompozycje różnią się od siebie nastrojem, tempem akcji oraz paletą użytych barw. Post-bop i modern jazz podają tu rękę jazzowej klasyce, kompozycje wykraczają poza ramy tego, co utarte i zwyczajowe. Warto zwrócić uwagę na pianistę - Aarona Parksa, którego gra - raz pełna liryzmu, to znów przepełniona swobodą, dynamiką i różnorodnością - stanowi wartość dodaną dla wielu z tych kompozycji. Od samego początku tego wydawnictwa - "January" - nie sposób nie wyczuć, że Parks świetnie rozumiał się z kanadyjskim saksofonistą, a i pozostali artyści z sekcji rytmicznej dali o sobie znać w znaczący sposób.

(nota 7-7.5/10)








A na deser, lub na tak zwaną drugą nóżkę, dziś gorąca, a jakże, nowość z krajowego podwórka, co tym bardziej mnie cieszy, również z tego powodu, że całkiem blisko jest autorowi tego wpisu i do krainy muzycznej, jak i krainy geograficznej, z której to pochodzą niektórzy artyści wchodzący w skład tej grupy. A mam tu na myśli formacje - JAVVA - powołaną do życia całkiem niedawno przez muzyków takich grup jak: Hokei, Xenony, Alameda 2, 3, 4 i 5, T'ien Lai, Helatone, Duży Jack, Tropy, Contemporary Noise Quintet, Something Like Elvis. Jak możemy przeczytać na ich stronie: "Javva to zespół taneczny zrodzony z bitu, gitar i namiętnych mikropsychoz". Nagranie tygodnia, czyli coś dla "tańczących inaczej".













niedziela, 2 grudnia 2018

ROSE DROLL - "YOUR DOG" (Father/Daughter Records) "Nie taki easy listening, jak się wydaje"

 W planach i zamierzeniach miał to być wpis dotyczący najnowszej płyt My Brightest Diamond -"A Million And One". Niestety album ten nie zrobił na mnie aż tak pozytywnego wrażenia. Mówiąc krótko i wprost, rozczarował autora tego bloga do tego stopnia, że próba nakreślenia jego pobieżnej charakterystyki, niechybnie skończyłaby się krytyką. Wspominałem już nieraz, że nie mam zamiaru pastwić się nad artystami - a tym samym marnować Wasz cenny czas - którzy miewają lepsze i gorsze dni, dobre i całkiem kiepskie okresy. Nie chcę tylko wytykać ich błędów i potknięć, utyskiwać na pogłębiającą się twórczą indolencję, poświęcać kolejne strony bloga na wpisy w stylu: "Posłuchajcie, jakie to jest beznadziejne wydawnictwo... koszmar niejedno ma imię". Znacznie lepiej będzie, jeśli przedstawię w tym miejscu coś wartościowego, mniej znanego, co raczej nie przyozdobi się w piórka efemerycznej sławy, i nie zdobędzie zbyt szerokiej popularności.

Pewnie taki los spotka najnowszą, a zarazem debiutancką (tak zwany oficjalny debiut) płytę "Your Dog" - Rose Droll - choć wcześniej własnym sumptem artystka wydała epkę "Photograph" oraz "This Bee Wants a Cigarette" (2017). Mógłbym powiedzieć, że Rose Droll to multiinstrumentalistka, ale nie wiem tego na pewno (i nie przypuszczam, że by tak właśnie było), gdyż o tej artystce, pochodzącej z San Francisco w ogóle niewiele wiadomo. Jednak na swojej stronie Amerykanka chwali się - a za nią powtarzają to nieliczni recenzenci, którzy dotarli do krążka "Your Dog", i na których  ten album zrobił spore wrażenie - że podczas realizacji nagrań zagrała na każdym instrumencie, począwszy od gitary i fortepianu, przez sekcję rytmiczną, a na dzwoneczkach skończywszy. Droll miała się czym zajmować, bo na tej płycie nie brakuje instrumentów, jak i zaproszonych do współpracy gości. Nie brakuje tutaj również pomysłów - swoboda estetycznych skojarzeń, łączenie estetyk, ciekawe aranżacje, inwencja twórcza. Wszystko to znalazło swoje potwierdzenie w zapisie kolejnych ścieżek. Rose Droll w inteligentny sposób flirtuje z muzyczną przeszłością, czerpie różne elementy z poszczególnych gatunków i zestawia je obok siebie. Na wydawnictwie "Your Dog" usłyszymy moment rapowanej wokalizy ("Hush), sample, repetycje, nawiązania do easy listeningu, indie-folkową melodykę, ale przede wszystkim zgrabnie skomponowane piosenki, wystawiające świadectwo o możliwościach amerykańskiej artystki. Bywa świeżo, lekko, przyjemnie, i co ważne przy okazji oficjalnego debiutu - rozpoznawalnie. A to z pewnością dobrze rokuje na przyszłość.

(nota 7/10)


czwartek, 22 listopada 2018

JOSEPH SHABASON - "ANNE" (WESTERN VINYL) "Gdy umiera chwila"

  "Człowiek postanawia wymalować świat. Przez lata będzie zaludniał przestrzeń obrazami prowincji, królestw, gór, zatok, okrętów, wysp, ryb, pokoi, instrumentów, gwiazd, koni i ludzi. Na chwilę przed śmiercią odkryje, że ów cierpliwy labirynt linii jest podobny do jego własnej twarzy" - Jorge Luis Borges


Wspominałem już na łamach tego bloga, że jakże często dramatyczne przeżycia - śmierć bliskich, doświadczenia graniczne, tragedie, choroby - są w konsekwencji impulsem dla wszelkiej twórczości artystycznej. Podobnie było w przypadku najnowszej, wydanej kilka dni temu nakładem jakże zacnej oficyny Western Vinyl, płyty Josepha Shabasona zatytułowanej "Anne". Można powiedzieć, że ten album jest poświęcony i dedykowany matce głównego bohatera dzisiejszego wpisu, która zmaga się z chorobą Parkinsona. Jej głos oraz zwierzenia pojawiają się tu i ówdzie, subtelnie wplecione w tkankę kompozycji. Joseph Shabason w solowej odsłonie w intrygujący i urokliwy sposób eksploruje pogranicze ambientu i jazzu, zestawia ze sobą delikatną elektronikę i często poddane modyfikacji (używa przystawki Eventide) brzmienie trąbki i saksofonu.

Kanadyjski artysta jako mały chłopiec uczył się gry na gitarze. Dopiero w wieku 11 lat - jakby telepatycznie odebrawszy frazę pochodzącą z prozy Wiesława Myśliwskiego: "Wybierz saksofon" - wziął do ręki saksofon , zapisał się na lekcję gry na tym instrumencie, a później ukończył studia na University of Toronto. Jednak nie do końca pozostał wierny saksofonowi, w tak zwanym międzyczasie odkrył brzmienie syntezatora Roland JX-3P, a potem założył zespół Diana i zaczął komponować avant-popowe piosenki. Z nową formacją debiutował w 2013 roku płytą: "Perpetual Surrender", a trzy lata później światło dzienne ujrzał album "Familiar Touch", który zawierał dziewięć indie-popowych kompozycji okraszonych całkiem przyjemną wokalizą Carmen Elle. Warto dodać, że Joseph Shabason miał spory wkład w brzmienie grupy Destroyer, pojawił się jako zaproszony gość na płycie "Kaputt" i "Poison Season" oraz na krążku "Lost in the Dream" formacji The War On Drugs. W wywiadzie podkreśla, że przełomową płytą dla jego podejścia do dźwięku oraz sposobu myślenia o kompozycji był album Jona Hassella i Briana Eno - "Fourth World, vol.1: Possible Musics", nagrany w Celestial Sounds Studio (1980), w Nowym Jorku.

W solowej twórczości Jospeha Shabasona, której początek stanowi album "Aytche"(2013), możemy bez trudu odnaleźć nawiązania do dokonań Jona Hassela (trochę tu również dźwięków spod szyldu David Sylvian/Holger Czukay). Kanadyjski artysta lubi korzystać z repetycji, kreuje łagodne pastelowe przestrzenie, a tworząc dźwiękowe struktury, szuka ich pogłębienia - używa w tym celu dodatkowych, innych niż elektroniczne, instrumentów, takich jak: trąbka, saksofon, fortepian, skrzypce, nagrania terenowe (na ostatniej płycie są wśród nich odgłosy ptaków, wody itp.). W charakterystycznym dla siebie stylu - czego kolejnym potwierdzeniem jest album "Anne" - szkicuje odczucia, stany emocjonalne, tworzy krajobrazy wrażeń. Przy wydatnej pomocy zaproszonych do współpracy gości kreśli coś w rodzaju mentalnych map. Nie mogę oprzeć się wrażeniu, że podobnie jak ma to miejsce w opiece nad chorym, Joseph Shabason na płycie "Anne" z wyjątkową troską pochylił nad każdym tonem. Szczególnie słychać to w moim ulubionym utworze, którego słucham od kilku dni wciąż i wciąż, a który kończy album - "Treat It Like a Wine Bar". To małe dzieło sztuki...
Ileż tutaj subtelności, delikatności - dźwięki poszczególnych instrumentów wybrzmiewają łagodnie, mają swój czas, miejsce i przestrzeń, którą współtworzą razem z dialogiem. Melodia nie jest tu celem, pojawia się niejako przy okazji, jakby od niechcenia, liczy się nastrój, swoboda działania, radość tworzenia, momenty olśnienia. Coś wyłania się ze szczelin pomiędzy poszczególnymi nutami, coś się otwiera, czas zwalnia biegu, z tła wynurzają się kolejne nieśmiałe kształty i kształtem jest tło...

"A wiatr, wiesz to przecież, jest odgłosem świata, gdy umiera chwila"


(nota 7.5-8/10)



piątek, 16 listopada 2018

THEODORE - "INNER DYNAMICS" (United We Fly) "Buster Keaton w Świątyni Zeusa"

   Przyznam szczerze, że do najnowszej płyty greckiego artysty podszedłem tak, jak przed laty Anna Patrycy podejść zechciała, w klasycznej niegdyś reklamie, do opakowania podpasek - czyli: "Z pewną taką nieśmiałością". Jednak z każdą kolejną kompozycją zamieszczoną na tym udanym, jak później się okazało, albumie moja mina, wyrażająca początkowo sceptycyzm, coraz bardziej pogodniała i z chmurnego oblicza nieoczekiwanie przeobraziła się w twarz pełną zadowolenia i radości. Sporą niespodziankę sprawił mi multiinstrumentalista pochodzący z Grecji i ukrywający się pod pseudonimem Theodore. Fonograficznie debiutował pięć lat temu albumem zatytułowanym "7", utrzymanym w posto-rockowych, indie-rockowych klimatach i zawierającym zgodnie z tytułem siedem utworów.  Jego poprzednia płyta "It Is But It's Not" została nieco bardziej dostrzeżona w wąskich kręgach poszukiwaczy i tropicieli, a także w środowisku muzycznym, jej autor zdobył kilka lokalnych  nagród i wyróżnień. Warto przy tej okazji wspomnieć, że miksował ją Ken Thomas, znany ze współpracy z takimi grupami jak: Sigur Ros, M83, co oczywiście słychać było w brzmieniu poszczególnych kompozycji.

Najnowszy album wyprodukował Vagelis Moschos, a nagrywano go w kilku studiach, między innymi w "Clouds Hill" (Hamburg), "Katara Studios" (Doha), "Black Rock Studio" (Santorini). Theodore studiował naukę gry na fortepianie, pasjonował się tradycyjną grecką muzykę ludową, nagrał ścieżkę dźwiękową do spektakli teatralnych oraz do filmu; chociażby ta tworzona na żywo podczas projekcji filmu w reżyserii Bustera Keatona "Cameraman" ("Człowiek z kamerą"), w Świątyni Zeusa. Pobierał także lekcje w zakresie kompozycji muzycznej. I trzeba przyznać, że nauka nie poszła w tym przypadku w las.

 W jego utworach słychać wyraźnie zamysł muzyczny, bez trudu możemy odkryć swoistą strategię działania czy funkcjonowania oraz fakt, że są to nagrania zdecydowanie bardziej skomponowane - w tradycyjnym tego słowa rozumieniu - niż, co jest obecnie modne, wyprodukowane. W wielu z tych dziesięciu kompozycji, wypełniających album "Inner Dynamics", możemy usłyszeć mniej lub bardziej rozbudowaną orkiestrację. Łagodne tony fortepianu mieszają się tutaj w dyskretny oraz inteligenty sposób z dobrodziejstwami współczesnej elektroniki, ambient wyciąga dłoń w stronę indie-rockowego grania i muzyki filmowej. Wszystko to razem wzięte sprawia, że płyty słucha się z dużą przyjemnością, ponieważ przy tak skomponowanych dźwiękach trudno się nudzić. Na szczęście nie ma tu zbyt gwałtownych przeskoków stylistycznych, rollercosterowej jazdy z muzycznego nieba do brzmieniowego piekła. Theodore (Thodoris Polichronopoulos) w przemyślany i subtelny sposób dozuje zarówno emocje, jak i napięcie. Muzyka greckiego artysty podoba mi się w dynamicznych oraz energetycznych fragmentach - "Towards?", "Disorientation", "Floating" - jak i w chwilach wyciszenia, w momentach intymnych zwierzeń, kiedy słychać tylko fortepian i jego głos - przepiękny (szczególnie w końcówce) "Not For You".  Od czasu do czasu daje o sobie znać skłonność do budowania i rozciągania napięcia, sentyment do dłuższych dźwięków oraz fraz, nieskrywana zbytnio słabość do posługiwania się patosem. Być może w kilku momentach zabrakło mi spektakularnego gitarowego solo, albo krzyku trąbki lub lamentów saksofonu, co nie zmienia faktu, że chętnie powrócę do płyty raz, drugi i trzeci, przy najbliższej okazji.



(nota 7.5/10)


   
        
   

   




               





piątek, 9 listopada 2018

SCOTT ORR - "WORRIED MIND" (Other Songs Records) "Krótka płyta na długi weekend"

    Większość z nas - tropicieli intrygujących płyt, poszukiwaczy ciekawych dźwięków - bardzo sobie ceni małe niezależne wytwórnie. Jakże często to właśnie w tych niszowych, znanych tylko w wąskich kręgach, labelach ukazują się bardzo wartościowe pozycje,  debiutują młodzi wykonawcy, którzy dopiero później mają szanse wypłynąć na szerokie i niebezpieczne nurty rynku muzycznego (jeśli wcześniej nie utopią się w łyżce wody). I pomyśleć, że wszystko to - my, tropiciele, i oni, wykonawcy - zawdzięczamy zwykle garstce osób, ich wielkiej pasji. Rachunek zysków i strat, kwartalne podsumowanie lub roczny bilans, schodzą tutaj na dalszy plan. W tej perspektywie liczy się przede wszystkim MUZYKA, radość wynikająca z jej prezentowania i odkrywania oraz dzielenia się nią, najlepiej w najprostszy możliwy sposób.

 Dzisiejszy bohater, kanadyjski gitarzysta i wokalista, z pewnością wie, o czym mówię, bowiem sam prowadzi wytwórnię płytową - Other Songs Rec.  A wszystko zaczęło się w zaadaptowanej na potrzeby studia piwnicy, gdzie Scott rejestrował nagrania głównie swoich znajomych. W pierwszym roku działalności oficyny wydał aż dwanaście płyt, co jest całkiem niezłym rezultatem jak na skromne możliwości finansowe. Dopiero później nieco zwolnił tempo, zwracając większą uwagę na jakość wydawanego materiału.

Scott Orr czy to na płaszczyźnie wydawniczej, czy jako autor tekstów i kompozytor,  porusza się w obrębie indie-folku. Słuchając jego wcześniejszych dokonań - "A Long Life" (2013), "Everything" (2016) - można uchwycić, jak kanadyjski artysta dojrzewał nie tylko muzycznie. Pewnie doszedł do jedynie słusznego wniosku, że takich "panów z gitarą" śpiewających folkowe ballady jest dziś całkiem sporo, może nawet zbyt dużo. Żeby przebić się do nieco szerszego grona odbiorców, żeby zostać zauważonym, a w wyjątkowo sprzyjających okolicznościach zapamiętanym, trzeba mieć coś więcej niż pozostali, coś charakterystycznego, coś własnego, coś rozpoznawalnego.
Takim atutem dzisiejszego bohatera może być, w mojej ocenie, głos - delikatny, dźwięczny, łagodnie wypełniający przestrzeń. Scott Orr potrafi również pisać całkiem zgrabne piosenki. A ostatni album, który ujrzał światło dzienne kilka dni temu, pokazał, że kanadyjski artysta umie te "songi" ciekawie zaaranżować. Na płycie "Worried Mind" od czasu do czasu usłyszymy trzaski i szumy, subtelne i zamierzone niedociągnięcia spod znaku lo-fi. Oprócz samotnej niegdyś i wołającej o pomoc innych instrumentów gitary akustycznej, pojawiają się dźwięki fortepianu i syntezatora, elektroniczne dodatki. Scott Orr czerpie garściami z nostalgii i samotności, śpiewając o lękach, emocjach, bliskości drugiego człowieka. Całość płyty, tak jak i głos głównego bohatera dzisiejszego wpisu, brzmi delikatnie, miękko, pościelowo, i mimo iż żadnych większych zmian na rynku wydawniczym z pewnością nie wywoła, warto jej poświęcić więcej niż pół godzinki. Nie wiem, jak wy, ale ja sympatycznemu Kanadyjczykowi będę się przyglądał.


(nota 7/10)







niedziela, 4 listopada 2018

CHRISTIAN KJELLVANDER - "WILD HXMANS" (Tapate records) "Dojrzały sentymentalny pan"


Ten album miał pojawić się w ostatnim blogowym wpisie, ale gorąca nowość niegdyś mojego ulubionego australijskiego zespołu sprawiła, że musiałem dokonać drobnych korekt w harmonogramie zdarzeń. Odnoszę nieodparte wrażenie, że Christian Kjellvander jest artystą bardzo słabo znanym, nie tylko w naszym kraju. Najwyższy czas to zmienić. Pewnie zaskoczę wielu z was pisząc, że Kjellvander nagrywa i koncertuje regularnie od kilkunastu lat, a pod koniec października tego roku ukazała się jego dziewiąta w dorobku płyta. Debiut fonograficzny szwedzkiego artysty przypadł na rok 2002 i nosił tytuł "Song From a Two-Room Chapel", choć jako gitarzysta grał już wcześniej w zespole Loosegoats. Na koncie ma również płytę nagraną razem ze swoim starszym bratem, Gustafem, pod szyldem Song of the Soil. Niestety owa współpraca nie będzie kontynuowana, ponieważ brat zmarł tragicznie w 2011 roku. Christian Kjellvander urodził w Szwecji - cóż, że ze Szwecji - ale dorastał w Seattle, gdzie jego ojciec prowadził bar - bliscy zakończyli amerykańską przygodę z powodu recesji i wrócili w rodzinne strony.

Najnowszy album 42-letniego szwedzkiego artysty nosi tytuł "Wild Hxmans", gdzie w drugim wyrazie celowo zamieniono literę "U" na "X", co ma symbolizować wykluczenie. Jednym z tematów, które przewijają się w tekstach - oprócz pożegnań i życiowych refleksji - jest problem emigracji i tolerancji, poszanowania dla "odmienności" - jak w otwierającym całość "Strangers in Northeim". To obok blisko 10-minutowego "Curtain Maker" mój ulubiony utwór na płycie, który rozpoczyna się długim łagodnym wstępem. Kompozycja trwa ponad osiem minut, a ten powolny, refleksyjny początek pokazuje możliwości Christiana Kjellvandera. Trochę tu indie-folku, trochę americany, znajdziemy tu również mroczny, niepokojący nastrój, spokojną narrację instrumentów, bez żadnych technicznych fajerwerków czy solowych popisów oraz ciepły głęboki bas wokalisty.

"Przestrzeń między nutami jest równie ważna jak sama nuta"  - powiedział w jednym z wywiadów szwedzki artysta. Słuchając wielokrotnie tej bardzo dobrej kompozycji, moje skojarzenia za każdym razem płynęły w stronę dokonań Billa Callahana czy grupy Tindersticks. Te kilka początkowych fragmentów brzmi podobnie - nostalgicznie, melancholijnie - i szkoda tylko, że potem, przy okazji takich utworów jak: "The Thing Is", "Halle Lay Lu Jah", tempo akcji nieco wzrosło. Dla mnie Christian Kjellvander najbardziej wiarygodny jest własnie w takich niespiesznych balladach - "Stiegga" czy "Curtain Maker" - to tutaj jego charakterystyczny głos brzmi najpełniej.
Jeden z recenzentów całkiem słusznie porównał twórczość Christiana Kjellvandera - szczególnie w jakimś stopniu przełomową, moim zdaniem, ostatnią płytę - do pisarstwa Cromacka McCarthey'ego (kto czytał, ten wie). Niespieszna fraza, pewien charakterystyczny spokój - "Nie śpieszę się z rzeczami" - brak gwałtownych napięć, czy spektakularnych momentów kulminacyjnych, popisów czy ozdobników. Leniwie płynie sobie melodia, a wraz z nią płyną kolejne zdania. Akcja toczy się od słowa do słowa, a z tych siedmiu kompozycji, które wypełniają płytę "Wild Hxmans" bije jakaś szlachetna prostota. Warto sięgnąć po ten album.
Niestety nie może, jak to zwykle bywa, pojawić się poniżej mój  ulubiony utwór z tej płyty, bo w sieci dostępne jest tylko video do kompozycji, która zamyka ten album - "Faux Guernica".

(nota 7-7.5/10)













piątek, 2 listopada 2018

DEAD CAN DANCE - "DIONYSUS" (Pias Recordings) "Radość, sen i zapomnienie..."

  Australijski duet to kolejna po Slowdive, The Cure, His Name is Alive, ulubiona grupa ze szkolnych lat. Z czasów kiedy odkrywanie i zdobywanie upragnionych  płyt nastręczało mnóstwo problemów, i powoli z nieśmiałych, cokolwiek przypadkowych, ruchów ucznia szkoły średniej przeradzało się w życiową pasję. To był jeden z tych zespołów, który po prostu wypadało znać, niezależnie od tego, czy słuchało się metalu, czy jak skromny autor tego wpisu było fanem alternatywnego rocka (i audycji w MTV "120 Minutes"), czy z dumą nosiło się punkowy czub na ogolonej głowie. Ich dokonania artystyczne często i niesłusznie kojarzone bywały z mrokiem, misterium, ponurymi klimatami i odrobinę na siłę wciskane, w odrębną wprawdzie, ale jednak, szufladkę rocka gotyckiego. Tymczasem sympatyczni artyści z antypodów niemal od samego początku eksplorowali różne rejony estetyczne, gatunkowe. W swoich fascynacjach, poszukiwaniach i podróżach przekraczali kolejne granice, nie tylko geograficzne, ale również czasowe, sięgając po elementy muzyki etnicznej, średniowiecznej, barokowej, celtyckiej, Bliskiego Wschodu, i przywożąc z tych  rzeczywistych podróży coraz to bardziej wyszukane instrumenty. Tym samym zespół, chcąc nie chcąc, wpisał się również w motyw przewodni przewijający się na łamach tego bloga, czyli muzycznego, kulturowego, estetycznego pogranicza.

Z tym większą radością i nie przez przypadek, goszczę ten zacny duet w moich skromnych  progach. Nie może być inaczej, skoro drugą płytą, jaką w życiu kupiłem, był album "Within the Realm of a Dying Sun". Oczarowany niezwykłą aurą i wyjątkowym brzmieniem tego krążka szybko, praktycznie w jeden tydzień, stałem się jakże szczęśliwym posiadaczem całej dyskografii. A w tak zwanym międzyczasie zdążyłem nabyć książkę Tomasza Słonia: "Dead Can Dance - W królestwie umierającego słońca", poświęconą zespołowi, którą w przypływie wielkoduszności pożyczyłem komuś, kto do dziś jej nie oddał. Mam nadzieję, że wciąż jest czytana i przeglądana, że służy nowemu właścicielowi mądrym słowem.
Gdybym miał wybrać kilka ulubionych  kompozycji tej grupy, miałbym spory problem i niezły ból głowy, choć głowa boli mnie rzadko i raczej nie podczas słuchania muzyki, tym bardziej płyt Dead Can Dance. Jakby owa "szczęśliwa dziesiątka" finalnie nie wyglądała, z pewnością musiałyby znaleźć się tam te trzy utwory: "Avatar", "Persephone (the gathering of flowers)", oraz "Summoning of the Muse". A gdybym miał w mojej pamięci magiczny licznik odtworzeń poszczególnych utworów, który o każdej porze dnia i nocy potrafiłby podać ich dokładną liczbę, niechybnie okazałoby się, że to kompozycja "Summoning of the Muse" przez lata mojego życia była tą, do której niczym w miłosnym uniesieniu wracałem najczęściej.








Najnowszy album zespołu nosił tytuł "Dionysus", i jak podpowiada doświadczenie nie jest to nazwa przypadkowa. W mitologii greckiej Dionizos to bóg płodności, witalności, siły, energii, ale także wina, zabawy, radości i seksu. Według Eurypidesa: "Dionizos to bóg rozkoszy (...), a ludzie czerpią z jego czary radosnej, sen i zapomnienie". Dionizje rozpoczynały się od "pompe" ( a płytę Dead Can Dance zamyka utwór "Psychopomp") - była to procesja ofiarna, wypełniona tańcem i śpiewem, zakończona złożeniem ofiary, najczęściej z byka.
Warto przy tej okazji wspomnieć o roli Bachantek (album zawiera kompozycje "Dance of the Bacchantes") - ogarnięte szałem tańca i rytmu, zaprawione kielichami wina, które rozgrzewało ich ciała, biegały po lesie w koźlich skórach albo nago, i wpadały w ekstazę. I cała okoliczna fauna musiała mieć się przed nimi na baczności. Napotkawszy niczemu niewinne zwierzę, bachantki czy menady rozszarpywały je w szale ekstatycznego uniesienia, żeby później oblać się jego krwią.

Wspominam nieco szerzej o "dionizjach" nie bez powodu, bowiem podczas słuchania najnowszej płyty Dead Can Dance, zadałem sobie pytanie - czy wszystkie te element: radość, taniec, orgia, ekstaza, są wyraźnie obecne i przedstawione w muzyce australijskiego duetu. A moja odpowiedź brzmi - otóż nie do końca.

Cóż więc ukrywa się pod barwną maską z meksykańskich gór Sierra Madre?
Album "Dionysus" został podzielony na dwie części: "ACT 1" i "ACT2". Tym razem oprócz bogactwa użytych instrumentów, choć nie tak sporego jak to bywało na poprzednich płytach, zwraca na siebie uwagę rytm, jego różne wcielenia, odmiany, emanacje. Nic dziwnego, bo to rytm, powtarzalność struktur dźwiękowych wyznaczonych  kolejnymi taktami, ma wprowadzać słuchacza w trans. Nie jest to jednak trans na miarę tego, który wywoływały kompozycje z albumu "Spiritchaser".
Nie ma na ostatniej płycie Dead Can Dance popisów wokalnych  Lisy Gerrard, do czego fani zespołu zdążyli się już przyzwyczaić, a na które ja zwykle czekałem. Choć przy okazji ich poprzedniego albumu "Anastasis" złapałem się na tym, że kompozycje Brendana Perry podobają mi się o wiele bardziej, i to do nich wracałem częściej (Lisa Gerrard wypadła tam jakoś blado), tym samym zaprzeczając zdaniu Tomasza Beksińskiego, że: "Brendan jest nudny jak...". Trzeba przyznać, że na krążku "Dionysus" artyści bardzo oszczędnie gospodarowali ludzkim głosem.

Jeśli "Dionizje"można kojarzyć z biesiadą, tańcem, orgią i ekstazą, to w wydawaniu Dead Can Dance zdecydowanie zabrakło tych  dwóch ostatnich elementów. Troszkę daje tu o sobie znać, potęgujący się z każdą chwilą, deficyt muzycznego rozpasania, wolności i swobody, pewnej dozy, choćby i kontrolowanego przez instrumenty, szaleństwa. Słucha się tej płyty jako prologu przed ucztą właściwą, jako wstępu do czegoś, co dopiero miało nadejść, ale z jakichś powodów nie nadeszło - wino było zbyt słabe albo zwietrzałe, zupa za słona, panie nie w humorze (więcej transu, orgii, i ekstazy zawiera moja ulubiona "Cantara" z albumu "Within the Realm of a Dying Sun", niż jakiekolwiek nagranie na płycie "Dionysus"). Gdybym nie znał tytułu, mógłbym pomyśleć, że przyświeca temu albumowi mimo wszystko nurt apolliński (umiarkowanie, rozwaga, intelekt), a nie dionizyjski.
Z pewnością wciąż przy tej muzyce "nieżywy może tańczyć", ale Dionizos podniesie się chyba tylko na chwilę - "Dance of the Bacchantes", "Psychopomp" - żeby rozprostować pogniecioną tunikę i starcze kości, a potem sięgnąć po kolejny puchar nieco zwietrzałego już wina.

(nota 6.5/10)







sobota, 27 października 2018

JULIA HOLTER - "AVIARY" (Domino Recording) "Tam, gdzie kończą się mapy"

   Dawni żeglarze nawigowali swoje okręty spoglądając uważnym wzrokiem na niebo usłane gwiazdami. W czasach, kiedy mapy poddawano ciągłym modyfikacją, nanosząc na wytarte i poplamione kartki coraz to nowsze poprawki, obszary nieznane i nieodkryte lądy (tam, gdzie kończyły się mapy) kartografowie zwykli określać mianem "terytorium smoków".

Julia Holter na swoim najnowszym albumie "Aviary" proponuje właśnie taką wyprawę w nieznane. Całkiem możliwe, że autorka tych piętnastu kompozycji - 90 minut muzyki - sama dokładnie nie wiedziała, gdzie tym razem poniosą ją myśli, refleksje, fantazja ( w dużej mierze) i pomysły kłębiące się w jej głowie. Zdaje się, że w tym przypadku równie ważna jak koncepcja estetyczna była impresja chwili, zwyczajne poddanie się temu, co często bywa mgliste i ulotne, co szybko pojawia się i raptownie znika, nie pozostawiając po sobie nawet śladu. Tym razem z całą pewnością ślady pozostały, gdyż bardzo trudno przegapić te kilkanaście tropów, z których niemal każdy prowadzi w odrobinę innym niż pozostałe kierunku, choć wszystkie razem wskazują zgodnie na jedno i to samo - na wyjątkową wrażliwość artystki.

I można na ostatnim albumie Holter odnaleźć nawiązania do twórczości Kate Bush i Davida Sylviana (który milczy wokalnie z uporem i jak zaklęty), można usłyszeć nuty obecne w dokonaniach Laurie Anderson. Moje skojarzenia od czasu do czasu wędrowały również w stronę zapomnianego już, a przecież zacnego, wydawnictwa Nicola Alesiniego i Pier Luigi Andreoniego - "Marco Polo", gdzie David Sylvian, Roger Eno, David Torn i Harold Budd dołożyli coś więcej niż trzy grosze. Jednak przede wszystkim jest to autorski album Julii Holter, który udało jej się stworzyć przy wydatnej pomocy zaprzyjaźnionych  muzyków.
"Aviary" to świadectwo jej talentów i pokaz nieskrępowanej wyobraźni, to długimi fragmentami przepiękny zapis swobody estetycznych skojarzeń, zaproszenie do poznania intymnego, kobiecego świata i obietnica (w dużej mierze spełniona) niezwykłej przygody. I mógłbym tak mnożyć kolejne określenie i metafory ponad potrzebę, albo skrócić to coraz bardziej wydłużające się zdanie pisząc, że tej płyty trzeba po prostu posłuchać, trzeba wsłuchać się w nią z uwagą, raz, drugi, trzeci, w każdej chwili, i jeśli czas na to pozwala, żeby ten album poznać, poczuć, i w sprzyjających okolicznościach zrozumieć.

Wszystko zaczęło się - jak zapewnia w wywiadzie Julia Holter, a my nie mamy powodów, żeby jej nie wierzyć - od opowiadań Etel Adnan z tomu "Master of the Eclipse". A kluczowe zdanie, które pojawia się w jednej z opowieści, i które szczególnie utkwiło w głowie naszej dzisiejszej bohaterki, brzmi: "I Found Myself in Aviary Full of Shrieking". Aviary to po prostu woliera, ptaszarnia, ograniczona ścianami klatka dla ptaków. To również według słów artystki metafora świata, w którym przyszło nam żyć. Świata, w którym każdego dnia jesteśmy atakowani przez niezliczoną ilość bodźców, informacji, komunikatów oraz dźwięków, na które, chcąc nie chcąc, reagujemy. Zmęczeni, a czasem zniechęceni, znużeni, z coraz to bardziej stępioną wrażliwością - wytartą niby pożółkłe karty dawnych map - zapominamy o pięknie otaczającego świata, a w konsekwencji o nas samych. Jednak błądzić jest rzeczą ludzką, gdyż jak zapewnia nas, a w pewnym sensie również pociesza, amerykańska artystka: "We wszystkich ludzkich błędach jest coś prawdziwego".

W innym opowiadaniu Etel Adnan - "Journey to Mount Tamalpais" - libańska malarka i pisarka przedstawia swoją ulubioną przyjaciółkę, górę i szczyt Mount Tamalpais, w Pacific Coast Rang, w Kalifornii, wznoszący się na 784 metry ponad poziom morza, i widoczny na teledysku do utworu "Words I Heard" Julii Holter. Na kartach książki Ednan zachwyca się pięknem przyrody, przywołuje bogactwo świata natury, a zatrzymawszy samochód bohaterów u podnóża tej góry, każe im kontemplować cudowne widoki, podczas gdy z radia wydobywają się dźwięki Sonaty Op.1 Albana Berga.

 Julia Holter nie stworzyła sonaty, choć w jej kompozycjach nie brakuje elementów muzyki klasycznej, które przenikają się z wątkami estetyki kojarzonej zwykle ze światem alternatywy czy awangardy (barokowe ornamenty, nietuzinkowe rozwiązania, radość jaką niesie ze sobą zabawa głosem, mniej tu artrocka, jak na ostatnich albumach Kate Bush, ale za to więcej swobody). Są i skrzypce, bas, dudy i trąbka, i klawisze - bo to od nich poniekąd wszystko się zaczęło, kiedy w zaciszu domowego ogniska Julia Holter przy ich pomocy i w oparciu o swój charakterystyczny głos tworzyła podwaliny pod pierwsze kompozycje. 
"Aviary" to album intrygujący, pełen swobodnych estetycznych skojarzeń i wyzwań rzuconych prosto w uszy słuchacza. Czy im podołasz? Na to pytanie musisz odpowiedzieć sobie sam. Nie będzie łatwo, ale przecież dobrze wiesz, że często to, co łatwo i szybko przychodzi, potrafi równie łatwo i szybko odejść w zapomnienie.
Tylko nieliczni będą mogli przemieszczać się swobodnie i bez obaw po "terytorium smoków".

(nota 8-8.5/10)











sobota, 13 października 2018

TOBY DRIVER - "THEY ARE THE SHIELD" (Blood Music) "Nie pytajcie mnie, kim jestem..."

Toby  Driver to prawdziwy muzyczny kameleon. Amerykański artysta znany jest z tego, że przywdziewa coraz to inne szaty, poszukując nowych środków wyrazów dla swojej scenicznej osobowości. Jego credo można by podsumować zdaniem zaczerpniętym z "Archeologi wiedzy" Michela Foucault'a - "Nie pytajcie mnie, kim jestem...". Tak brzmi początek znanej sentencji francuskiego filozofa. Choć w przypadku twórczości Toby Drivera równie ważna jest druga część owego, w pewnym sensie również, symbolicznego zdania. "Nie pytajcie mnie, kim jestem, ani nie mówcie, abym pozostał taki". Sentencję można także zaadresować w stronę krytyków muzycznych, którzy niekiedy na siłę próbują wcisnąć twórczość amerykańskiego multiinstrumentalisty w jakaś ciasną, dobrze im znaną, i wygodną, głównie dla nich, gatunkową szufladkę.

Toby Driver to 40-letni artysta, urodzony w Meriden, w stanie Connecticut, który rezyduje obecnie w Nowym Yorku. Jako chłopiec uczył się gry na klarnecie i pianie, naukę gry na tych instrumentach kontynuował potem pod okiem Yusefa Lateefa. Toby od najmłodszych lat powoływał do życia kolejne zespoły, eksplorując przy okazji różne gatunki. Przewinął się również przez mnóstwo składów, jako tak zwany muzyk sesyjny. Z tych nieco bardziej znanych formacji Toby Drivera warto wspomnieć o dwóch, mocno ze sobą powiązanych. Pierwsza z nich to Maudlin of the Well, grająca według jednego z krytyków "astralny metal"- tak, tak... są i takie gatunki. Przy okazji tego etapu rozwoju artystycznego amerykański artysta poruszał w tekstach tematy zaświatów, duchów, "nawiedzonych miejsc", zjawisk paranormalnych itp. Po kilku płytach i latach wspólnego grania, Maudlin of the Well przeobraziło się w Kayo Dot.

Pierwszy solowy album Toby Driver wydał trzynaście lat temu dla wytwórni Tzadik, nosił on tytuł: "L..L..Library Loft". Ubiegły rok przyniósł wraz z sobą kolejne wydawnictwo - "Madonnawhore". Krążek zawierał 6, 8-minutowe kompozycje, oparte głównie na rozmytym brzemieniu gitar i klawiszy, utrzymane w mrocznym postgotyckim nastroju.

Wspominam o tym także dlatego, ponieważ najnowsze wydawnictwo, które ujrzało światło dzienne pod koniec września tego roku, noszące tytuł "They Are The Shield", stanowi niejako kontynuację, czy rozwinięcie sposobu myślenia o dźwięku i kompozycji, które zostało zapoczątkowane właśnie na poprzednim albumie. Tym razem brzmienie gitar nie jest tak dominujące, a zastąpiły je dźwięki skrzypiec i proste aranżacje. Toby Driver zaprosił do współpracy Pauline Kim Harris (artystka i kompozytorka nominowana do Grammy) oraz Conrada Harrisa, którzy zagrali na skrzypcach. Całość została nagrana w EastSide Sound Studio, w Nowym Yorku, pod czujnym okiem znanego w środowisku muzycznym  inżyniera dźwięku i producenta Marca Urselli (nagrywał między innymi Zorna, Cave'a, Laurie Anderson ). Po raz pierwszy zagrano ten materiał na żywo już w ubiegłym roku, w klubie "Roulette", na Brooklynie. Jeśli chodzi o koncerty i polski trop, to warto odnotować obecność Toby Drivera na ubiegłorocznej odsłonie Sacrum Profanum.

Album "They Are The Shield" rozpoczyna długie intro skrzypiec, któremu wtóruje partia klawiszy, tworząc sugestywne tło. Amerykański artysta zdecydowanie woli dłuższe formy wypowiedzi (stąd też nieco dłuższe tony w jego sposobie śpiewania), preferuje łagodne wybrzmiewanie dźwięków, od nagłych i gwałtownych zmian modalnych. Ważne jest dla niego zbudowanie odpowiedniej atmosfery, stopniowe wprowadzania słuchacza w intymny świat. W utworze "Anamnesis Park" głos Toby Drivera pojawia się "już", "dopiero", po 6 minucie i 30 sekundzie. Te dwa pierwsze utwory - "Anamnesis Park" oraz "Glyph" - brzmią właściwie jak jedna kompozycja, jak dwie części tej samej opowieści. Dominuje nastrój niepokoju i smutku, podkreślony przez tony skrzypiec. Warto zaznaczyć, że cały album brzmi bardzo konsekwentnie i spójnie. Jedynie drobne ożywienie tempa narracji można odnotować przy okazji "470 Nanometers". W "Scaffold of Digital Snow" pojawia się dodatkowy głos, kobiecy głos - to Bridget Bellavia ujawniła swoje możliwości wokalne.
Na płycie "They Are The Shield" mamy do czynienia z czymś na kształt autobiograficznych  ballad, o miłości, rozstaniach i meandrach ludzkiego losu. Muzycznie można odnaleźć dyskretne odwołania do dokonań Scotta Walkera, Philip'a Glassa, Arvo Parta, Talk Talk. Muzyka kameralna miesza się tutaj z elementami jazzu, rockiem gotyckim, indie folkiem. Pikanterii dodaje fakt, że album ukazał się w oficynie, która na co dzień promuje głównie grupy metalowe. Płyta całkiem nieźle koresponduje z albumem "Minus" Daniela Blumberga, prezentowanym na łamach tego bloga.
Na koniec dzisiejszego wpisu moja ulubiona kompozycja, od której nie potrafię się uwolnić, cudowne połączenie myślenia o dźwięku spod znaku nieodżałowanego Talk Talk i Bark Psychosis. Mój ulubiony, póki co, przebój tej jesieni.

(nota 7.5/10)




  

czwartek, 4 października 2018

THUS OWLS - "THE MOUNTAIN THAT WE LIVE UPON" (For The Living And The Dead) "Mrok niejedno ma imię"

Spotkali się dekadę temu podczas jednego z europejskich koncertów. Erika Alexandersson udzielała się wokalnie w grupie Loney Dear, zaś Simon Angell grał na gitarze w zespole Patricka Watsona. Coś między nimi zaiskrzyło na tyle, że zostali parą i założyli własną formację Thus Owls. Ich debiut fonograficzny przypadł na 2009 rok, nosił tytuł "Cardiac Malformations" i został nagrany w Svenska Grammofonstudion w Geteborgu. Przez cztery kolejne lata nasi dzisiejsi bohaterowie mieszkali w Szwecji - cóż, że ze Szwecji - często podróżując po Europie (następną płytę nagrali we Francji), po czym zawarli związek małżeński - "...i że nie opuszczę cię..." - żeby ostatecznie osiąść w Kanadzie.

Czwarta w dyskografii płyta - nie licząc epki - zatytułowana "The Mountain That We Live Upon", która ukazała się kilka dni temu, została zarejestrowana w Montrealu. Tym razem podstawowy skład - Erika Angell, Simon Angell, Samuel Joly (perkusja), poszerzono o kilku gości. Wśród nich warto wymienić Jasona Sharpa, który zagrał na saksofonie, oraz Emila Strandberga, który zagrał na trąbce. Szczególnie ten drugi, w mojej ocenie, podniósł wartość tej płyty.

Cały materiał został nagrany na żywo, w studiu Hotel2Tango, w Montrealu. Hotel2Tango to znane miejsce na mapie alternatywnej sceny kanadyjskiej. Czasami bywa również nazywane Thee Mighty Hotel2Tango (H2T). Przede wszystkim jest to studio analogowe, którego głównymi inżynierami dźwięku są Efrim Menuck oraz Thierry Amar, znani z formacji Thee Silver Mt.Zion Memorial Orchestra, i Godspeed You! Black Emperor. W tym przytulnym zakątku dzielnicy Mile End nagrywali między innymi: Arcade Fire, Wolf Parade, Vic Chesnutt. Można powiedzieć, że jest to ulubione studio wytwórni Constellation Records.

Album "The Mountain That We Live Upon" rozpoczyna urokliwy "A Shade of Green", dźwięki klawiszy i trąbki, które łagodnie wprowadzają w nastrój całego wydawnictwa. Głos Eriki Angell w górnych rejestrach przypomniał mi wokalizę Kate Bush. Zresztą ta kompozycja mogłaby się znaleźć jako dodatek do płyty "Aerial" lub "50 Words For Snow". Podobna melodyka, podobne kreowanie muzycznej przestrzeni. Smutek, nostalgia, psychodelia i mrok przewijający się w nagraniach państwa Angell, który niejedno ma imię.
W utworze "Future/Past", jak i w "Solar Eclipse", sposób śpiewania - szczególnie zwrotki - bardzo mocno przypominał mi dokonania Beth Gibbons (Portishead). Zwraca też na siebie uwagę realizacja wokalu, który dzięki temu znalazł się bardzo blisko słuchacza, "tuż przy uchu". Przyznam szczerze, że cenię sobie właśnie taki sposób rejestracji głosu. Trop grupy Portishead (szczególnie ostatni okres ich działalności), i związanej z nimi stylistyki, jest kluczowy dla opisu dokonań szwedzko-kanadyjskiej formacji. Muzycy Thus Owls wciąż poszukują ciekawego brzmienia. Nie obawiają się zmiany tempa w obrębie poszczególnych kompozycji, kilku fraz. Ciężko przypisać ich twórczość do jednego gatunku - byłoby to dla nich krzywdzące - ponieważ swobodnie poruszają się na pograniczu wielu estetyk.

Matka Eriki Angell była nauczycielką śpiewu, prowadziła chór, nic więc dziwnego, że Erika jako nastolatka zasiliła skład kilku z nich. Stąd również pewne drobne naleciałości, pochodzące jak przypuszczam właśnie z tego okresu, w sposobie jej śpiewania. Chociażby skłonność do wykorzystywania nieco dłuższych dźwięków. Erika Angell lubi śpiewać niejako obok instrumentów. Na ostatnim albumie Thus Owls są całe partie, gdzie głos Eriki rozbrzmiewa  na malowniczym tle gitar, kiedy nie podają one tonów linii melodycznej. Zupełnie tak, jakby tymi wstępami wokalistka zapraszała muzyków do dalszego rozwinięcia zaproponowanych przez nią pomysłów; jakby jej głos zachęcał do współpracy pozostałe instrumenty.
Z pewnością strzałem w dziesiątkę okazało się użycie trąbki, która bardzo wzbogaciła brzmienie, dodając dodatkowych barw. Emil Strandberg stanął na wysokości zadania. Szkoda tylko, ze saksofon odzywał się tak rzadko, jedynie w dwóch utworach, i głównie w tle, niejako dociążając poszczególne kompozycje swoim dyskretnym barytonowym podmuchem. Co oczywiście nie zmienia mojej końcowej oceny, że jest to płyta godna uwagi i wielu odtworzeń.

(nota 7.5/10)








A na deser moja ulubiona kompozycja z albumu "The Mountain That We Live Upon".



wtorek, 25 września 2018

GET THE BLESSING - "BRISTOPIA" (Kartel Music Group) "Deleuze, Gauttari i kłącze z Bristolu"

  To spora przyjemność móc obcować z szóstym w dyskografii zespołu albumem, odsłuchiwać 11-stu utworów raz, drugi, a nawet trzeci. Mam również nieodparte wrażenie, że i muzycy tworząc poszczególne kompozycje, mieli przy tym sporo frajdy. Czuć tutaj i swobodę, i luz, i zwyczajną radość wynikającą ze wspólnego grania. Grania JAZZU, podanego inteligentnie i z wyczuciem smaku, w bardzo nieszablonowy sposób.

To, co charakteryzuje brytyjski kwartet to zwarte ramy, zamknięta, krótka i treściwa forma wypowiedzi. Właściwie powinienem napisać na poły zamknięta, bo zawierająca elementy swobodnej improwizacji. Szczególną uwagę zwracają na siebie zgrabne i gustownie zaaranżowane tematy (w oparciu o sekcję rytmiczną oraz instrumenty dęte, od czasu do czasu pojawiają się tony gitary, na której zagrał Adrian Utley, niegdyś Portishead). Można powiedzieć, że muzycy stworzyli zestaw gotowych, radiowych singli - czas trwania większości utworów oscyluje w okolicach 3 minut, najdłuższy fragment na płycie,  "The Second Third", liczy sobie 6 minut.
Warto w tym miejscu podkreślić, że improwizacyjne solo, które wypełnia niemal każdą kompozycję, nie nosi śladów pustego popisu, pstrokatego jazgotu, przy pomocy którego artysta usiłuje nas przekonać o swoich nieprzeciętnych umiejętnościach. Solówki pełnią tutaj funkcję rozwinięcia utworu, pogłębienia tematu, poszerzenia horyzontu znaczeniowego kompozycji. Przede wszystkim wprowadzają dodatkowe barwy.

Przy okazji kwartetu z Bristolu trzeba również wspomnieć o różnorodności stylistycznej, przewijającej się na płycie oraz w obrębie danego utworu - od jazz-rocka, przez afrobeat i funky, aż do akcentów psychodelicznych, jak w tytułowym "Bristopia". Tak, to klasyczny przypadek grupy funkcjonującej na pograniczu gatunków. Jednak w żadnym momencie albumu nie mamy do czynienia z przepaścią stylistyczną, ze zupełnie przypadkowym zestawieniem obok siebie skrajnych  estetyk, z chaotycznym przeskakiwaniem od jednego wątku do drugiego, od jednej konwencji w zupełnie inną. W tym muzycznym "szaleństwie" - oczywiście mocno przesadzam używając tego określenia - z pewnością jest metoda.

W 1980 roku ukazała się kluczowa praca Gilesa Deleuze i Felixa Gauttariego zatytułowana: "Mille Plateux. Capitalisme et Schizophrenie". Przy tej okazji pojawiły się takie pojęcia jak: nomadyzm, plateau oraz kłącze. Metafora "kłącza" służyła do opisu świata, w którym przyszło nam żyć. "Kłącze" to struktura, która nie posiada jakiegoś stałego, raz i na zawsze wyznaczonego centrum ("centrum jest tranzytywne"), bez jednej wyróżnionej zasady ("arche"), to sieć odniesień, odwołań, gdzie możliwe są połączenia różnych gatunków, różnych rodzajów.

Wspominam o tym dlatego, że owa metafora "kłącza" całkiem nieźle oddaje to, co na poziomie estetycznym charakteryzuje twórczość formacji Get The Blessing. Jim, Clive, Jake i Pete mają swój rozpoznawalny styl, nad którym wciąż pracują i który wciąż udoskonalają. Oczywiście na upartego można podać jakieś tropy stylistyczne. Można przy tej okazji posługiwać się takimi nazwami jak: Heliocentrics, The Souljazz Orchestra, Sons of Kemet itd. Jednak będą to tylko drobne przybliżenia, nie oddające w pełni tego, co na albumach formacji z Bristolu się dzieje. Być może przy tej okazji warto zredefiniować pojęcie "Bristol Sound".

(nota 7.5/10)





       

czwartek, 20 września 2018

DAKOTA SUITE, DAG ROSENQVIST, EMANUELE ERRANTE - "WHAT MATTERS MOST" (Karoke Kalk) "Czyli o tym, co w życiu istotne"

   Ponad pół wieku temu - dokładna data nie jest aż tak ważna - w domu reżysera Johna Hustona miało miejsce spotkanie towarzyskie. Wśród zaproszonych gości znaleźli się sławni przedstawiciele świata kina i sztuki, reżyserzy, scenarzyści, znani aktorzy i aktorki, w tym Ava Gardner. W pewnym momencie ktoś rzucił pytanie: "Co jest najważniejsze w życiu?". Przytulne i gustownie urządzone wnętrze zaczęły wypełniać pierwsze nieśmiałe odpowiedzi. Ktoś, całkiem słusznie, stwierdził, że najważniejsze w życiu jest zdrowie, jakaś aktorka, jak to kobieta,  wskazała na miłość, bycie kochanym, bycie szczęśliwym. Tubalny głos scenarzysty, siedzącego w rogu pokoju, oświadczył, że najważniejsza jest rodzina, ktoś chwilę później dorzucił, że: "wolność". Wysłuchawszy spokojnie wszystkich odpowiedzi, na końcu odezwał się John Ford. "Najważniejsze w życiu jest... być czymś zainteresowany" - oto, co powiedział reżyser filmu "Rio Grande".

Wspominam o tym dlatego, że najnowsza płyta grupy Chrisa Hoosona, Dakota Suite, zatytułowana "What Matters Most", dotyczy również tej kwestii. Formacja Dakota Suite istnieje na rynku muzycznym od dwudziestu lat, i przez ten czas nie tylko scenicznej działalności, doczekała się około dwudziestu albumów (jak zwykle dokładna liczba zależy od przyjętej metodologii). Ten najnowszy ukazał się kilka dni temu, i w mojej ocenie jest jedną z najlepszych pozycji w bogatej dyskografii.

Całość rozpoczyna się od kompozycji "Constanta, 1992", i niespiesznych dźwięków fortepianu, w stylu przypominającym dokonania nieodżałowanego Erika Satie. Dźwięk oraz jego łagodne wybrzmiewanie, kolejny ton i kolejny oddech subtelnej pauzy. Taka estetyka, ten styl muzycznej ekspresji - eteryczny, leniwy, nostalgiczny (pogranicze elektroniki i ambientu, alternatywy i jazzu) - przewija się przez cały album. Niekiedy pojawiają się dźwięki gitary, przetworzone i powielone, zapętlone i umiejętnie nałożone na siebie, jak w prześlicznym i utkanym z melancholijnych wersów: "Now That You Know".Czasem na pierwszy plan wysunie się delikatna narracja saksofonu, coś na kształt westchnięć, nieśmiałych  szeptów, dostosowanych  do sposobu śpiewania wokalisty, i powołanych do życia przez Lisen Rylander, jednego z wielu zaproszonych do współpracy gości. Wśród nich musiał się znaleźć stały bywalec wydawnictw sygnowanych nazwą Dakota Suite - Dag Rosenqvist, odpowiedzialny za syntezator, banjo i klawisze Rhodesa, Emanuele Errante, który dostarczył nagrań terenowych, Anna Elias śpiewająca w chórkach, oraz kolejny stały gość, Quentin Sirjacq, obsługujący tym razem wibrafon. Płyta jest w pewnym sensie dedykowana Johannie, żonie Chrisa Hoosona, którą poznał 26 lat temu na rumuńskim dworcu (stąd tytuł "Constanta, 1992"), i która zagrała tutaj na klarnecie.

Album "What Matters Most" z jednej strony mieni się barwami jesieni - nostalgia, melancholia, smutek - a z drugiej fragmentami spowity jest przez gęstniejący mrok, przepełniony niepokojem, którego nie sposób do końca zdefiniować i wyrazić, a który zdaje się pęcznieć gdzieś od środka, nie znajdując dla siebie całkowitego ujścia.
W wywiadzie Chris Hooson oświadczył, że to jego najbardziej skomplikowana i osobista płyta, jaką nagrał do tej pory.

A co jest najważniejsze w życiu dla lidera formacji Dakota Suite, fana wydawnictw ECM, wielbiciela dokonań Harolda Budda oraz grupy Red House Painters? - ktoś słusznie zapyta.
Prawdopodobnie wiele rzeczy. Jakąś odpowiedź na ten temat przynosi kompozycja zatytułowana "I Survive Only In Someone Else".Chris Hooson stawia więc na miłość, relację z drugim człowiekiem,  bycie z kimś, a tym samym bycie w kimś, pozostawanie w jego pamięci, nawet wtedy, kiedy będzie już po wszystkim i dopełni się czas. "Dopóki kogoś pamiętasz, nie odszedł na dobre".
"Miłość to być może mądrość wspólnego przemijania" - pewnie i pod tym zdaniem autorstwa Wiesława Myśliwskiego podpisałby się twórca płyty "What Matters Most".

(nota 7.5-8/10)














Na koniec jedna z moich ulubionych  kompozycji formacji Dakota Suite, którą można odnaleźć na albumie "There Is Calm To Be Done".








sobota, 15 września 2018

ELISAPIE - "THE BALLAD OF THE RUNAWAY GIRL" (Bonsound) "To jest mały Eskimosek. Ma czerwony z mrozu nosek..."

 Elisapie Isaak to 41-letnia wokalistka i autorka filmów dokumentalnych (jeden z nich - "If the Weather Permits" - opowiadający o życiu w wiosce Kangirsujang, otrzymał kilka prestiżowych nagród). Na szczęście artystka nie skupiała się tylko na robieniu filmów, a jej debiut fonograficzny przypadł na 2009 rok, kiedy to ukazał się album "There Will Be Stars". W roku 2012 światło dzienne ujrzała jej druga w dorobku płyta zatytułowana: "Travelling Love". Co warte podkreślenie matka dzisiejszej bohaterki była Inutiką, a ojciec pochodził z Nowej Fundlandii, po śmierci rodziców trafiła pod opiekę ciotek. Pochodzenie Elisapie znajduje odbicie w jej twórczości, gdzie wokalistka próbuje łączyć elementy kultury etnicznej z kulturą popularną.

Podobnie jest na jej ostatniej płycie zatytułowanej "The Ballad of the Runaway Girl". Stylistycznie mamy tu do czynienia z indie-folkiem. W poszczególnych utworach można odnaleźć podobieństwa do Leslie Feist czy Sophie Zelmani. Pomimo tytułu wydawnictwa, który sugeruje spokojny nastrój, płyta jest różnorodna. Artystka z Kanady umiejętnie różnicuje napięcie, dobiera środki stylistyczne, buduje dramaturgie. W kolejnych odsłonach płyty bardzo udanie prezentuje walory swojego głosu - potrafi być zmysłowa, kobieca, romantyczna, osadzona w etnicznej tradycji, czy też energetyczna.
W tytułowym "The Ballad of the Runaway Girl", jak i w "Darkness Bring the Light", mamy do czynienia z melodyką w stylu Kate Bush. Oprócz głosu Elisapie zwraca na siebie uwagę całkiem smaczna aranżacja, której charakter przywołuje również skojarzenia z muzyką ilustracyjną. Kolejne następujące po sobie dźwięki oraz partie instrumentów zostały użyte w określonym celu, żeby podkreślić istotne fragmenty tekstu.
Elementów stricte etnicznych nie ma tym wydawnictwie zbyt wiele. Można zaliczyć do nich melodykę, instrumenty, tekst - odwołania do życia zgodnie z naturą, którego rytm wyznaczają kolejne pory roku, wchody i zachody słońca - oraz język.

Kompozycje zawarte na albumie "The Ballad of the Runaway Girl" zostały zaśpiewane w trzech językach: angielskim, francuskim oraz w języku Inuktitut. Inuktitut to jeden z głównych języków Eskimosów z Kanady. Co ciekawe, język ten posiada tylko trzy samogłoski ("a", "i" oraz "u"), które dodatkowo dzielą się na długie i krótkie, a także 15 spółgłosek. Wszystko to możemy doskonale usłyszeć w śpiewie Elisapie, chociażby w: "Una", "Arnaq" czy najbardziej urokliwym i moim ulubionym utworze: "Ikajunga".

(nota 7/10)






czwartek, 6 września 2018

SPIRITUALIZED - "AND NOTHING HURT" (Fat Possum Records) "Wizyta w rzeźni numer pięć"

  To była druga połowa lat dziewięćdziesiątych i kaseta firmy BASF (niezbyt dobra), otrzymana z rąk kolegi, który w odróżnieniu ode mnie czuwał w niedzielny wieczór przy radioodbiorniku. Spośród wielu utworów zarejestrowanych na tej taśmie, moją szczególną uwagę przyciągnęły dwa, które od razu wbiły mnie w fotel. To był utwór, o jakże proroczym i adekwatnym tytule, "No God Only Religion", grupy Spiritualized. Nigdy wcześniej nie miałem okazji obcować z czymś tak niezwykłym, wspaniałym i wyjątkowym pod każdym względem. Poczułem, że odkrywam zupełnie nowe muzyczne krainy. Całkiem możliwe, że w jakimś kartonie wciąż znajduje się owa taśma, z zapisem tego nagrania oraz komentarzem autora niedzielnej audycji, który uraczył słuchaczy tymi oryginalnymi dźwiękami, pana Piotra Kaczkowskiego. Tamtego pamiętnego wieczoru rolki kasety obracały się na szczęście dalej i zdołały utrwalić jeszcze jedno cudeńko z tej wyjątkowej, jak się później okazało, płyty zatytułowanej: "Ladies And Gentlemen We Are Floating In Space", niezwykle poruszającą kompozycję "Broken Heart" ("Though I Have a Broken Heart, I'm Too Busy To Be Heartbroken..."). W ten właśnie sposób rozpoczęła się moja przygoda z formacją założoną przez Jasona Pierce'a. Przez te ponad dwadzieścia lat nic nie zmieniło się w tej materii, kompozycja "No God Only Religion" wciąż jest moim ukochanym utworem tej grupy, i figuruje na liście najważniejszych utworów życia.







Tego stanu rzeczy nie zmieni także najnowszy album Spiritualized - "And Nothing Hurt" - choć od razu na samym początku zaznaczę, że jest to album bardzo udany i dobrych kompozycji na nim nie brakuje. Z pewnością lider formacji Jason Pierce przy okazji tego wydawnictwa nie odkrywa nowych muzycznych krain, bo te zostały już dawno przez niego odkryte. Raczej ponownie składa wizytę w dobrze znanych miejscach, jakby chciał sprawdzić, czy nadal tam są, albo czy on wciąż do nich pasuje.
W życiu autora tekstów i kompozytora sporo ostatnio się zmieniło. Angielski muzyk ma za sobą dość poważny epizod z narkotykami oraz zawał mięśnia sercowego. Nic więc dziwnego, że nie tylko za sprawą tych  doświadczeń spogląda na rzeczywistość nieco inaczej niż przed laty. Pewnie również z tego powodu Pierce zaczerpnął tytuł dla swojego wydawnictwa z powieści Kurta Vonneguta: "Rzeźnia numer pięć". Cytat ten w całości brzmi: "Everything Was Beautiful And Nothing Hurt". Owa całkiem zgrabna sentencja brzmi, jak podchwycona z ust dojrzałego mężczyzny, który w chwili refleksji podsumowuje pewien okres swojego życia. To zdanie dla Vonneguta miało charakter ironiczny. I tak sobie myślę, że w podobnym kontekście zostało użyte przez Jasona Pierce'a.

Jeśli chodzi o brzmienie poprzednio przeze mnie opisywanej płyty - Big Red Machine - był to mniej lub bardziej  świadomy flirt z nowoczesnością. Jason Pierce na albumie "And Nothing Hurt" proponuje podróż w czasie i cofnięcie się o 20 lat. Z drugiej jednak strony trzeba dodać, że sposób nagrywania i komponowania tej płyty wpisuje się w to, co ostatnio modne. Całkiem dojrzały już pan sięgnął bowiem, w swoim mieszkaniu, we wschodniej części Londynu, po laptop oraz program "Pro Tools". Dopiero rogi, basy i kotły były nagrywane w studiu, przez które w trakcie prac nad albumem przewinęło się dwudziestu muzyków.

W muzyce grupy Spiritualized od samego początku mieszały się ze sobą różne style, przewijały rozmaite gatunki - począwszy od alternatywnego rocka, przez bluesa i gospel, a na psychodelii skończywszy. Podobnie jest na ostatnim wydawnictwie. Album rozpoczyna się od "A Perfect Miracle" i radosnych dźwięków ukulele, które łagodnie wprowadzają w romantyczną wizję, kreśloną przez autora tekstów. Sposób wypowiadania kolejnych fraz, w pewnym stopniu również melodyka, przypomina początek sztandarowego i kultowego dziś wydawnictwa - "Ladies And Gentlemen We Are Floating In Space".
W drugim utworze na płycie - "I'm Your Man" - mamy do czynienia z czymś na kształt rockowego klasyka, okraszonego orkiestracją tak ważnych dla twórczości Pierce'a instrumentów dętych oraz z wyjątkowo szablonową gitarową solówką. Kolejna odsłona, czyli - "Here It Comes" - to dla mnie najsłabszy fragment płyty. Właściwie wszystko tutaj funkcjonuje w oparciu o ulubioną metodologię angielskiego artysty - zwrotka/refren/gitary/perkusja/dęciaki/chórek/zwolnienie pod koniec piosenki. Jako całość w ogóle się to nie broni i brzmi, pewnie nie tylko w moich uszach, cokolwiek banalnie. Na tym koniec złych informacji, bo w dalszej części albumu, z każdą kolejną jego odsłoną jest tylko lepiej.
W "Let's Dance" lider Spiritualized zaprasza do tańca, choć robi to w typowy dla siebie nieco przewrotny sposób - leniwie, niespiesznie, jakby śpiewał od niechcenia, przypominając na początku każdej zwrotki, jak bardzo jest zmęczony. I jest to bez wątpienia jeden z najlepszych fragmentów całego wydawnictwa.
"On the Sunshine" i "The Morning After" to swoiste muzyczne autografy złożone dłonią Jasona Pierce'a, pieczątki jakości okraszone szaleństwem swobodnej improwizacji. Do takich kompozycji po prostu chce się wracać.

Muszę uczciwie przyznać, że jestem bardzo zaskoczony wysokim poziomem najnowszej płyty Spiritualized - "And Nothing Hurt". Żadne znaki na niebie i ziemi nie zapowiadały, że Jason Pierce jest w aż tak dobrej formie. Naturalnie ten album jest w pewnym stopniu kontynuacją dawnych pomysłów, rozwinięciem dobrze znanych sposobów myślenia. I sam jestem ciekaw, jak zabrzmiałby w moich uszach, gdybym nie znał poprzednich dokonań tej grupy, i właśnie od tego krążka rozpoczynał swoją przygodę z tym zespołem.
Jedno nie ulega wątpliwości - czasy się zmieniają, a Jason Pierce wciąż pozostaje taki sam - intrygujący i prawdziwy.

(nota 8/10)








czwartek, 30 sierpnia 2018

DEVON WELSH - "DREAM SONGS" (Bandcamp) "Pierwszym obowiązkiem miłości jest słuchać"

Nie bez powodu tytuł dzisiejszego wpisu zaczerpnąłem z mało znanej sentencji Paula Tillicha, teologa i filozofa, który żył i tworzył ponad pół wieku temu. Tillich zapisał się na kartach historii jako ten, który podjął się refleksji nad szeroko pojętą transcendencją. Cieszę się, że znalazłem okazję, żeby wspomnieć o tym myślicielu na łamach tego bloga, bowiem Tillich sam o sobie mówił, że jest "człowiekiem pogranicza". Z kolei termin "pogranicze" - głównie muzyczne, kulturowe, estetyczne - często przewija się w moich wpisach. W jednej ze swoich sztandarowych prac zatytułowanej "Męstwo bycia" niemiecki teolog zaproponował rozróżnienie strachu oraz lęku. "Strach w odróżnieniu od lęku jest zawsze konkretny". Tillich wyróżnił trzy główne rodzaje lęków: lęk przed losem i śmiercią, pustką i bezsensem, winą i potępieniem. Dla Tillicha człowiek to byt, który tym się odróżnia od innych, że jako jedyny zadaje pytania o sens swojej egzystencji.

Wybaczcie ten nieco dłuższy wstęp, ale wspominam o tym dlatego, że bohater dzisiejszego wpisu - Devon Welsh - na swoim debiucie porusza kwestie omawiane w pracach niemieckiego teologa. Dla kanadyjskiego muzyka, znanego do tej pory głównie z formacji Majical Cloudz,  Paul Tillich jeśli nie jest ulubionym, to z pewnością jednym z ulubionych myślicieli. Swoją wytwórnię płytową Devon Welsh nazwał "You Are Accepted", nawiązując w ten sposób do jednego z esejów niemieckiego filozofa.
W warstwie lirycznej wydanego niedawno albumu "Dream Songs" oprócz typowych kwestii egzystencjalnych, ujętych w mniej lub bardziej metaforyczny sposób - przemijanie, tęsknoty, cierpienie, nadzieja - znajdziemy również tematykę związaną z poszukiwaniem piękna w wielu aspektach życia. Debiut kanadyjskiego artysty rozpięty jest gdzieś pomiędzy afirmacją egzystencji (jasna strona), a lękami i zwątpieniem.

W poprzedniej formacji Welsha - Majical Claudz - dominowały syntezatory i elektronika. Tymczasem na debiutanckim krążku w centrum wydarzeń znajduje się głos wokalisty. Charakterystyczny sposób śpiewania - długie, proste frazy, praktycznie bez żadnych ozdobników, łagodnie rozbrzmiewające dźwięki - od razu zapada w pamięć i przypomina, z jednej strony dokonania przedstawicieli gotyckiej sceny, a z drugiej pieśni religijne. Chociażby jak w kompozycji: "J'll Be Your Ladder", gdzie w tkance aranżacyjnej pojawił się saksofon, który funkcjonuje tutaj trochę jak organy. Spokojny czy wręcz elegijny charakter tego utworu przywołuje skojarzenia właśnie z pieśnią. W kolejnych  kompozycjach jest podobnie, gdyż nostalgiczny, smutny, czy refleksyjny nastrój dominuje na całym albumie. W urokliwym "Summer's End" poszczególny takty odmierzają delikatne dźwięki gitar (Kyle Jukka). Za produkcje tej płyty odpowiadał Austin Tufts, który do współpracy w swoim studiu, w Montrealu, zaprosił kwartet smyczkowy. I tak to mniej więcej wygląda, jeśli chodzi o przekrój całego albumu - pojawiają się smyczki, fortepian oraz wspomniana przeze mnie wyżej gitara. Formalna asceza, proste faktury, repetycje... i elegancja. Płyta nastrojem przypomina mi krążek Davida Ahlena - "Hidden Light", recenzowany na łamach tego bloga (  TUTAJ ), choć na debiucie fonograficznym Welsha nie ma w warstwie tekstowej aż tylu wprost odwołań do wiary oraz Boga. Moją ulubioną kompozycją jest...-  bez wahania i zdecydowanie -  "Dream Have Pushed You Around". Nie przestaje jej słuchać.

Ps. "Czas jest naszym losem, czas jest naszą nadzieję, czas jest naszym zwątpieniem" - Paul Tillich.


(nota 7.5/10)

    

niedziela, 26 sierpnia 2018

BIG RED MACHINE - "BIG RED MACHINE" (JagJaguwar) "Lwi pazur Justina DeYaromonda Edisona Vernona"



Dziś wyjątkowo nie zaczynam od prezentacji okładki płyty, ale od piosenki, która ujrzała światło dzienne niemal dekadę temu. "Big Red Machine" to utwór skomponowany przez Justina Vernona (Bon Iver) i Aarona Dessnera (The National) 10 lat temu przy okazji wydania płyty "Dark Was the Night". Tak się złożyło, że całkiem niedawno wspominałem o tym wydawnictwie, przy okazji recenzji najnowszej płyty grupy Yo La Tengo. Przypomniałem sobie bowiem o wybornej kompozycji tego zespołu - "Gentle Hour" - zamieszczonej na tej składance. Na płycie "Dark Was the Night" swoje kompozycje zamieściły same znakomitości reprezentujące alternatywną scenę. Była to kompilacja wydana przez oficynę 4AD , dla organizacji Red Hot Organization, która zbiera fundusze na profilaktykę oraz zwiększenie świadomości dotyczącej zagrożeń związanych z chorobą Aids. Krążek wydany 16 lutego 2009 roku wyprodukowali bracia Aaron i Bryce Dessner (the National). Jego tytuł zaczerpnęli z piosenki Blind Willie Johnsona "Dark Was the Nihgt, Cold Was the Ground". Utwór Big Red Machine znajdował się pod indeksem 11 na dysku numer jeden.

Nie wiem, kiedy dokładnie w głowach twórców zrodził się pomysł, żeby po raz kolejny zarejestrować wspólnie tym razem kilka nagrań. Wiem za to, że piosenki na album "Big Red Machine" powstawały w ciągu ostatnich dwóch lat, przy okazji wspólnych występów Vernona i Dessnera na takich festiwalach jak: Eaux Claires czy Haeven and Sound From Safe Harbour.  Nagrań dokonano w studio Dessnera, w Long Pond, w Upper Hudson Valley, w Nowym Yorku ( w tym samym, gdzie grupa the National nagrała album "Sleep Well Beast").

Cóż takiego powstało z połączenia wrażliwości Vernona i Dessnera oraz grupy zaproszonych do współpracy gości? ( Richard Reed Parry - Arcade Fire, Bryce Dessner - The National, Pheobe Bridgers, Lisa Hannigan)
Na płycie "Big Red Machine", jak to ostatnio bywa u Justina Vernona, mamy mieszankę elektroniki z indie-folkowym graniem. Zaś w samym centrum znajdują się lepiej lub nieco gorzej opakowane piosenki. Nie brakuje więc barwnych gitar, sampli, rozmaitych efektów, falsetu Vernona i ozdobnych chórków. Zdecydowanie więcej tutaj dźwięków i pomysłów spod szyldu Bon Iver niż The National.  Muzycy wykorzystują repetycję, więc często powtarzają się zarówno frazy muzyczne, jaki i wersy poszczególnych tekstów. Oczywiście Vernon nie byłby sobą, gdyby tu i ówdzie całkiem zrezygnował z możliwości zniekształcania głosów, przepuszczania ich przez filtry i różne studyjne zabaweczki. Bez żadnej złośliwości można powiedzieć, że stało się to niejako znakiem rozpoznawczym jego kompozycji. Choć, jak na możliwości amerykańskiego artysty, dobitnie zaprezentowane na jego ostatnim albumie "22, A Million", trzeba przyznać, że nie ma tych  elektronicznych wyziewów aż tak wiele. Najwidoczniej Vernon potrafi się powstrzymać przed zbyt dużą techniczną ingerencją w warstwę aranżacyjną albumu. 
Mamy tu również do czynienia z "nowoczesnym graniem" (choć sama definicja "nowoczesności" byłaby wyjątkowo nieostra) , umiejętnym korzystaniem z dobrodziejstw, które oferuje współczesne studio, jednak - co warte jest szczególnego podkreślenia - tym razem gustowne ramy utworów nie przysłoniły ich zawartości. W środku, co niezmiernie cieszy autora tego wpisu, znajduje się melodia. Ta ulubiona na płycie nosi tytuł "Lyla", i ma według mnie potencjał przeboju, oczywiście na miarę alternatywnego półświatka. Ta oraz kilka innych kompozycji ("Gratitude", "Forest Green", "Deep Green"), to pokaz możliwości, zdolności, wreszcie świadomości muzycznej reprezentowanej przez zaproszonych do współpracy artystów. Dla fanów twórczości Justina deYarmonda Edisona Vernona pozycja obowiązkowa.

Przy okazji prac na albumem "Big Red Machine" Vernon i Dessner powołali do życia platformę cyfrową "PEOPLE", gdzie zaprzyjaźnieni artyści będą dzielić się muzyką. "PEOPLE" to platforma cyfrowa dla różnych treści szeroko pojętej sztuki muzycznej - wydarzeń na żywo, mniej znanych nagrań itd. W sierpniu, w Berlinie odbył się festiwal platformy "PEOPLE", który zgromadził 150 różnych artystów. W sieci pojawiało się kilka propozycji ze wspólnych prób, wśród nich możemy zobaczyć kolaborację - Zacha Condona z Laurą Jansen, Joelem Wastbergiem, Tatu Ronkko, lub Lizy Hannigen ze Stargaze i Aaronem Dessnerem. Najbardziej przypadł mi do gustu utwór wykonany wspólnie przez Kings of Convenience i Feist. Zresztą sami posłuchajcie, ile w tym uroku, talentu i zwyczajnej radości wynikającej ze wspólnego grania. Ten wyborny skład ma już na swoim koncie kilka wspólnych nagrań, w tym moje ulubione "Cayman Islands" w wersji zaśpiewanej przez Feist, które to nagranie ukazało się tylko na winylu. Prawdziwy rarytas!! A gdyby tak cała nagrana razem płyta...


(nota 7.5/10)