"Beings" to mój ulubiony utwór z ich ostatniego albumu. W tej, koncertowej wersji jest chyba jeszcze piękniejszy. Podczas odsłuchiwania wielu płyt z gatunku postrock, wielokrotnie łapałem się na tym, że w momencie, kiedy dźwięki gitary wspinały się na sam szczyt, brakowało mi, jako uzupełnienia, ludzkiego głosu(choćby jedynie zaśpiewu, melodeklamacji, zbitki słów). A tutaj w momencie kulminacyjnym pojawia się głos wokalistki, która śpiewa podniesionym tonem, woła, niemal krzyczy. I to właśnie ten głos, w połączeniu z podniosłym tonem pocieranej smyczkiem gitary sprawia, że utwór nabiera dodatkowej siły, jeszcze większej mocy. To jest trochę tak, jakby wokalistka Hazel Wilde ściskała nas za gardło, jakby przydeptywała nam butem tchawicę, nie pozwalała zaczerpnąć tchu. Dzięki temu również wywoływała niezwykłe wrażenie funkcjonowania na swoistym długu tlenowym. 3min. 54sek. - tutaj wszystko się rozpoczyna. W tym momencie otwierają się bramy muzycznego raju. Słuchałem tego fragmentu mnóstwo razy, słuchałem tych niespełna dwóch minut wciąż i wciąż, wracałem do niego, jak do ulubionego miejsca, jak do jednej z najpiękniejszych melodii mojego życia. (Ps."Prawda bycia"(w ujęciu Martina Heideggera) znów znalazła dla siebie ujście w szczelinie istnienia).
poniedziałek, 22 lutego 2016
LANTERNS ON THE LAKE (koncert)
Lanterns on the lake są w trasie koncertowej. To wprost niezwykłe, jak ten zespół rozwija się z tygodnia na tydzień, jak ich nagrania zyskują na jakości, na znaczeniu, jak nabierają dodatkowej mocy. Czuć i gołym okiem widać, że poszczególni muzycy są w doskonałej formie, że rozumieją się praktycznie bez słów. Nowa droga, którą obrali na ich ostatniej znakomitej płycie "Beings"(o czym pisałem na łamach tego bloga) sprawiła, że zespół wreszcie mógł pokazać pełnie swoich możliwości.
"Beings" to mój ulubiony utwór z ich ostatniego albumu. W tej, koncertowej wersji jest chyba jeszcze piękniejszy. Podczas odsłuchiwania wielu płyt z gatunku postrock, wielokrotnie łapałem się na tym, że w momencie, kiedy dźwięki gitary wspinały się na sam szczyt, brakowało mi, jako uzupełnienia, ludzkiego głosu(choćby jedynie zaśpiewu, melodeklamacji, zbitki słów). A tutaj w momencie kulminacyjnym pojawia się głos wokalistki, która śpiewa podniesionym tonem, woła, niemal krzyczy. I to właśnie ten głos, w połączeniu z podniosłym tonem pocieranej smyczkiem gitary sprawia, że utwór nabiera dodatkowej siły, jeszcze większej mocy. To jest trochę tak, jakby wokalistka Hazel Wilde ściskała nas za gardło, jakby przydeptywała nam butem tchawicę, nie pozwalała zaczerpnąć tchu. Dzięki temu również wywoływała niezwykłe wrażenie funkcjonowania na swoistym długu tlenowym. 3min. 54sek. - tutaj wszystko się rozpoczyna. W tym momencie otwierają się bramy muzycznego raju. Słuchałem tego fragmentu mnóstwo razy, słuchałem tych niespełna dwóch minut wciąż i wciąż, wracałem do niego, jak do ulubionego miejsca, jak do jednej z najpiękniejszych melodii mojego życia. (Ps."Prawda bycia"(w ujęciu Martina Heideggera) znów znalazła dla siebie ujście w szczelinie istnienia).
"Beings" to mój ulubiony utwór z ich ostatniego albumu. W tej, koncertowej wersji jest chyba jeszcze piękniejszy. Podczas odsłuchiwania wielu płyt z gatunku postrock, wielokrotnie łapałem się na tym, że w momencie, kiedy dźwięki gitary wspinały się na sam szczyt, brakowało mi, jako uzupełnienia, ludzkiego głosu(choćby jedynie zaśpiewu, melodeklamacji, zbitki słów). A tutaj w momencie kulminacyjnym pojawia się głos wokalistki, która śpiewa podniesionym tonem, woła, niemal krzyczy. I to właśnie ten głos, w połączeniu z podniosłym tonem pocieranej smyczkiem gitary sprawia, że utwór nabiera dodatkowej siły, jeszcze większej mocy. To jest trochę tak, jakby wokalistka Hazel Wilde ściskała nas za gardło, jakby przydeptywała nam butem tchawicę, nie pozwalała zaczerpnąć tchu. Dzięki temu również wywoływała niezwykłe wrażenie funkcjonowania na swoistym długu tlenowym. 3min. 54sek. - tutaj wszystko się rozpoczyna. W tym momencie otwierają się bramy muzycznego raju. Słuchałem tego fragmentu mnóstwo razy, słuchałem tych niespełna dwóch minut wciąż i wciąż, wracałem do niego, jak do ulubionego miejsca, jak do jednej z najpiękniejszych melodii mojego życia. (Ps."Prawda bycia"(w ujęciu Martina Heideggera) znów znalazła dla siebie ujście w szczelinie istnienia).
piątek, 19 lutego 2016
The Donnies The Amys
Lubię towarzyszyć zespołom od samego początku. Lubię
obserwować ów tajemniczy i nie do końca zrozumiały proces, w trakcie trwania
którego, kształtuje się ich brzmienie. Czasem łapię się na tym, że zupełnie
bezwiednie próbuję odgadnąć, w jakim kierunku zmierzają. Staram się określić,
dokąd mogą zaprowadzić ich muzyczne poszukiwania. Zadaje sobie wtedy jedno z
tych niemal samo narzucających się pytań. Czy zespół/artysta nadal będzie się
rozwijał, szukał swojej muzycznej tożsamości, odpowiednich środków wyrazu, do
tego, żeby dać świadectwo własnemu stosunkowi do świata, oraz temu, co
zwyczajnie mu w duszy gra. (Znaleźć, czy raczej doświadczyć pełni swoich
możliwości oto cel, oto zadanie, marzenie wielu artystów). Czy wprost
przeciwnie - muzyk spocznie na laurach, lub ich braku, zadowolony lub
zniechęcony aktualnym i utrzymującym się od dłuższego czasu stanem. Muzyka jako
przygoda, muzyka jako droga, i wreszcie jako spotkanie dwóch albo kilku
światów. Cóż może wyniknąć z takiego spotkania?
Jakże wiele w tym przypadku zależy od osobowości
poszczególnych muzyków. Czy pojawi się między nimi owa mistyczna wręcz chemia,
o której tyle się zwykle mówi, umieszczając ją w rozmaitych kontekstach. Czy
jedno dla drugiego będzie inspirujące, pobudzające, czy popchnie do działania.
Czy wprost przeciwnie, ktoś nie będzie potrafił powstrzymać swoich
dyktatorskich zapędów i stłamsi każdą myśl, każdy inny niż własny pomysł
niejako już w samym zarodku. Historia muzyki zna mnóstwo takich, niekiedy
tragicznych przypadków. W zespole, w duecie, jest podobnie jak w każdym
związku, jak w małżeństwie.
W duecie The Donnies The Amys słyszę całe mnóstwo „dobrej
chemii”, pozytywnej energii i magicznej symbiozy. Donnie Stemp(kompozytor,
klawiszowiec, wokalista obdarzony piękną barwą głosu, który od pierwszych chwil
zapadł mi głęboko w pamięć) oraz Amy Wood(grająca na perkusji), znajdują się
właśnie na początku swojej kariery – lub używając mniej komercyjnego określenia
– na początku swojej muzycznej drogi. W 2011 nagrali swój pierwszy album „The
Donnies The Amys”, który wydali rok później. Jak często w takich przypadkach
bywa, debiutancka płyta nie odniosła żadnego większego sukcesu. Nie została
zauważona przez krytyków ani właścicieli czołowych wytwórni wydających muzykę
alternatywną.
Duet cały czas kształtuje i poszukuje własnego
charakterystycznego brzmienia, czego dowodem są kolejne kompozycje. Na ich
debiutanckiej płycie już podczas pierwszego przesłuchania zatrzymałem się na
dłużej przy kilku nagraniach. Dostrzegłem w nich ślady myślenia, dowody wkładu
pracy nad kompozycją. Mimo iż 6 z 12 nagrań nie trwało dłużej niż 3 minuty,
odkryłem tam przebłyski, nieśmiałe zapowiedzi, tak bliskich mi tonów
melancholii, nostalgii, szczególnie obecnej zarówno w tekstach jak i w głosie
Donniego Stempa. Pojawiło się parę naprawdę zgrabnych piosenek i ciekawych
aranżacji.
Jedną z nich, w moim odczuciu
najlepszą na debiutanckiej płycie, jest utwór „Machines”. Piosenka rozpoczyna
się od rytmu bossa novy podawanego przy pomocy syntezatora. W pierwszej chwili
słuchacz odnosi wrażenie, że zespół za moment porwie go do banalnego, podobnego
do tysiąca innych, tańca. Nic bardziej mylnego. Urokliwa kompozycja wprost
rozkwita z każdym kolejnym taktem. Z każdym kolejnym uderzeniem w zestaw
perkusyjny Amy do głosu dochodzą odpowiednio dobrane instrumenty. Wszystko jest
tutaj trafione w punkt, wszystko pojawia się w odpowiednim dla siebie miejscu i
czasie. Brzmi tak jak powinno brzmieć.
To właśnie ta kompozycja - „Machines” - chyba najlepiej pokazuje, jakie
możliwości rzeczywiście drzemią w tym skromnym duecie. Wyrafinowanie, dobry
smak, a wszystko w ramach gatunku indie-pop, chamber-pop.
Podane tak, ze tylko palce lizać,...opuszki...
Na koncie The Donnies The Amys oprócz płyty długogrającej, epki,
są również udane single. Ich potencjał – szczególnie jeśli chodzi o aranżacje i
linie melodyczne - został zauważony w środowisku producentów filmowych i
wykorzystany choćby w takich serialach jak „Reign”, czy „The royal”. Amy Wood(znana również pod wdzięcznym
pseudonimem „Rita”), zaczęła grać na perkusji w wieku ośmiu lat. Pochodzi z
muzycznej rodziny – jednak dobre geny otrzymane w spadku po ojcu czasem robią
różnicę. Amy ma bogate doświadczenie muzyczne, uczestniczyła w wielu
projektach, udziela się również w Stanley Studios w Echo Park w stanie
Kalifornia.
W ubiegłym roku pojawiła się ciekawa epka The Donnies The
Amys zatytułowana „Stay the same”. Mam tylko cichą nadzieję, że zespół nie
weźmie sobie zbytnio do serca tej nazwy. Nie mam pojęcia, dokąd zaprowadzi ich
muzyczna droga. Ale szczerze i z całego serca życzę im jak najlepiej, trzymając
za nich kciuki. Życzę im długiego marszu po krętych i niekiedy wyboistych
ścieżkach usłanych dźwiękami, tonami, nutami. Życzę im ciekawej wyprawy
rozpiętej na pięcioliniach odczuć, niepozbawionej potknięć, wpadek, błędów,
wahań oraz zwątpień. Dawno już nie słyszałem duetu, który miałby tak spory
potencjał. Dawno już nie słyszałem dwójki wciąż młodych skromnych ludzi, którzy
brzmią głębiej, pełniej i prawdziwej niż niejeden dojrzały sekstet! Chciałbym,
żeby ich przyszła płyta cała była tak udana, jak ta przepiękna kompozycja -
„Drive you home”.
sobota, 6 lutego 2016
YOUR FRIEND - "GUMPTION" Domino Records
Pod nazwą Your Friend ukrywa się 24 -letni Amerykanin Taryn
Miller. Jego pierwsze próby muzyczne przywołują skojarzenia z kasetą, która
ujrzała światło dzienne 17 sierpnia 2013 roku. Wydana własnym sumptem epka,
„Jekyll/Hyde”, zawierała kilka utrzymanych w podobnym tonie kompozycji z
pogranicza indie-popu, indie-folku. Cechą wyróżniającą ten zbiór lepszych i
gorszych nagrań był charakterystyczny wysoki głos Millera. Początek tego roku
przyniósł upragniony przez młodego muzyka debiut fonograficzny. W styczniu
ukazała się płyta „Gumption”, wydana przez Domino Records.
Od pierwszy chwil tego albumu łatwo rozpoznać, że repetycja,
pętle dźwiękowe, powtarzalność struktur, dronowe wybrzmiewanie, to naturalne
środowisko Taryna Millera. Jego wysoki głos przywodzi skojarzenia chociażby z
barwą głosu wokalisty Port St. Willow,
Nicholasa Principe, którego płytę omawiałem niedawna na łamach bloga.
Szczególnie daje się to odczuć w transowym utworze „Desired Things”, klimatem
przypominającym także twórczość Arms and Sleepers. Na poziomie warstwy
brzmieniowej główną rolę na „Gumption” odgrywa szeroko pojęta elektronika –
syntezator, automat perkusyjny, przetworzona gitara. To przy pomocy tych
instrumentów, Miller buduje wokół swojego głosu sugestywną przestrzeń. Faktura
dźwiękowa zagęszcza się, to znów rozrzedza, wciągając słuchacza coraz głębiej w
barwną krainę. Subtelne odcienie, pastelowe plamy, wirujące kolory mieszają się
na tym albumie ze sobą w intrygujący sposób. Taryn Miller wykorzystał również
dźwięki otoczenia, nagrania terenowe dokonane na rodzinnej farmie w Lawrence w
stanie Kansas. Nad całością płyty sprawowały pieczę czujne uszy i sprawne
dłonie producenta Nicolasa Vernhesa(The war on drugs, Deerhunter) w studiu Rare
Book Room na Brooklynie.
Urokliwe zapadające w pamięć harmonie, hipnotyczne
brzmienie, ładne linie melodyczne, specyficzna atmosfera i leniwe tempo
narracji przypominają odrobinę nagrania Beach House. Na debiutanckim albumie
Millera słychać również echa twórczości Radiohead szczególnie z okresu
„Amnesiac”. „Gumption” to doskonały przykład na to, jak młodzi artyści,
stawiający pierwsze kroki na scenie muzycznej, czytają, rozumieją i korzystają
z bogatej tradycji przeszłości. To sztuka w umiejętny sposób, mniej lub
bardziej świadomie, czerpać, inspirować się dokonaniami uznanych zespołów, i co
najważniejsze - filtrować owe dokonania przez własną wrażliwość. Po wysłuchaniu
albumu „Gumption” jednego jestem pewny, że Taryn Miller na dłużej zostanie,
jeśli nie „moim przyjacielem”, to z pewnością bardzo dobrym znajomym.
Subskrybuj:
Posty (Atom)