sobota, 26 lutego 2022

OAN KIM - "OAN KIM & THE DIRTY JAZZ" "David Lynch/Wong Kar Wai/ Wim Wenders"

 

     W dzisiejszej odsłonie bloga będziemy często nawiązywać do obrazów filmowych - stąd też taki, a nie inny tytuł. Nazwiska trzech nieprzypadkowo wybranych reżyserów posłużą nam jako punkty orientacyjne lub też wierzchołki trójkąta, którego pole wyznaczy obszar poszukiwań głównego bohatera tego wpisu. A jest nim francuski saksofonista, o koreańskich korzeniach, wykształcony muzyk, fotograf i reżyser, człowiek wielu talentów - Oan Kim. Swoją przygodę zaczął w wieku pięciu lat, kiedy matka zapisała go na lekcje gry na skrzypcach. Potem próbował okiełznać saksofon, ćwicząc pod okiem Daniela Beaussiera i Juliena Laveau. Dalej były studia w Ens Beaux - Arts (fotografia) oraz na Conservatoire National Superieur De Musique De Paris i Akademii Pianistycznej Billa Evansa. Dzięki wszechstronnemu wykształceniu bez cienia przesady można powiedzieć, że takie instrumenty jak: skrzypce, saksofon, pianino i gitara nie są mu obce. Znudzony czy też zmęczony jazzem Kim odnajduje inspiracje na alternatywno-rockowej scenie. "Odszedłem od jazzu na kilka lat ponieważ poczułem, że staje się on nową muzyką klasyczną, a jego witalność gdzieś zniknęła". To właśnie w tym okresie zakłada formacje Film Noir, z którą wydaje jeden album opublikowany przez wytwórnię Son Du Maquis. W duecie Chinese Army nagrywa trzy epki, które ukazały się nakładem niewielkiej oficyny Balades Sonores. W tak zwanym międzyczasie wyraża się również w sztukach wizualnych, czy to na płaszczyźnie fotografii, czy filmu, tworzy teledyski oraz dokumenty. Wraz z Brigitte Bouilot za film "O mężczyźnie, który malował krople wody" (rzecz o koreańskim malarzu Kim Tschang -Yeul'u), otrzymuje nagrodę Srebrnego Roga podczas Krakowskiego Festiwalu Filmowego.



 Dwa lata temu Oan Kim miał wystawę swoich prac fotograficznych w Dallas. Przy tej okazji poproszono artystę, żeby w trakcie trwania wernisażu dał również koncert. Tak zaczęły powstawać pierwsze kompozycje na album "Oan Kim & The Dirty Jazz". Większość z nich została zainspirowana obrazami, kadrami, czy też konkretnymi filmami. Jak chociażby utwór "Mambo", który od kilku tygodni promuje najnowsze wydawnictwo. Pewnie nie tylko ja, odnalazłem w tym teledysku fascynacje filmem "Pina" (reż. Wim Wenders), do której to francuski saksofonista bez wahania się przyznał. Jego muzyka rozpięta jest - jak sam podkreśla - gdzieś pomiędzy dokonaniami Pharoaha Sandersa, a płytami Radiohead (spora nisza do zagospodarowania). Zwykle niesie wraz z sobą wyraźnie wyczuwalny filmowy lub tez ilustracyjny charakter. Oan Kim wyczarowuje swoje epizody dźwiękowe przy pomocy saksofonu, gitary, organów, delikatnej elektroniki oraz dwójki przyjaciół: Nicolasa Folmera (zagrał na trąbce), i Eduarda Perrauda ( perkusja, znają się jeszcze z czasów studiów w Paryżu).

"Whispers" - to pierwsza piosenka, którą Kim napisał na ten album, tuż po wysłuchaniu utworów Aldous Harding. Wszystko zaczęło się od partii pianina, do której dołączyła perkusja, a tekst połączył się w kolejne frazy podczas bezsennej nocy. Z pewnością na uwagę zasługuje również głos Oan Kima, który raz, chociażby w "Smoking Gun", przypomniał mi sposób śpiewania i barwę głosu Devendry Banharta (również realizacja wokalu), żeby w kolejnych momentach, przy okazji używania delikatnego falsetu, odszukać w mojej pamięci wokalistę kompletnie zapomnianej dziś duńskiej grupy Doi. Ci ostatni swoje łagodne kompozycje ozdabiali gitarami, podczas gdy francuski twórca postawił na saksofon, trąbkę i subtelną elektronikę. Zamierzenia Oan Kima były proste - chciał połączyć wszystko co najlepsze w jazzie, z tym, co najlepsze w muzyce pop. I trzeba przyznać, że długimi fragmentami doskonale odmierzył odpowiednie proporcje, uzyskując wyborny efekt. I tak, "Agony" przyciąga uwagę przyjemnym swingiem. Ta odsłona płyty pochodzi jeszcze z okresu grania z formacją Film Noir. Pierwotnie utwór ten nosił tytuł "Death An Eighties Man", i dedykowany był Leonardowi Cohenowi. "Symphony For The Lost Sea", który brzmi jak temat filmowy, został zainspirowany dokonaniami Strawińskiego. "Prawdopodobnie ma najdłuższe solo saksofonowe na całym albumie (...). Dobre solo jest jak słuchanie przyjaciela snującego opowieść o swoim życiu" - podsumował Oan Kim. "Fight Club" tytułem nawiązuje do filmu. "Wong Kar Why" miał być początkowo satyrą skupioną wokół osoby znanego reżysera. Bez trudu odnajdziemy tutaj atmosferę filmów "Jagodowa miłość", "2046", czy "Spragnieni miłości". Z kolei "The Interzone" powstał po obejrzeniu "Nagiego Lunchu", który poprzedziła lektura książki o tym samym tytule. W "Thelonious" autor chciał przekazać psychodeliczną energię "Bitches Brew". Thelonious to również drugie imię syna francuskiego muzyka. Najpełniej zdaje się brzmieć kompozycja "Quintet", do której wracam najczęściej. Inspiracją do powstania "The Lonesome Path" były dokonania Cheta Bakera.

  Trzeba przyznać, że jak na debiut oraz kompozycje nagrywane w domowym studio, całość brzmi świeżo, profesjonalnie i dojrzale. Owa wspomniana przez mnie świeżość wyraża się również w tym, że bardzo trudno jednoznacznie zaszufladkować ten materiał. Oan Kim z pewnością ma swój niepowtarzalny styl, a jego płyta nie mieści się w tradycyjnym układzie odniesienia. Pisałem już na łamach bloga, że łączenie gatunków jest czymś poniekąd oczywistym dla współczesnego twórcy, a nie wyborem estetycznym. Jednak te rozmaite flirty stylistyczne nie zawsze przynoszą pożądany efekt. Zderzając popową melodykę, z głębią jazzowej improwizacji, jak sam przyznał, również: "z miłości do filmu", Oan Kim stworzył spójny i bardzo udany album, do którego z pewnością często będę powracał. Co ciekawe, do tej pory żadna wytwórnia nie wyraziła pragnienia, żeby opublikować to wydawnictwo. Ten przykry dla francuskiego saksofonisty fakt może odrobinę dziwić. Dużo gorsze płyty znajdowały reklamę i profesjonalne wsparcie prestiżowych oficyn oraz zachwyt dziennikarskiej gawiedzi. Miejmy nadzieję, że to tylko chwilowa flauta. Warto zapamiętać to nazwisko.

(nota 8/10)


 


W trakcie dzisiejszego wpisu przywołałem zapomniany duński zespół Doi. Zajrzymy więc na ich jedyną w dyskografii płytę zatytułowana "Sing The Boy Electric".



Urokliwa miniaturka od Granny Smitha - "Out Of My Head", pod szyldem ukrywa się multiinstrumentalista Jason Bhattacharya.


Coś z wytwórni City Slang, czyli wydana wczoraj płyta "I'm Not Sorry, I Was Just Being Me", brytyjskiej grupy King Hannah.



 An Evening Redness z opublikowanej również wczoraj płyty "An Evening Redness". B. Elkins - gitara, Bridget Bellavia - teksty oraz głos, plus kilku zaproszonych gości. Coś dla fanów prozy Cromaca McCarthy'ego.


  

Gustowne połączenie jazzu i elektroniki znajdziemy na najnowszej płycie Binker And Moses zatytułowanej "Feeding The Machine".




sobota, 19 lutego 2022

MODERN STUDIES - "WE ARE THERE" (Fire Records) "Szkockie muśnięcia"

 

    Dokładnie cztery lata temu - ach, jak ten czas leci - recenzowałem na łamach tego bloga płytę "Welcome Strangers", drugi album w dyskografii szkockiego zespołu Modern Studies. Podkreślałem wtedy, że warto zderzyć się z tym, co "inne" - poszerzając w ten sposób swoje horyzonty, wzbogacając paletę odczuć - nawet, gdyby owa "odmienność", nie była na pierwszy rzut oka jaskrawa czy oczywista. Muzyka kwartetu z Glasgow charakteryzuje się również tym, że artyści celowo unikają wyrazistych formuł lub krzykliwych barw. Ich estetyka w dużej mierze funkcjonuje w oparciu o rozbudowaną siatkę wszelkiej maści subtelności, i dobrze zbalansowanych niuansów. Jeśli kwartet nawiązuje do jakiegoś stylu, to robi to delikatnie, z wyczuciem, i jakby mimochodem. Kiedy czerpie z różnych gatunków lub odwołuje się do przeszłości, to nie garściami, tylko odłamkami, drobnymi okruchami, które przy pobieżnym traktowaniu tych kompozycji bardzo łatwo przegapić. "Spędzamy mnóstwo czasu w studiu, wybierając różne rzeczy, badając rozmaite dźwięki. W pewnym sensie może przypominać to malowanie, poniekąd również chemię, mieszanie różnych substancji i odczynników, eksperymentowanie" - oświadczyła wokalistka, autorka tekstów i większości piosenek Emily Scott. A co robili: Rob St. John (gitara, śpiew), Joe Smillie (perkusja), i Pete Harvey (bas, wiolonczela), kiedy akurat nie nagrywali w studio "Pumpkinfield" tego ostatniego, mieszącym się w niewielkiej miejscowości Parthshire? W 2018, a także rok później, sporo koncertowali, wystąpili chociażby w Glastonbury i na Celitic Connections, zaliczyli również festiwal "Fringe", który odbył się w Edynburgu. Rok 2020 przyniósł ich kolejna płytę "The Weight Of The Sun" - gdzie kontynuowali pomysły zapoczątkowane na poprzednim udanym, i tak chwalonym przez prasę branżową, albumie.

Najnowsza, wydana wczoraj, płyta zatytułowana "We Are There" przynosi drobne zmiany. Trudno było oczekiwać czegoś innego, skoro niejako w modus operandi szkockiej grupy wpisane zostało unikanie gwałtownych zwrotów. Dziesięć najświeższych kompozycji można by z grubsza podzielić na dwie części. Pierwsza odsłona przynosi nieco bardziej klasyczne, ale też w pewnym sensie różnorodne, dla Modern Studies granie, czyli indie-fokowe piosenki ("pasterski folk"), korzystające z rozwiązań zaprezentowanych na poprzednich wydawnictwach. Znajdziemy tu rustykalne ballady, z delikatnymi ornamentami skrzypiec, jak w "Comfort Me", nieśmiałe ukłony (nie pokłony), w kierunku melodyki dominującej w latach 70-tych, przewijającej się chociażby w "Sink Into", z ciekawie zrealizowaną perkusją, wyczuwalnym pulsem basu, i tak charakterystyczną, nieco senną wokalizą Emily Scott. Jednym z jaśniejszych punktów tego wydawnictwa jest utwór "Light A Fire", w którym można odnaleźć art-rockowego ducha, przetworzonego przez wrażliwość szkockich artystów. Tym razem w aranżacjach usłyszymy zdecydowanie mniej instrumentów, niż miało to miejsce na wcześniejszych albumach. Jednak wiolonczela, skrzypce, gitara, której mocniejszy głos, jak na warunki Modern Studies, odezwie się w kompozycji "Wild Ocean", lub zwiewne fortepianowe ozdobniki, w zupełności wystarczają, żeby uatrakcyjnić ten zestaw piosenek.

Druga część wydawnictwa "We Are There" zawiera znacznie więcej indie-popowych znaków. Przy tej okazji przypomniały się nagranie Belle And Sebastian. Przebojowy, oczywiście jak na możliwości zespołu,  "Won't Be Long" odmierza żywy rytm, i zgrabne frazy melodii. Podobnie brzmi "Mothlight" oraz "Do You Wanna", który potwierdza, że w tej odsłonie albumu Rob St. John i Emily Scott postawili na dynamikę, i energię. Rozmarzony głos tej ostatniej stanowi przyjemny kontrast w stosunku do jasnych rozbłysków sekcji rytmicznej.  Takie już są muzyczne podpisy szkockiego kwartetu Modern Studies - z pozoru bez fajerwerków, ale po uważnym przyjrzeniu się, pokazują swoją mniej oczywistą oraz intrygującą stronę.

(nota 7/10)

 


W dodatku deserowym, na początku zajrzymy raz jeszcze na recenzowaną przed tygodniem bardzo udaną płytę The Delines - "The Sea Drift". Ponoć dobrego nigdy zbyt wiele, a ja do tych niespiesznych nagrań chętnie wracam. Przed Wami wyborny, poruszający, intymny "All Along The Ride".



Prezentowana całkiem niedawno Allegra Krieger ujawniła kolejny singiel, który promuje jej nadchodzącą płytę "Precious Thing". Wprawdzie premiera albumu zapowiedziana została na 4 marca, ale pojawiły się już pierwsze dobre recenzje.



Znakomite recenzje zbiera także najnowszy album "Life On Earth", grupy Hurray For The Riff Raff. W moje ucho najbardziej wpadła piosenka "Precious Cargo".



Przyznam szczerze, że dawno nic mnie tak nie wymęczyło, jak najnowsza, szeroko komentowana, płyta duetu Beach House - "Once Twice Melody". Dodam na marginesie, że nie od dziś jestem fanem zespołu,  i większość tych  nagrań znałem wcześniej. Jednak słuchane w całości, i po sobie, poza drobnymi wyjątkami, jakoś do mnie nie przemówiły. Pewnie muszę spróbować raz jeszcze.



Przed Wami zespół, który stawia dopiero pierwsze kroki, czyli formacja Into Her Final Sleep, w nagraniu z epki "Persemone".



W kąciku improwizowanym fragment z najnowszej płyty Bugge Wesseltofta. Myślę, że tej postaci akurat nie trzeba specjalnie przybliżać. To znany norweski pianista, kompozytor, człowiek instytucja, założyciel wytwórni Jazzland Recordings, od ćwierć wieku obecny na muzycznej scenie. Ostatnie wydawnictwo zatytułowane "Be Am", promuje przepiękna kompozycja "Roads", gdzie swoje saksofonowe oddechy pozostawił Hakon Kornstad. Nie mogę się od niej oderwać.







sobota, 12 lutego 2022

THE DELINES - "THE SEA DRIFT" (Decor Records) "Impresje z Teksasu"

 

      "E pluribus unum" - trudno było znaleźć bardziej ironiczną dewizę na banknoty tej zbankrutowanej utopii, w której garstka groteskowo bogatych Amerykanów cieszy się bogactwem, przywilejami i luksusami, jakich odmówiono większości. W świetle historii tworzonej przez Noahów Rosewaterów znacznie bardziej pasująca byłaby dewiza: "Zgarniaj więcej, niż ci potrzeba, bo inaczej nie dostaniesz nic" - Kurt Vonnegut - "Niech pana Bóg błogosławi, panie Rosewater".

  Pomysł na powstanie album "The Sea Drift" narodził się podczas rozmowy wokalistki Amy Boone oraz pisarza, autora tekstów i muzyka - Willy'ego Vlautina (wcześniej tworzył kompozycje i grał na gitarze w grupie Richmond Fontaine). Po długiej wymianie zdań okazało się, że i ona, i on, mają słabość do twórczości Tony'ego Joe White'a (1943 - 2018). To Amy Boone w pewnym momencie tego pamiętnego dialogu zaproponowała: "A może napisałbyś coś w stylu "Rainy Night In Goergia". W ten sposób powoli zaczęła powstawać koncepcja całego albumu. Na miejsce akcji kolejnych jego odsłon wybrano stan Teksas, a dokładniej mówiąc, wybrzeże Zatoki Meksykańskiej.

Wspomniana powyżej akcja wielu z tych niespiesznych indie-folkowych kompozycji rozgrywa się w samochodzie. Jeśli podróżować po Stanach Zjednoczonych, to tylko za kierownicą, korzystając z długich szerokich dróg, które, łącząc wielkie aglomeracje, wiodą przez pustkowia lub urokliwe miasteczka. Teksas to drugi zarówno pod względem ludności, jak i powierzchni, stan Ameryki Północnej. Na trasie naszej nostalgicznej podróży miniemy wielkie farmy i pola uprawne, z rosnącą tam pszenicą lub kukurydzą. Zajrzymy do niewielkich barów, których rozświetlone neony powitają nas na przedmieściach Dallas, San Antonio, Austin czy El Paso. Ponoć nazwa tego stanu wywodzi się od słowa "Taysha", którym plemiona Koddo określały "przyjaciela". Jednak prawo w tej części USA nie przypomina przyjaciela, jest o wiele surowsze, niż w innych regionach. Zakazuje na przykład: "posiadania sześciu lub więcej wibratorów" (sic!), jednocześnie zezwala na zabicie złodzieja, którego złapaliśmy na gorącym uczynku.



Takich złodziei poznajemy już na samym początku płyty "The Sea Drift", czyli w nastrojowym otwarciu "Little Earl". Oto jeden z nich prowadzi samochód, podczas gdy drugi leży na tylnym siedzeniu i przyciska zakrwawioną ranę. To efekt postrzału i nieudanego napadu na sklep, z którego trzeba było ratować się ucieczką. W ten sposób wita nas Ameryka. Kraj, w którym tworzą się i spełniają marzenia. To tutaj rzeczywistość może stać się filmem, a film niepostrzeżenie przeobrazić się w rzeczywistość, powielaną potem w barwnych opowieściach. Muzyka, którą stworzył Willy Vlautin, wraz z grupą przyjaciół z formacji The Delines, stanowi doskonałe tło dla tego typu niespiesznych narracji. Wokaliza Amy Boone jest prosta, skupia się wokół jej ciepłej przyjemnej dla ucha średnicy, i na sugestywnym podawaniu kolejnych fraz, w dużej mierze refleksyjnych tekstów Vlautina. Aranżacje poszczególnych  kompozycji są wyważone i skromne, ich filmowy charakter został podkreślony przy użyciu sekcji smyczkowej oraz dętej. Leniwe tony klawiszy w "All Along The Ride" pozwalają na pełną ekspozycję głosu amerykańskiej wokalistki. Ta znakomita odsłona płyty, jak kilka innych, opowiada o rozpadzie związku i ucieczce w nieznane. "Surfers In The Twilight" rozpoczynają dźwięki gitary akustycznej oraz wokaliza. Ta ostatnia kreśli obraz kobiety, która idzie ulicą, żeby zobaczyć skutego kajdankami męża, zatrzymanego przez policję. Bohaterkę "This Ain't No Getaway" na początku także dostrzegamy w ruchu, zmierza prosto do mieszkania byłego chłopaka, żeby zabrać stamtąd swoje rzeczy, i tym samym ostatecznie przypieczętować rozstanie. Kolejne muzyczne obrazy albumu "The Sea Drift" mają w sobie coś z momentów zatrzymanych w kadrze, i dobitnie potwierdzają, że za każdym mijanym na ulicy człowiekiem kryje się jakaś historia. Muzycznie Willy Vlautin (gitara), Sean Oldham (perkusja), Freddy Trujillo (bas), Cory Gray (trąbka), Noah Bernstein (saksofon), Patty King (skrzypce), Collin Oldham (wiolonczela), poruszają się po terytorium rozkosznie leniwej americany, nawiązując tu i ówdzie do albumów The Sparklehorse, czy dawnych płyt Kurta Wagnera i jego załogi (Lambchop), co najlepiej słychać chyba w "Drowning By Plain Sight". Instrumentalny "Linette's Lament" - nazwa pochodzi od imienia bohaterki jednej z powieści Vlautina - rozpoczyna trąbka, przypominająca grę Milesa Davisa z albumu "Music From Siesta". Ostatnie akcenty płyty "The Sea Drift" również należą do dźwięków trąbki, w rękach Cory Graya; w moich skojarzeniach przywołały końcowe fragmenty filmu "Chinatown". "The Sea Drift" to nasz najbardziej wizualny zapis. Teksty są jak winiety, a instrumentacje,  w tym dramatyczne partie smyczków czy waltorni, mają wywołać filmowy nastrój" - podsumował Willy Vlautin. Na uwagę zasługuje również nienachalna produkcja Johna Morgana Askew - wiernego przyjaciela i poniekąd członka zespołu, obecnego w studiu od samego początku działalności grupy, czyli od udanego debiutu "Colfax" (2014); pełna wyważonych, mądrych lub też całkowicie świadomych dźwięków, użytych w odpowiednim miejscu i czasie, które w konsekwencji nadały temu wydawnictwu dyskretnej elegancji. Świetna płyta. Gorąco polecam.

(nota 8/10)

 


W 2016 roku recenzowałem na łamach tego bloga płytę "Hidden Light" autorstwa Davida Ahlena. Szwedzki piosenkarz na początek marca zapowiedział wydanie swojej najnowszej epki. Oto singiel, który promuje to wydawnictwo.



Wpadł mi ostatnio w ucho prześliczny utwór "Discontent"-  Paula Kintzinga, który ukrywa się pod nazwą German Error Message.



Zupełnie zapomniałem podzielić się moją ulubioną piosenką z płyty "Sakura Flower", którą recenzowałem jakiś czas temu. Steve Kilbey nie zapomniał, jak zgrabnie łączyć ze sobą poszczególne nuty.



Zapowiedź płyty The Districts - "Great American Painting", która ukaże się 11 marca.



Chyba nie jest tak źle, skoro dożyliśmy czasów, gdzie harfistki wydają swoje płyty, i ktoś potem tych albumów słucha. Przed Wami, nasza dobra znajoma z poprzednich wpisów, Brandee Younger i fragment jej najnowszej epki "Unrest".






sobota, 5 lutego 2022

WOVENHAND - "SILVER SASH" (Glitterhouse Records) "Pomiędzy sacrum i profanum"

 

     Cóż mogę Wam zaproponować na samym początku lutego, gdzieś między ochłapami z wolna konającej zimy, a dojmującym pragnieniem wiosny, tuż po epickim finale AO 2022 (Nadal zwycięski, Nadal wspaniały!), w obliczu lawinowo spadających cen, namiętnie zakładanych  podsłuchów, oraz 711 połączeń z "salonem fryzjerskim" (obecnie nieczynnym, nie tylko ze względu na pandemię). Przydałaby się jakaś dawka skomasowanej energii, nagły podmuch świeżego gitarowego powietrza, który nieco rozrzedziłby to ciężkie i morowe, którym przyszło nam oddychać. Mam nieodparte wrażenie, że wszystko to można odnaleźć na ostatnim wydawnictwie płytowym amerykańskiej grupy Wovenhand zatytułowanym "Sliver Sash".



Sześć lat, które minęły od ich poprzedniego albumu sprawiły, że zdążyliśmy odrobinę zapomnieć o załodze szkunera dowodzonego przez Davida Eugene Edwardsa. W ubiegłym roku grupa obchodziła swoje 20-lecie istnienia. Dawid Eugene Edwards powołał ją do życia początkowo jako jednoosobowy projekt. Wkrótce dołączyli do niego multiinstrumentalista Daniel McMahon, perkusista Ordy Garrison oraz wiolonczelista Paul Fonfara. Później skład formacji często ulegał zmianie - jedni artyści odchodzili, wybijając się na niepodległość, w ich miejsce pojawiali się kolejni, jak chociażby gitarzysta Peter Van Laerhoven, czy basista Pascal Humbert. Oprócz składu zmieniała się również muzyka, która od alt-countrowych tonów przebyła długą drogę, i uosabiała w późniejszych latach stylistyczną podróż przez kolejne gatunki: dark-folk, rock, psychodelia, czy mroczny hard-rock.

David Eugene Edwards swoją muzyczną przygodę rozpoczął od perkusji. Jako nastolatek fascynował się twórczością Boba Dylana i Woody Guthrie, śpiewał w kościelnym chórze, grał w szkolnej orkiestrze, potem chętnie sięgał po wczesne płyty Nicka Cave'a i Scotta Walkera. Pierwszy zespół, który założył w 1984 roku, nosił nazwę Restless Middle Class. Pod koniec lat 80-tych sporo podróżował po Ameryce, rezydował w Kolorado, Bostonie, Los Angeles i ponownie w Denver. W jego młodzieńcze poczynania wpisana była swoista dychotomia. Z jednej strony miał w pamięci figurę ojca. Ten ponad wszystko cenił sobie wolność, był włóczęgą, który często funkcjonował na granicy prawa (przez jakiś czas jeździł z miasta do miasta, z tresowanym niedźwiedziem, który przynosił mu skromny dochód). Drugi biegun wyznaczała postać dziadka ze strony matki, który był kaznodzieją. Nic więc dziwnego, że w domu rodzinnym dzisiejszego bohatera religia odgrywała fundamentalną rolę. W tekstach grupy Wovenhand znajdziemy mnóstwo nawiązań do Biblii oraz szeroko pojętej wiary. "To po prostu wychodzi ze mnie. Miłosierdzie Boże jest absolutnie bezwzględne, przekracza wyobraźnie i ludzkie zło" - stwierdził David Edwards.

Najnowsze wydawnictwo - "Silver Sash" rozpoczyna utwór "Tempel Timber". I trzeba przyznać, że jest to znakomite otwarcie, które jednocześnie ustawia poprzeczkę oczekiwań odnośnie kolejnych kompozycji. Oto pada do naszych stóp porcja soczystych mrocznych gitar, zarejestrowanych w domach Davida Edwardsa oraz jego przyjaciela Chucka Frencha (gra także w grupie Planes Mistaken For Stars), rozlokowanych w Denver. Przyznam szczerze, że dawno nie słyszałem tak udanego początku płyty. Nad całością złowieszczych, czy tez ponurych dźwięków, unosi się wokaliza Edwardsa, która przypomina monolog kaznodziei (wyczuwalny duch dziadka). Kolejna odsłona - "Acacia" - nie zwalnia tempa, dodatkowo utrzymuje napięcie i siłę rażenia swojego poprzednika. Skojarzenia z płytami Fields Of The Nephilim, czy The  Cult narzucają się niejako same. "Duat Hawk" to z kolei klasyczna rockowo-folkowa ballada, przynosząca wraz z sobą proste, ale wyraziste granie. "Mam mentalność rytmiczną - twierdzi Edwards. - Na instrumentach gram w sposób rytmiczny. Banjo, gitara, wszystko jedno. Gram bardziej jak perkusista niż gitarzysta". Potwierdzenie tych słów znajdziemy w "Dead Dead Beat", zawierającym punkowy pazur, i ograne po wielokroć riffy, które wykorzystane w takiej formule kompletnie nie drażnią, ani tym bardziej nie nużą. Ot, paradoks. 

"Muzyka i religia opierają się na tym samym. Religia to kolejna forma sztuki". W biografii wokalisty Wovenhand, podobnie jak w jego twórczości, znajdziemy również mroczne fragmenty - amerykański artysta spojrzał w otchłań, a ta, zgodnie z sentencją Fryderyka Nietzschego, zrewanżowała się tym samym. Stąd też owa deklarowana na każdym kroku wiara, która ma stanowić coś w rodzaju tarczy ochronnej; zwalnia z myślenia w momentach kryzysu czy wątpliwości, pozwala podnieść się i kroczyć dalej. W horyzont wyborów aksjologicznych Edwardsa wpisane zostały umiłowanie zwyczajnej egzystencji oraz proste wartości - "dobro" wzmacnia, buduje i rozwija, "zło" natomiast kusi błyskotkami, ale w konsekwencji doprowadza do rozpadu, degeneracji, niewoli i upadku. "Mam bardzo ponure spojrzenie na ludzkość" - podsumowuje David Eugene Edwards. Psychodeliczna i podniosła w wymowie kompozycja "8 of  9", brzmi jak pełny smutku i żalu folkowo-rockowy zwiastun nocy, kiedy to znów obudzą się demony. Ta pieśń wraz z utworem "Daut Hawk" nawiązuje nastrojem do bardzo udanego albumu "The Treshingfloor" (2010).

(nota 7.5/10)

 


Na dobry początek dodatków do dania głównego zajrzymy na płytę Black Country, New Road - "Ants From Up There". Wybrałem z niej mój ulubiony  fragment "Haldern".



Myślę, że całkiem nieźle będzie z nim korespondował mój ulubiony utwór z najnowszej płyty Anais Mitchell, czyli samo jej otwarcie zatytułowane "Brooklyn Bridge". Wracam do tej kompozycji i wracam...



Wracam do tej piosenki i wracam... i wracam... Niektórzy artyści już tak mają, po prostu siadają przed fortepianem i... wydarza się MUZYKA.



Pod nazwą For The Birds ukrywają się Ben Lubberts i Kyle Penny, którzy 28 stycznia opublikowali debiutancką epkę - "Chasing Tales". Oto singiel, który rozpoczyna to wydawnictwo.



Grupa Supernowhere na 2 marca zapowiada premierę płyty "Skinless Takes A Flight", którą promuje singiel "Basement Window".



W kąciku improwizowanym zajrzymy na album Ethana Iversona - "Every Note Is True", płyta ukaże się 11 lutego nakładem oficyny Blue Note Records.