poniedziałek, 22 lutego 2016

LANTERNS ON THE LAKE (koncert)

Lanterns on the lake są w trasie koncertowej. To wprost niezwykłe, jak ten zespół rozwija się z tygodnia na tydzień, jak ich nagrania zyskują na jakości, na znaczeniu, jak nabierają dodatkowej mocy. Czuć i gołym okiem widać, że poszczególni muzycy są w doskonałej formie, że rozumieją się praktycznie bez słów. Nowa droga, którą obrali na ich ostatniej znakomitej płycie "Beings"(o czym pisałem na łamach tego bloga) sprawiła, że zespół wreszcie mógł pokazać pełnie swoich możliwości.









"Beings" to mój ulubiony utwór z ich ostatniego albumu. W tej, koncertowej wersji jest chyba jeszcze piękniejszy. Podczas odsłuchiwania wielu płyt z gatunku postrock, wielokrotnie łapałem się na tym, że w momencie, kiedy dźwięki gitary wspinały się na sam szczyt, brakowało mi, jako uzupełnienia, ludzkiego głosu(choćby jedynie zaśpiewu, melodeklamacji, zbitki słów). A tutaj w momencie kulminacyjnym pojawia się głos wokalistki, która śpiewa podniesionym tonem, woła, niemal krzyczy. I to właśnie ten głos, w połączeniu z podniosłym tonem pocieranej smyczkiem gitary sprawia, że utwór nabiera dodatkowej siły, jeszcze większej mocy. To jest trochę tak, jakby wokalistka Hazel Wilde ściskała nas za gardło, jakby przydeptywała nam butem tchawicę, nie pozwalała zaczerpnąć tchu. Dzięki temu również wywoływała niezwykłe wrażenie funkcjonowania na swoistym długu tlenowym. 3min. 54sek. - tutaj wszystko się rozpoczyna. W tym momencie otwierają się bramy muzycznego raju. Słuchałem tego fragmentu mnóstwo razy, słuchałem tych niespełna dwóch minut wciąż i wciąż, wracałem do niego, jak do ulubionego miejsca, jak do jednej z najpiękniejszych melodii mojego życia. (Ps."Prawda bycia"(w ujęciu Martina Heideggera) znów znalazła dla siebie ujście w szczelinie istnienia).



piątek, 19 lutego 2016

The Donnies The Amys






Lubię towarzyszyć zespołom od samego początku. Lubię obserwować ów tajemniczy i nie do końca zrozumiały proces, w trakcie trwania którego, kształtuje się ich brzmienie. Czasem łapię się na tym, że zupełnie bezwiednie próbuję odgadnąć, w jakim kierunku zmierzają. Staram się określić, dokąd mogą zaprowadzić ich muzyczne poszukiwania. Zadaje sobie wtedy jedno z tych niemal samo narzucających się pytań. Czy zespół/artysta nadal będzie się rozwijał, szukał swojej muzycznej tożsamości, odpowiednich środków wyrazu, do tego, żeby dać świadectwo własnemu stosunkowi do świata, oraz temu, co zwyczajnie mu w duszy gra. (Znaleźć, czy raczej doświadczyć pełni swoich możliwości oto cel, oto zadanie, marzenie wielu artystów). Czy wprost przeciwnie - muzyk spocznie na laurach, lub ich braku, zadowolony lub zniechęcony aktualnym i utrzymującym się od dłuższego czasu stanem. Muzyka jako przygoda, muzyka jako droga, i wreszcie jako spotkanie dwóch albo kilku światów. Cóż może wyniknąć z takiego spotkania?
Jakże wiele w tym przypadku zależy od osobowości poszczególnych muzyków. Czy pojawi się między nimi owa mistyczna wręcz chemia, o której tyle się zwykle mówi, umieszczając ją w rozmaitych kontekstach. Czy jedno dla drugiego będzie inspirujące, pobudzające, czy popchnie do działania. Czy wprost przeciwnie, ktoś nie będzie potrafił powstrzymać swoich dyktatorskich zapędów i stłamsi każdą myśl, każdy inny niż własny pomysł niejako już w samym zarodku. Historia muzyki zna mnóstwo takich, niekiedy tragicznych przypadków. W zespole, w duecie, jest podobnie jak w każdym związku, jak w małżeństwie.
W duecie The Donnies The Amys słyszę całe mnóstwo „dobrej chemii”, pozytywnej energii i magicznej symbiozy. Donnie Stemp(kompozytor, klawiszowiec, wokalista obdarzony piękną barwą głosu, który od pierwszych chwil zapadł mi głęboko w pamięć) oraz Amy Wood(grająca na perkusji), znajdują się właśnie na początku swojej kariery – lub używając mniej komercyjnego określenia – na początku swojej muzycznej drogi. W 2011 nagrali swój pierwszy album „The Donnies The Amys”, który wydali rok później. Jak często w takich przypadkach bywa, debiutancka płyta nie odniosła żadnego większego sukcesu. Nie została zauważona przez krytyków ani właścicieli czołowych wytwórni wydających muzykę alternatywną.
Duet cały czas kształtuje i poszukuje własnego charakterystycznego brzmienia, czego dowodem są kolejne kompozycje. Na ich debiutanckiej płycie już podczas pierwszego przesłuchania zatrzymałem się na dłużej przy kilku nagraniach. Dostrzegłem w nich ślady myślenia, dowody wkładu pracy nad kompozycją. Mimo iż 6 z 12 nagrań nie trwało dłużej niż 3 minuty, odkryłem tam przebłyski, nieśmiałe zapowiedzi, tak bliskich mi tonów melancholii, nostalgii, szczególnie obecnej zarówno w tekstach jak i w głosie Donniego Stempa. Pojawiło się parę naprawdę zgrabnych piosenek i ciekawych aranżacji.
Jedną z nich, w moim odczuciu najlepszą na debiutanckiej płycie, jest utwór „Machines”. Piosenka rozpoczyna się od rytmu bossa novy podawanego przy pomocy syntezatora. W pierwszej chwili słuchacz odnosi wrażenie, że zespół za moment porwie go do banalnego, podobnego do tysiąca innych, tańca. Nic bardziej mylnego. Urokliwa kompozycja wprost rozkwita z każdym kolejnym taktem. Z każdym kolejnym uderzeniem w zestaw perkusyjny Amy do głosu dochodzą odpowiednio dobrane instrumenty. Wszystko jest tutaj trafione w punkt, wszystko pojawia się w odpowiednim dla siebie miejscu i czasie. Brzmi tak jak powinno brzmieć.  To właśnie ta kompozycja - „Machines” - chyba najlepiej pokazuje, jakie możliwości rzeczywiście drzemią w tym skromnym duecie. Wyrafinowanie, dobry smak, a wszystko w ramach gatunku indie-pop, chamber-pop. Podane tak, ze tylko palce lizać,...opuszki...









Na koncie The Donnies The Amys oprócz płyty długogrającej, epki, są również udane single. Ich potencjał – szczególnie jeśli chodzi o aranżacje i linie melodyczne - został zauważony w środowisku producentów filmowych i wykorzystany choćby w takich serialach jak „Reign”, czy „The royal”.  Amy Wood(znana również pod wdzięcznym pseudonimem „Rita”), zaczęła grać na perkusji w wieku ośmiu lat. Pochodzi z muzycznej rodziny – jednak dobre geny otrzymane w spadku po ojcu czasem robią różnicę. Amy ma bogate doświadczenie muzyczne, uczestniczyła w wielu projektach, udziela się również w Stanley Studios w Echo Park w stanie Kalifornia.



W ubiegłym roku pojawiła się ciekawa epka The Donnies The Amys zatytułowana „Stay the same”. Mam tylko cichą nadzieję, że zespół nie weźmie sobie zbytnio do serca tej nazwy. Nie mam pojęcia, dokąd zaprowadzi ich muzyczna droga. Ale szczerze i z całego serca życzę im jak najlepiej, trzymając za nich kciuki. Życzę im długiego marszu po krętych i niekiedy wyboistych ścieżkach usłanych dźwiękami, tonami, nutami. Życzę im ciekawej wyprawy rozpiętej na pięcioliniach odczuć, niepozbawionej potknięć, wpadek, błędów, wahań oraz zwątpień. Dawno już nie słyszałem duetu, który miałby tak spory potencjał. Dawno już nie słyszałem dwójki wciąż młodych skromnych ludzi, którzy brzmią głębiej, pełniej i prawdziwej niż niejeden dojrzały sekstet! Chciałbym, żeby ich przyszła płyta cała była tak udana, jak ta przepiękna kompozycja - „Drive you home”.   











sobota, 6 lutego 2016

YOUR FRIEND - "GUMPTION" Domino Records

















Pod nazwą Your Friend ukrywa się 24 -letni Amerykanin Taryn Miller. Jego pierwsze próby muzyczne przywołują skojarzenia z kasetą, która ujrzała światło dzienne 17 sierpnia 2013 roku. Wydana własnym sumptem epka, „Jekyll/Hyde”, zawierała kilka utrzymanych w podobnym tonie kompozycji z pogranicza indie-popu, indie-folku. Cechą wyróżniającą ten zbiór lepszych i gorszych nagrań był charakterystyczny wysoki głos Millera. Początek tego roku przyniósł upragniony przez młodego muzyka debiut fonograficzny. W styczniu ukazała się płyta „Gumption”, wydana przez Domino Records.
Od pierwszy chwil tego albumu łatwo rozpoznać, że repetycja, pętle dźwiękowe, powtarzalność struktur, dronowe wybrzmiewanie, to naturalne środowisko Taryna Millera. Jego wysoki głos przywodzi skojarzenia chociażby z barwą głosu wokalisty Port St. Willow,  Nicholasa Principe, którego płytę omawiałem niedawna na łamach bloga. Szczególnie daje się to odczuć w transowym utworze „Desired Things”, klimatem przypominającym także twórczość Arms and Sleepers. Na poziomie warstwy brzmieniowej główną rolę na „Gumption” odgrywa szeroko pojęta elektronika – syntezator, automat perkusyjny, przetworzona gitara. To przy pomocy tych instrumentów, Miller buduje wokół swojego głosu sugestywną przestrzeń. Faktura dźwiękowa zagęszcza się, to znów rozrzedza, wciągając słuchacza coraz głębiej w barwną krainę. Subtelne odcienie, pastelowe plamy, wirujące kolory mieszają się na tym albumie ze sobą w intrygujący sposób. Taryn Miller wykorzystał również dźwięki otoczenia, nagrania terenowe dokonane na rodzinnej farmie w Lawrence w stanie Kansas. Nad całością płyty sprawowały pieczę czujne uszy i sprawne dłonie producenta Nicolasa Vernhesa(The war on drugs, Deerhunter) w studiu Rare Book Room na Brooklynie.
Urokliwe zapadające w pamięć harmonie, hipnotyczne brzmienie, ładne linie melodyczne, specyficzna atmosfera i leniwe tempo narracji przypominają odrobinę nagrania Beach House. Na debiutanckim albumie Millera słychać również echa twórczości Radiohead szczególnie z okresu „Amnesiac”. „Gumption” to doskonały przykład na to, jak młodzi artyści, stawiający pierwsze kroki na scenie muzycznej, czytają, rozumieją i korzystają z bogatej tradycji przeszłości. To sztuka w umiejętny sposób, mniej lub bardziej świadomie, czerpać, inspirować się dokonaniami uznanych zespołów, i co najważniejsze - filtrować owe dokonania przez własną wrażliwość. Po wysłuchaniu albumu „Gumption” jednego jestem pewny, że Taryn Miller na dłużej zostanie, jeśli nie „moim przyjacielem”, to z pewnością bardzo dobrym znajomym.