czwartek, 31 grudnia 2020

"GUST ZABIJA SZTUKĘ" - CZYLI PODSUMOWANIE PŁYTOWE 2020 ROKU

 

    Zdaje się, że to Edward Degas wypowiedział pamiętne zdanie: "Gust zabija sztukę". Trudno się z tym nie zgodzić, zerkając na kolejne benefisy przedstawicieli nurtu disco-polo, prezentowane na jakże gościnnych, w tym względzie, antenach telewizji publicznej, w ramach realizowania tak zwanej "misji". Jaka owa "misja" by nie była, nie zwalnia nas z odpowiedzialności za przyszłe pokolenia (gra toczy się o naprawdę wysoką stawkę). A także za to, żeby ten gust nieustannie kształtować; przekraczać granice, stawiać sobie nowe wyzwania, nieco inne niż ustawiczne gapienie się w: "oczy zielone", bo nim się spostrzeżemy, te oczy rzeczywiście zabiorą nam resztki zdrowego rozsądku, przysłonią racjonalne myślenie, a my ugrzęźniemy w bagnie miernoty, przebrzmiałych dźwięków, rutyny i durnego samozadowolenia. 

Z drugiej strony - piękne Panie, drodzy Panowie - nie zapominajmy o relatywizmie. Stworzyć "super przebój", który znałaby na pamięć połowa ludności kraju nie jest łatwo ( druga połowa tylko przewrotnie udaje, że nie zna). Póki co nikt tajemnej wiedzy w tym zakresie nie posiadł, a pytanie: "Jak, do cholery, to zrobić?!" - wciąż pozostaje otwarte. Może jest to kwestia, nad którą powinni pochylić się psycholodzy, socjolodzy, kto wie, może nawet psychiatrzy. Przed laty bliski rozwiązania tej frapującej zagadki był Ryszard Tymon Tymański. Mam nieodparte wrażenie, że kiedy tworzył kultowy, w wąskich kręgach, ale jednak, szlagier "Jesienna deprecha", był o krok zaledwie, o włos z łona pomywaczki (że przywołam frazę innego klasyka), żeby wkroczyć w glorii i chwale do Panteonu Wielkich Polaków, i zająć wyróżnione miejsce obok Zenona M. czy Marcina M. Naturalnie niemalże rodzi się w tym miejscu pytanie: "Czego wtedy zabrakło?". Trochę szczęścia, odrobinę przychylności, większej promocji, agresywnych reklam. A przede wszystkim kilku benefisów, zaprezentowanych na jakże gościnnych, w tym względzie, antenach telewizji publicznej, w ramach realizowania tak zwanej "misji".
Jak brzmi "super przebój" 2020 roku, który często i bezwiednie nuciłem, chociażby podczas golenia, spoglądając prosto w moje, o zgrozo, zielone oczy (sic!)? Było ich kilka, ale przewrotnie wybrałem coś takiego.









Gdyby zaufać i ograniczyć się do podpowiedzi wszelkiej maści krytyków muzycznych - 22-letnich stażystów ( przeniesionych ze względu na braki kadrowe i pandemię z działu "kulinaria") oraz tych, z nieco większym stażem, którzy niekiedy ulegają pokusie, i zamiast poszukiwać intrygujących wydawnictw, często oglądają się na swoich kolegów z branży, i na tej czynności schodzą im dni i godziny, a także nieprzespane noce - w tym roku bylibyśmy skazani na odtwarzanie płyt trzech sympatycznych pań: Fionny Apple (całkiem udany album), Phoebe Bridgers oraz Taylor Swift. Tyle podpowiada nam ujęcie statystyczne, a liczby ponoć nie kłamią. Ta ostatnia artystka, owszem, wydała kilka miesięcy temu krążek "Folklore", świetnie wyprodukowany. Za konsoletą zasiadł bowiem Aaron Dessner - nasz dobry znajomy, z wielu wpisów zamieszczonych na łamach tego bloga. Taylor Swift ma od pewnego czasu dobrą prasę, i nic na to nie poradzą nasze rodzime jasno święcące gwiazdy, w stylu Zenona M. czy Sióstr G. Artystka całkiem kusząco zaprezentowała się w kocim wdzianku ( Bombalurina), śpiewając w pewnym musicalu, który w błyskawicznym tempie - i tak zbyt długo - przewinął się niedawno przed moim oczami. Taylor ma ponoć trzy koty, o ile w tak zwanym międzyczasie najstarszy z nich - Meredith Grey - nie dokończył był jednego ze swoich siedmiu puszystych żywotów.

Jak sięgam pamięcią, aż tak dobrej prasy nigdy nie mieli członkowie Zelienople. Bynajmniej nie dlatego, że krytycy wylewali na ich twórcze dokonania wiadra pomyj. Głównie z tego prostego powodu, że większość skupionych na sobie i kolegach z branży dziennikarzy nie zauważała kolejnych wydawnictw Matta, Mike'a i Briana. A przez niemal dwadzieścia lat funkcjonowania na scenie muzycznej nazbierało się tego trochę. Ten ostatni album - "Hold You Up" - ukazał się wiosną i jakoś osobliwie połączył się z początkiem naszej izolacji w domach. "Hold You Up" to płyta, która w warstwie lirycznej, są takie warstwy, nie wspomina co prawda "oczu zielonych", a mimo tego, to właśnie do niej wracałem najczęściej w ostatnich miesiącach, i stąd obecność tego krążka w tym podsumowaniu. W sześciu kolejnych jego odsłonach znalazłem specyficzną melancholie i trudną do uchwycenia głębię, dojrzałe zamyślenie. Kompozycje wypełniają spokojne tony, flirtujące z postrockowymi rozwiązaniami, nawiązujące również do leniwie rozwijanych  przestrzeni americany. W ten album można i warto po prostu się zasłuchać.


    Kolejne dwa albumy, które chciałbym wyróżnić jakoś ze sobą się łączą. Mowa tutaj o  Fair Mothers - "Monochrome" i Christian Kjellvander - "About Love And Loving Again". Obydwa wydawnictwa stworzone zostały przez dojrzałych mężczyzn, przy użyciu dość oszczędnych środków stylistycznych. Obydwa akcentują rolę głosu, który ma czas i miejsce, żeby swobodnie wybrzmieć. I wreszcie obydwa są raczej ponure, żeby nie powiedzieć gorzkie w wymowie, ale przez to bardziej poruszające. Oparte na prywatnych, wręcz intymnych, doświadczeniach artystów, odsłaniają meandry ludzkiej egzystencji. Zarówno Kevin Allan (Fair Mothers), jak i Christian Kjellvander potrafią w przejmujący i szczery sposób opowiedzieć o życiu, miłości, rodzinie, o porażkach i stratach. Co ciekawe, również na tych dwóch albumach znajdują się moje ulubione pieśni tego roku, i są to tytułowe kompozycje: "Monochrome", i "About Love And Loving Again".



Żeby nie było tak ponuro, kolejne płyty zabiorą nas do krainy indie-popu/indie-folku. Album This Is The Kit - "Off Off On", w wyrafinowany sposób pokazał, jak ważną rolę odgrywa zmiana nawyków myślenia na poziomie aranżacji. Niekiedy wystarczy dodać jeden subtelny element do kompozycji, w przypadku wydawnictwa "Off Off On" było to użycie wszelkiej maści instrumentów dętych, żeby piosenka zyskała dodatkowe barwy i nowy wymiar. Krążek Other Lives - "For Their Love", zabrzmiał w moich uszach jak: "znajomy szept dawnego przyjaciela". Dużo dobrych chwil spędziłem w towarzystwie debiutanckich dźwięków, które wypełniły wydawnictwo "Psychic Markers" formacji Psychic Markers. Warto wyróżnić znakomitą pierwszą odsłonę Lost Horizons - "In Quiet Moments" i czekać na drugą część, która ukaże się w lutym. Z kolei płytę "A Quickening" - Orlando Weeksa można potraktować jako metaforę narodzin nowego artysty. Niegdyś lider The Macccabees, w końcu zapragnął wybić się na niepodległość, i wiosną tego roku opublikował debiutancki album (wcześniej miał na koncie wydawnictwo "The Gritterman", było to coś na kształt ścieżki dźwiękowej ilustrującej książkę dla dzieci). Płyta Weeksa zawiera refleksje, spostrzeżenia i odczucia na temat bycia ojcem. W warstwie muzycznej poruszyły mnie urokliwe melodie i harmonie, odnalazłem tam również sporo intrygujących rozwiązań czy tekstur, wystawiających świadectwo o dojrzałości artysty.



   Odnoszę wrażenie, że jeśli chodzi o tak zwaną "brytyjską scenę jazzową", mamy do czynienia z czymś na kształt "samospełniającego się proroctwa". O tym zjawisku zaczęto mówić dużo wcześniej, niż w pełni dało o sobie znać. Dość powiedzieć, że jeden z jej czołowych przedstawicieli - Matthew Halsall - zapytany przed laty przez jednego z dziennikarzy, co myśli o "fenomenie" brytyjskiej sceny jazzowej, szeroko otworzył oczy. Dopiero kiedy padły konkretne nazwy, angielski trębacz skinął głową i powiedział, że: "Znam, słyszałem". Tak naprawdę to ostatnie trzy lata potwierdziły, iż rzeczywiście mamy do czynienia z wysypem ciekawych zespołów i artystów, którzy rezydują na co dzień w okolicach Londynu. Ezra Collective, Shabaka Hutchings, Sons Of Kemet, Cykada, Ashley Henry Quartet, Makaya McCraven, Nubya Garcia itd. Za nimi wszystkimi, gdzieś w tle przewijała się skromna postać znakomitego dziennikarza i promotora muzycznego Gillesa Petersona. Przy tej okazji zwracała na siebie uwagę, z jednej strony eklektyczność, z drugiej zaś wielokulturowość londyńskiej sceny jazzowej, gdyż sporo jej przedstawicieli to emigranci, którzy nad Tamizą znaleźli doskonałe miejsce do rozwoju artystycznego. (Nieco przybliża zjawisko brytyjskiej sceny jazzowej składanka Soul Jazz Records - "Kaleidoscope: New Spirit Known & Unknown", którą prezentowałem na łamach tego bloga).

Wspominam o tym dlatego, że jedną z moich ulubionych płyt jazzowych 2020 roku, nagrała przedstawicielka wyżej wspomnianej sceny; mam tu na myśli Nubya Garcię i album "Source". W dalszej kolejności wyróżniłbym wydawnictwa, które przywoływały jazzową klasykę oraz te, które całkiem nieźle zderzały tradycję z nowoczesnością. Charles Lloyd - "8: Kindred Spirits",  Matthew Halsall - "Salute to The Sun", Matthew Tavares & Leland Whitty - "Visions", Tani Tabbal Trio - "Now Then", Bent Arcana - "Bent Arcana", Oded Tzur - "Here Be Dragons", Brian Krock's Liddle - "Viscera", Moor Mother - "Circuit City", Jamael Dean - "Oblivion", Per Oddvar Johansen - "The Quiet Cormoran", Rob Mazurek/ Exploding Star Orchestra - "Dimensional Stardust", Terje Rypdal - "Conspiracy".

A dla tych, którzy wciąż odrobinę się wahają, i z pewną taka nieśmiałością podchodzą do krainy mniej lub bardziej improwizowanych dźwięków, proponuję album, który może posłużyć jako sugestywne zaproszenie, żeby w jazzie poszukać czegoś tylko dla siebie. I znów scena brytyjska, bo pod nazwą Angin - "Sentenced To Love", ukrywa się David McLean, muzycy jazzowi i aktorzy teatralni z Wysp Brytyjskich. A poniżej, na deser fragment z albumu "Bent Arcana" formacji Bent Arcana.

Mam nadzieję, że moimi wyborami nie zabiłem SZTUKI, a jedynie delikatnie, z troską i czułością ją poddusiłem. Czego Wam, drodzy Czytelnicy, w nadchodzących miesiącach życzę. Ps. Zdaje się, że to również Edward Degas wypowiedział mniej pamiętne zdanie: "Proszę uważać - gust może być synonimem występku".






wtorek, 22 grudnia 2020

FLYING MOON IN SPACE - "FLYING MOON IN SPACE" (Fuuz Club Records) "Jeszcze jedna grudniowa premiera"

 

    Jeśli ktoś nie ma ochoty nucić kolęd przy pandemicznej choince - choć śpiewać każdy może i ponoć warto - albo słuchać ich w wykonaniu, dajmy na to, pani Edyty Górniak, pana Krzysztofa Krawczyka czy Robbbie Williamsa, proponuję zajrzeć do debiutanckiej płyty grupy Flying Moon In Space. Muzyka zawarta na tym krążku raczej należy do dynamicznych, zachęca do aktywności, powstania z miejsca i wykonania tanecznych pląsów lub chociażby rytmicznego tupania nóżką. W ten sposób tłusty karp, pyszny barszczyk czy apetyczny makowiec zostaną szybciej strawione. A może, tu i ówdzie, pośród błyszczących covidowych bombek i sterty nierozpakowanych jeszcze prezentów, przytrafią się jakieś poważne doznania estetyczne.


Z pewnością liczy na to siedmioosobowy kolektyw, rezydujący na co dzień za naszą zachodnią granicą, bo w Lipsku. Flying Moon In Space powstał gdzieś około 2015 roku, z połączonych sił mniej znanych grup: Dolphins, Lovely Heroine, Cream And Hologram Hug.  Oprócz Adama Parksa, który udziela się w tej formacji wokalnie, obok basisty i perkusisty, skład  uzupełniają aż czterej panowie z wiosłami. Szczerze mówiąc, nie wiem po co aż tylu gitarzystów podpisało listę obecności w studiu, skoro długimi fragmentami po prostu ich nie słychać. Podobno nieco bardziej dają o sobie znać w trakcie koncertów - tam ogrywano cały materiał, trasa w 2019 roku liczyła blisko 50 przystanków - gdyż grupa znana jest z tego, że podczas występów przed publicznością potrafi stworzyć całkiem gęstą ścianę przesterowanych gitar. Jednak w sterylnym pomieszczeniu studia nagraniowego panowie grający w dur i w moll dość powściągliwie potraktowali swoje instrumenty.  Na debiutanckiej płycie niemieckiej formacji próżno szukać spektakularnych gitarowych popisów. A przydałoby się czymś okrasić ośmio, czy jedenastominutowe kompozycje, tak żebyśmy chcieli do nich wrócić i ponownie z uwagą przesłuchać wirtuozerski autograf mistrza gryfu. Sporo elementów z tkanki aranżacyjnej podporządkowano rytmowi. Precyzyjne odmierzanie taktów stało się, jeśli nie obsesją, to z pewnością znakiem rozpoznawczym grupy Flying Moon In Space. Cóż poradzić, widocznie krautrock wciąż wisi w niemieckim powietrzu, i potomkowie Urlicha, pomieszkującego niegdyś w Malborku, tak czy inaczej muszą nim oddychać. 

Początek albumu, czyli utwór "Universe", dość zgrabnie przywołuje klimat lat 70-tych - repetycja, żywy rytm, powtarzanie poszczególnych struktur, jak i wersów tekstu. W dalszej część krążka jest podobnie, raz muzykom z Lipska uda się wyczarować więcej przestrzeni (nazwa zespołu do czegoś zobowiązuje), to znów dominujące staną się psychodeliczne tony. Taneczny "Observer" brzmi jak potencjalny przebój. Najdłuższe kompozycje na płycie: "Faces" oraz "Ardor", nie wykorzystują w pełni swojego potencjału, głównie z powodu zachowawczej gry gitarzystów. Nie chcę brutalnie wskazywać palcem tego konkretnego, który powinien zdobyć się na odwagę, wyjść przed szereg, odkręcić pokrętło wzmacniacza i sprawnie poruszać palcami. Najlepszy utwór na płycie "Steam Water Solid", nieco odbiega od tej stylistyki, łączy w sobie ducha krautrocka i psychodelii z elementami new-wave. Z kolei wokaliza "Next Life" przypomniała mi dawne dokonania grupy Snowmen. Musze przyznać, że spore możliwości tkwią w niemieckiej formacji, może uda się je nieco lepiej wykorzystać przy okazji następnego albumu. Sami sprawdźcie, czy ta debiutancka płyta jest grzechu warta. Podczas podróży czy przemieszczania się, z pewnością zabrzmi znacznie lepiej, niż przy suto zastawionym wigilijnym stole, gdzie i rybka, co lubi pływać, i barszczyk strzygący uszkami, a także pandemiczny makowiec.... Smacznego!

(nota 7/10)

 



W kąciku improwizowanym fragment jednej z najlepszych płyt jazzowych 2020, czyli Nubya Garcia i jej wyśmienity krążek "Source".




piątek, 11 grudnia 2020

TOPOGRAPHIES - "IDEAL FORM" (FUNERAL PARTY RECORDS) "Jaki ojciec, taki... "

     Gdzieś pod koniec lat sześćdziesiątych - były takie lata - Jim Morrison, w klasycznym dziś przeboju grupy The Doors - "The End", zawarł był  takie oto subtelne i pamiętne frazy: "Father?/ Yes, Son/ I Want To Kill You/ Mother?/ I Want to ...". Całkiem zgrabna piosenka została napisana tuż po rozstaniu artysty z Mary Werbelow (ach, te kobiety), początkowo miała być czymś na kształt pożegnania. Dziennikarska brać, krytycy nie tylko muzyczni, psychologowie i eseiści, prześcigali się później w próbach interpretacji słów lidera The Doors. Wychowani na pracach Zygmunta Freuda puszczali wodzę fantazji (jakie wodze, taka fantazja), wskazywali na ewidentnie zarysowany "kompleks Edypa" podmiotu lirycznego. Inni podkreślali dążenie do zerwania z "EGO" - otrzymanym w genetycznym spadku oraz narzuconym na etapach socjalizacji - i łączące się z tym pragnienie autokreacji; wymyślenie siebie na nowo, już na własnych warunkach. Tymczasem, w jednym z pierwszych wywiadów tuż po napisaniu tej piosenki (1967 r.), Jim Morrison z rozbrajającą szczerością stwierdził, że nie wie dokładnie, co miał na myśli pisząc pamiętne wersy tekstu "The End".

Kiedy czytamy zapiski rozmów z dorosłymi już dziećmi sławnych artystów, jakże często natrafiamy na moment, w którym na poziomie symbolicznym ( w mniej lub bardziej ukryty sposób), rozbrzmiewają echa wyżej wspomnianej frazy Jima Morrisona: "Father?...". Czasami czytelnika wręcz uderza owa chęć odcięcia się od rodzinnych koneksji niemal za wszelką cenę. Zwraca na siebie uwagę mechanizm wyparcia, dążenie do samostanowienia, pragnienie powiedzenia światu: "Wszystko, co osiągnąłem, zawdzięczam tylko i wyłącznie sobie". Zupełnie tak, jakby nawet drobna pomoc - cenna rada, mądra wskazówka - zaprawionego w artystycznym boju ojca lub utalentowanej i spełnionej matki (są takie matki), była ujmą na honorze. Kto wie, może również z tego powodu córka słynnego reżysera została w końcu aktorką... tyle, że porno.




   Podobne wrażenia odniosłem - choć być może bez tak mocno zaakcentowanego imperatywu -  czytając wywiad z Gray'em Tolhurstem - liderem, wokalistą i autorem tekstów amerykańskiej formacji Topographies. Niektórym, co bardziej uważnym czytelnikom, nazwisko Tolhurst może wydać się dziwnie znajome. Pragnę więc uprzejmie donieść, że to właśnie ten Tolhurst, z tych Tolhurstów; syn -  w tym momencie Gray pewnie uśmiechnie się łagodnie, myśląc w duchu: "Znowu?! Ile można!" - Laurence'a Tolhursta, klawiszowca i perkusisty The Cure. Gray ponoć twórczość ojca zna, i owszem. Trudno, żeby zaprzeczył. Jednak zgodnie z tym, co szczerze, jak na świeckiej spowiedzi wyznał -  w młodości nie karmił się piosenkami The Cure niczym pogrążona w ataku bulimii nastolatka. Raczej ostrożnie dawkował sobie "Just Like Heaven", "M", z umiarem i powściągliwością godną szanującego się sceptyka, wychowanego, ma się rozumieć, w duchu greckich ideałów. Dopiero w ostatnich trzech latach odkrył cztery pierwsze płyty The Cure, i nawet zaczął żałować dlaczego nie posłuchał ich wcześniej. Bacznie natomiast przysłuchiwał się innym grupom: Can, Kraftwerk, Terry Riley. Jednak dźwięków lub odniesień do twórczości wyżej wymienionych (szczególnie do tego ostatniego), próżno szukać na debiutanckim krążku Topographies - "Ideal Form". Słychać zaś tony kojarzące się z estetyką new-wave, post-punk, cold-wave, czy dyskretne odwołania do płyt Clan Of Xymox lub The Cure, z początku lat 80-tych.

Syn Laurence'a Tolhursta dorastał w słonecznym Los Angeles, a nie w pochmurnym Londynie, jednak w muzyce jego formacji nie ma zbyt wiele słońca. Jeśli już się pojawi, jest to z pewnością miodowa tarcza widoczna w zimowy poranek albo łagodnie roztapiająca się gdzieś na linii horyzontu. Później Gray przeniósł się do San Francisco, gdzie podobnie jak nasz noblista, chciał mieć "Widzenia nad Zatoką...", studiował kierunek artystyczny (poezja) i założył zespół. W czteroosobowym składzie Topographies wydali kilka singli oraz epek dla Sonic Cathedral czy Dream Recordings. Piosenki na krążek "Ideal Form" zaczęły powstawać w 2019 roku, tuż po zakończeniu trasy koncertowej. Wtedy to szeregi grupy opuścił perkusista, a Justin Oronos (bas), Jeremie Ruest (gitara, syntezator) oraz Gray Tolhurst, musieli podjąć decyzję, czy nadal grają razem.

Jak widać po wydawnictwie "Ideal Form", które ukazało się na początku grudnia, panowie funkcjonują jako całkiem nieźle zgrane trio. Spragnieni ekscytujących nowości, wyzwań i przekraczania gatunkowych granic, niczego takiego na debiutanckim krążku amerykańskiej grupy nie znajdą. Formacja z San Francisco porusza się po już zdefiniowanym terytorium, ale robi to na tyle sprawnie i przekonująco, że warto posłuchać ich muzyki. W tekstach kreślonych piórem Graya bywa poetycko i mrocznie, można odczuć fascynację wokalisty twórczością Paula Celana, do której chętnie się przyznaje. Dominują proste aranżacje, chłodne i ascetyczne przestrzenie stworzone w oparciu o brzmienie gitary i syntezatora.

Gdybym miał złośliwie - bo jakże inaczej - porównać debiutancki album formacji Graya Tolhursta do płyt The Cure, to musiałbym się cofnąć, o mniej więcej 40 lat, do etapu, kiedy jego ojciec 22 kwietnia 1980 roku wychodził z Morgan Studios, po zakończeniu nagrywania "Seventeen Seconds", żeby wrócić po roku i zarejestrować osiem nowych kompozycji, które wypełniły wydawnictwo "Faith".  Trio Topographies wciąż kształtuje swój styl, dopracowując poszczególne elementy. Są na dobrej drodze, żeby zaistnieć w świadomości odbiorców na dłużej, niż jednosezonowe spadające gwiazdki. Sukcesu The Cure z pewnością nie powtórzą, ale przecież basiście, gitarzyście i wokaliście, oglądającym malownicze zachody słońca w Oceanie Spokojnym, nie o to chodzi.

(nota 7.5/10)





W kąciku deserowym aż dwa nagania jednego artysty Johnny Labella. Płyta "XVIII" rozpoczyna się tak, że klękajcie narody, otwiera ją niezwykła kompozycja "The Dolphins", z ornamentami Chrisa Scotta na saksofonie. Potem pojawia się druga równie niezwykła odsłona, czyli "Doppelganger", cudna marzycielska pieśń. Te utwory ustawiły moje oczekiwania tak, że już zacząłem myśleć, że oto mam nową kandydatkę do płyty roku. Niestety, Johnny Labell nie udźwignął ciężaru odpowiedzialności i dalej jest już tylko gorzej, słabiej, rozczarowująco. Jednak do tych dwóch kompozycji wracam i wracam...







piątek, 4 grudnia 2020

LOST HORIZONS - "IN QUIET MOMENTS" (Bella Union) "Ku pokrzepieniu... "

 

    Postać Jacquesa Henri Lartigue'a powinna być bardzo dobrze znana wszystkim pasjonatom fotografii. Jego twórczość została odkryta bardzo późno, ale wciąż za życia artysty. Szerszej publiczności przedstawił go amerykański fotograf John Szarkowski, który w 1962 roku  zorganizował wystawę jego fotografii w Museum Of Modern Art w Nowym Yorku. Wystawa cieszyła się dużym zainteresowaniem i osiągnęła spory sukces. Krótko po tym wydarzeniu magazyn "Life" zamieścił artykuł o francuskim artyście, który ozdobiła seria jego prac. Tym razem Jacques Henri Lartigue miał sporo szczęścia. Czytelnicy wykupili bowiem cały nakład magazynu... ale nie z powodu zdjęć Francuza. Każdy chciał zobaczyć, jak wyglądały ostatnie chwile prezydenta J.F. Kennedy'ego, tuż przed zamachem w Dallas, uwiecznione na amatorskich kadrach, które zostały zamieszczone w tym samym numerze magazynu. Jacques Henri Lartigue przygodę z fotografią rozpoczął bardzo wcześnie, jak na tamte nieco odległe już czasy, bo w wieku sześciu lat. Ojciec późniejszego mistrza był bankierem i miał kilka aparatów. Od samego początku Lartigue zainteresował się ruchem, dynamiką ludzkiego ciała, na późniejszym etapie kariery doszły do tego surrealizm i groteska, intrygujące zderzenie się przeciwieństw. W 1915 roku ukończył paryską Academie Julian. Na światłoczułej kliszy utrwalił między innymi twarz Josephine Baker, Picassa, czy Jeana Cocteau. Nic więc dziwnego, że gitarzysta grupy Cocteau Twins oraz szef wytwórni Bella Union postanowił wykorzystać jedną z fotografii francuskiego mistrza na okładce płyty Lost Horizons - "In Quiet Moments". Na zdjęciu możemy zobaczyć francuską aktorkę Suze Vernon wraz z psem. Fotografia pochodzi prawdopodobnie z 1926 roku. (W dalszej części tekstu umieściłem zdjęcia Lartigue'a pochodzące w z podobnego okresu). 

 

    O debiutanckim krążku projektu Lost Horizons - "Ojala" zamieściłem entuzjastyczną notkę na łamach tego bloga. Wygląda na to, że po trzech latach, i w przypadku najnowszego wydawnictwa "In Quiet Moments", będzie podobnie. Lost Horizons powołali do życia wyżej wspomniany Simon Raymonde oraz Richie Thomas (niegdyś członek Dif Juz). Panowie skomponowali kilkanaście utworów, do których wykonania zaprosili zaprzyjaźnionych artystów: Marisę Nadler, Tima Smitha, Karen Peris, Camerona Neala, Hazel Wild. Wielu z nich pojawiło się na liście gości również przy okazji najnowszego krążka. Jeśli chodzi o album "Ojala", moje serce skradł Phil Mc Donnell kompozycją "The Tide", gdyż to właśnie do niej wracałem najczęściej. Miałem cichą nadzieję, że wkrótce doczekam się solowego albumu artysty, utrzymanego właśnie w klimacie tego utworu. Wciąż czekam....


    Doczekałem się natomiast kolejnej owocnej współpracy kompozytorskiego duetu Raymonde & Thomas. Jakiś czas temu anonsowałem pojawienie się albumu "In Quiet Moments" w lutym 2021 roku. W tak zwanym międzyczasie zmieniono datę premiery. Cały materiał liczy sobie szesnaście kompozycji i ukaże się w dwóch częściach - pierwsza 4 grudnia, druga zaś, jak zapowiadano wcześniej, w lutym przyszłego roku. Nazwę albumu "In Quiet Moments" panowie zaczerpnęli z frazy kompozycji Urala Thomasa. W pierwszej części, która podobnie jak druga, zawiera osiem utworów, usłyszymy mniej znanych artystów, czyli młodzież przodem. Kto wie, może dla wielu słuchaczy będzie to inspiracja dla kolejnych odkryć. Moim odkryciem tego zestawu nagrań jest z pewnością Kavi Kwai. Pod tym pseudonimem ukrywa się szwedzka wokalistka Julia Ringdahl, do tej pory znana głównie z urokliwego singla "False Impressions". Poproszona przed duet kompozytorski brawurowo wykonała utwór "Every Beat That Passed". Kompozycja rozpoczyna się od dźwięków starego walca, a potem cudownie rozkwita. "Richie wymyślił do tego partię fortepianu i natychmiast zwrócił moja uwagę" - wspominał Simon Raymonde. 

 Przy okazji tego najlepszego utworu - przynajmniej z pierwszej odsłony albumu - proponuję zatrzymać się na nieco dłużej. Przez lata Simon Raymonde wraz z grupą Cocteau Twins wypracowali własny styl. Jak każdy ważny i oryginalny zespół doczekali się wielu swoich naśladowców. Najłatwiej było skopiować brzmienie - kobiecy głos, wyższy lub niższy, szczypta klawiszy, odpowiednia przystawka do gitary... i pozornie gotowe. To, co przychodziło z największym trudem - jeśli w ogóle przychodziło - wszelkiej maści epigonom, kryło się zwykle w nieudolnych próbach odtworzenia specyficznej melodyki. Cocteau Twins przyzwyczaił nas do charakterystycznych linii melodycznych, do typowych dla ich estetyki przejść pomiędzy poszczególnymi dźwiękami. Simon Raymonde i spółka, w tych pamiętanych przez sympatyków grupy kompozycjach, zestawiali ze sobą nuty tak lekko, że wszystko zdawało się płynąć oraz tworzyć poczucie oryginalności czy egzotyki. Podobne wrażenie odniosłem słuchając utworu "Every Beat That Passed", projektu Lost Horizons, w szczególności zaś, niezwykłej aury refrenu, w którym lekkość frazy i wspomniana przez mnie wyżej specyficzna melodyka, wywołują niesamowite, wręcz surrealne wrażenie, zupełnie tak, jakbyśmy podziwiali najlepsze prace Jacquesa Henri Lartigue'a.

     Całość  krążka "In Quiet Moments" rozpoczynają nasi starzy znajomi - duet Penelope Isle, czyli rodzeństwo Jack i Lyli Wolter z Brighton, którzy wykonali utwór "Halycon"; o ich debiucie "Until The Tide Creeps In", napisałem kilka słów na łamach tego bloga. Znakomitym singlem promocyjnym okazał się być energetyczny "I Woke Up With Open Heart", w wersji The Hempolics, z niezapomnianą Nubiyą Brandon. Kolejny zespół z Brighton to Porridge Radio, z charyzmatyczną Daną Margolin. W marcu tego roku wydali udany debiut dla wytwórni Secretly Canadian. Dana Margolin na płycie Lost Horizons, w typowym dla siebie emocjonalnym stylu zaśpiewała piosenkę "One For Rregret". Dobrze odnalazła się w tej stylistyce Gemma Dunleavy. Całość pierwszej części zakończył John Grant kompozycją "Cordelia", utrzymaną w duchu dawnych nostalgicznych pieśni Cocteu Twins. Simon Raymonde i jego kompan Richie Thomas po raz kolejny pokazali, że potrafią stworzyć bardzo urokliwe i ciekawie zaaranżowane kompozycje. Tym razem głównymi motywami ich utworów zostały: "śmierć i odrodzenie" oraz "strata i nadzieja". 26 lutego przyszłego roku poznamy drugą odsłonę "In Quiet Moments", zawierającą kolejne osiem piosenek, w wykonaniu nieco bardziej znanych artystów.

(nota 8/10)

 



niedziela, 29 listopada 2020

TRIGG & GUSSET - "THE WAY IN" (Humanworkshop) "MOJE DROGIE CZYTELNICZKI... OTO HOLENDERSKI DARK JAZZ"

 

     Bardzo dobrze pamiętam okładkę ich debiutanckiego wydawnictwa - "Legacy Of The Witty", bo to po części widok wąskiego chodnika, ograniczonego po bokach ścianami budynku oraz samotna postać widoczna na jego końcu, zwabiła mnie do tego albumu. Znalazłem na nim spokojne instrumentalne kompozycje, z pogranicza dark jazzu oraz elektroniki. Od tamtej pory minęło siedem lat, w trakcie trwania których holenderski duet zdążył wydać jeszcze dwie płyty: "Adagio For The Blue" (2015) oraz "The Way In", tegoroczny bardzo udany krążek. Pamiętam również, że po wysłuchaniu albumu "Legacy Of The Witty", byłem oczarowany przede wszystkim jedną kompozycją - "Desert Wind". Zachwycił mnie sposób i łatwość zbudowania specyficznego nastroju, a także rozwijania urokliwego tematu. Przyznam szczerze, że w tej kwestii niewiele się zmieniło, gdyż wyżej wspomniany utwór wciąż jest jednym z moich ulubionych i bardzo często do niego wracam.



To nieładnie z mojej strony, że tyle kazałem czekać najnowszemu albumowi "The Way In", żeby wreszcie zamieścić o nim wzmiankę na łamach tego bloga. Na swoje usprawiedliwienie mam fakt, że zawsze i przeważnie w ostatniej chwili wyskakiwała przed szereg jakaś nieoczekiwana premiera, która zaprzątała moją uwagę. Poza tym staram się stosować "płodozmian", żeby Czytelnik nie ziewał z nudów, że znów alternatywny rock, ponownie jazz, itd. Jednak nie ma tego złego, co by na dobre nie wyszło. Oto całkiem niedawno ukazał się wywiad z artystami - a tych można znaleźć wyjątkowo niewiele - z którego dowiedziałem się między innymi, że przeciętny słuchacz płyt Trigg & Gusset to mniej więcej 40-letni mężczyzna (panowie stanowią 75 procent odbiorców, moje drogie Czytelniczki najwyższy czas, żeby coś z tym zrobić!), pochodzący przeważnie z: USA, Wielkiej Brytanii, Rosji oraz, co powinno cieszyć, z Polski.   Duet, o wdzięcznej nazwie Trigg & Gusset tworzy dwóch muzyków: Bart Knol - fortepian, syntezator, programowanie perkusji, elektronika oraz Erik Van Geer - saksofon tenorowy, klarnet basowy. Pierwszy z nich, 42-letni muzyk, zaczynał od zabawy elektronicznymi dźwiękami, tworzył głównie w komputerze. Jego 39-letni kompan uczył się gry na saksofonie od ósmego roku życia. Spotkali się w barze, gdzie, warto dodać, poznali wielu artystów, również tych, którzy pomagali podczas prac nad ostatnim wydawnictwem. Od samego początku jako basista dołączał do składu Dominique Bentvelsen. Przy okazji "The Way In" wykorzystano także brzmienie fletu, za które odpowiedzialnym był Famke Van Daalen, oraz trąbki i flugelhornu - Coen Hamelink. Ten ostatni to swoisty muzyk do wynajęcia, od dwudziestu lat obecny na scenie, przewinął się przez mnóstwo składów - Amsterdam Funk Orchestra, Amstel Big Band, Happy Camper, De Breek, nagrywał utwory do spektakli teatralnych i programów telewizyjnych.

Najnowszy album holenderskiego duetu nie przynosi większych zmian stylistycznych. Znajdziemy na nim osiem kompozycji utrzymanych w typowym dla artystów stylu. Przeważają nostalgiczne, czasem mroczne darkjazzowe utwory, pełne zadumy, przestrzeni i sugestywnych ornamentów: trąbki, fletu, saksofonu i klarnetu basowego. Płytę rozpoczyna "Satori", prawdziwy przebój, z tematem podawanym równolegle przez instrumenty dęte. To charakterystyczny zabieg wykorzystany przy okazji tego wydawnictwa, który powraca w kilku późniejszych jego odsłonach. Jak przyznał w wywiadzie Bart Knol, na początku kariery byli pod wrażeniem dokonań grupy Bohren Und Der Club Of Gore. Jednak Holendrzy rozwijali własne pomysły i cierpliwie szukali swoich sposobów, żeby poszerzyć pole gatunkowe noir-jazzu. Wspomniany wyżej Bohren Und Der Club Of Gore czy Dale Cooper Quartet And The Dictaphones (wydali ostatnio materiał koncertowy) lub inni czołowi przedstawiciele dark jazzu, nieraz prezentują boleśnie schematyczne podejście do materii dźwiękowej i brzmią trochę tak, jakby obawiali się wyjść poza zdefiniowane przez siebie wygodne ramy. Rozumiem obowiązek wykreowania i utrzymania specyficznego nastroju, ale solo saksofonu czy trąbki oparte na czterech uparcie powtarzanych nutach bywa niekiedy nużące.

Tych pułapek gatunkowych z pewnością udało się uniknąć twórcą "The Way In", zarejestrowanego w gościnnych progach Emiel Zuaard Studios. Sporo tu intrygujących i melodyjnych tematów, sporo mrocznej przestrzeni. W "Stardust" usłyszymy trąbkę i flet. W "Five Nights" barwną historię również zacznie opowiadać Coen Hamelink i jego instrument, rozwinie ją potem Erik Van Geer, w oparciu o klarnet, który w drugiej części utworu zostanie przetworzony elektronicznie. Ten zabieg został powtórzony w kompozycji "Unpaved Roads" oraz , w jednej z najlepszych odsłon - "Dark Matter". Gra klawiszowca jest tym razem nieco bardziej zachowawcza, ogranicza się głównie do kreacji nastroju i drobnych ornamentów. Tworzenie muzyki to nie wyścig zbrojeń. Jednak, gdybym miał porównać dwa nieodległe czasowo wydawnictwa z gatunku dark jazz, to holenderski duet krążkiem "The Way In", z pewnością wyprzedził swoich dawnych mistrzów zza miedzy (Bohren Und Der Club Of Gore), którzy opublikowali w tym roku, omawianą na łamach tego bloga, płytę - "Patchouli Blue". Zatem miłe Panie ( i Panowie), gorąco namawiam do odsłuchu.

(nota 7.5-8)

 


 W dodatku do dania głównego śliczny utwór Postdata - "Twin Flames", do którego często wracałem w ostatnich dniach. Postdata to solowy projekt Paula Murphy'ego. "Twin Flames" był początkowo kompozycją instrumentalną. Jej współproducent Ali Chant zasugerował spowolnienie tempa i dodanie tekstu. Pomysł rewelacyjny, gdyż wyszło, przyznacie sami, wybornie. Na cały album będziemy musieli poczekać do wiosny 2021 roku.


W kąciku improwizowanym Angele David - Guillou, francuska kompozytorka, niegdyś dopełniała składu Piano Magic, obecnie pracuje na własny rachunek. W jej dokonaniach usłyszymy echa repetycji i przesunięć fazowych spod znaku Steve'a Reicha, Philipa Glassa oraz melodykę Michaela Nymana. Tytuł najnowszej płyty "A Question Of Angles" nawiązuje do rozmaitych uwarunkowań ludzkiej percepcji.




piątek, 20 listopada 2020

MATTHEW HALSALL - "SALUTE TO THE SUN" (Gondwana Records) "Z trąbką w tropikach"

 

    9 czerwca 1891 roku, po dziewiętnastu dniach długiej i wyczerpującej, morskiej podróży Paul Gauguin dopływa do brzegów Tahiti.  "W nocy, gdy jesteśmy w łóżku ( Thehmana i Gauguin), prowadzimy długie rozmowy, długie i często bardzo poważne. W duszy tego dziecka szukam śladów jej dawno utraconej przeszłości" - przeczytamy po latach, w jego prywatnych zapiskach zatytułowanych - "Noa Noa". To właśnie na tej wyspie, zainspirowany bujną i egzotyczną przyrodą, francuski malarz stworzy swoje największe dzieła: "Skąd przychodzimy? Kim jesteśmy? Dokąd zmierzamy?", "Kobieta z  Mango", "Tehmana ma wielu rodziców", "Manao tupapau",  "Arearea No Varua Ino",  "Rave Te Iti Aamu". Dlaczego o tym wspominam? Oto ukazała się najnowsza płyta Matthew Halsalla - "Salute to The Sun", która brzmi jak ścieżka dźwiękowa do obrazów Paula Gauguina, pochodzących z okresu jego pobytu na tropikalnej wyspie.

Nie ma w tym moim skojarzeniu niczego nadzwyczajnego. Brytyjski trębacz sam napomknął w wywiadzie, że tym razem podczas tworzenia kompozycji inspirował się nagraniami terenowymi z egzotycznych wysp - dźwięki lasu deszczowego, odgłosy tropików i tamtejszej przyrody. Stąd w trakcie realizacji nagrań pojawiły się rzadko wykorzystane instrumenty jak: marimba, kalimba, rozmaite grzechotki. To właśnie cały zestaw perkusjonaliów - obsługiwanych przez dwóch perkusistów - odmalowuje bogactwo tropikalnej dżungli. 



"Salute To The Sun" - to pierwsza płyta Halsalla nagrana po pięciu latach przerwy  (w 2015 roku ukazał się album "Into Forever").  Miniony okres to nie był łatwy czas dla brytyjskiego trębacza. Problemy ze zdrowiem, drobne uszkodzenie słuchu, niepewność przyszłych dni - wszystko to stało się udziałem szefa wytwórni Gondwana Records. W dodatku na nowo musiał zestawić muzyczny skład. Poprzedni artyści mieli już dość ciągłych podróży na linii Manchester - Londyn, dlatego zgodnie osiedlili się w stolicy. Tymczasem Halsall potrzebował muzyków na miejscu, z którymi przynajmniej raz w tygodniu mógłby ćwiczyć i opracowywać kolejne kompozycje w jazzowym klubie "Yes", który ma siedzibę w Manchesterze. Z pomocą przyszli stały współpracownik trębacza, Gavin Barras, grający na basie, brat Daniel, odpowiedzialny za realizację nagrań oraz Peter Bedlmann - inżynier dźwięku. Skład muzyków w studiu uzupełnili: Meddie Herbert - harfistka, Matt Cliffe - flet i saksofon oraz Liviu Gheorghe - fortepian. I właśnie przy tym ostatnim instrumencie chciałbym zatrzymać się na dłużej. 

Znam pełną dyskografię Matthew Halsalla, wszystkie solowe wydawnictwa mam w swojej kolekcji i często do nich wracam. Moją przygodę z twórczością trębacza rozpocząłem od drugiego albumu "Colour Yes". I jeśli czegoś brakowało mi w poszczególnych nagraniach, to właśnie nieco bardziej wyeksponowanej roli fortepianu. Na debiucie brytyjskiego artysty zagrał pianista Adam Fairhall, który powrócił do składu kilka lat później, przy okazji wydania "On The Go". Matthew Halsall w kompozycjach lubi postawić na harfę. W końcu nazwa "spiritaul jazz" do czegoś zobowiązuje. Duch Alice Coltrane unosi się w jego nagraniach. W wieku szesnastu lat Halsall wybrał się na koncert, gdzie po raz pierwszy usłyszał kompozycje Alice Coltrane i Pharoaha Sandersa, w wykonaniu lokalnych artystów. Po tym koncercie czym prędzej pobiegł do sklepu i kupił wszystkie płyty Alice Coltrane, jakie znalazł na półkach.  Jako młody chłopak Matthew często jeździł do Liverpoolu, żeby odwiedzić babcię, przy okazji zaglądał również do Green Fish Cafe, gdzie pewnego dnia napotkał starego harfistę - Stana Ambrose'a (zmarł w 2016 roku). To właśnie wtedy Halsall odbył pierwszą sesję nagraniową z tym instrumentem. Brzmienie harfy jest dyskretne, tworzy i zacieśnia intymny krąg, jej delikatne tony nie potrafią być tak spektakularne, jak nieraz bywają przebiegi fortepianu. 

Być może bohater dzisiejszego wpisu nie miał szczęścia do pianistów. Z pewnością nie napotkał na drodze żadnego wirtuoza klawiatury. Ale moja rozbudzona wyobraźnia nieraz podsuwała mi wizję w stylu: "Co by było gdyby", dajmy na to, ktoś pokroju Brada Mehldau'a zostawił fortepianowe esy-floresy podczas rejestracji nagrań, chociażby w klubie "YES". Matthew Halsall hołduje starej jazzowej zasadzie, stąd każdy z jego solistów ma w poszczególnych kompozycjach swoje pięć minut. Jak sięgam pamięcią, żadna z dotychczasowych improwizacji fortepianu, które przewinęły się przez wszystkie nagrania brytyjskiego trębacza, nie wywołała u mnie stanu estetycznej ekstazy.



Podobnie jest na płycie "Salute To The Sun", choć akurat w tym przypadku brak wirtuoza klawiatury nie jest tak odczuwalny. Dość powiedzieć, że to jedna z najlepszych płyt w dorobku szefa wytwórni Gondwana Records, a z pewnością najlepiej zrealizowana. Krążek wypełnia siedem kompozycji, intrygujących brzmieniowo, bez zbędnych popisów, za to o bogatej fakturze. Wyżej wspomniane przeze mnie perkusjonalia zrobiły swoje.  To właśnie one wprowadzają słuchacza w klimat sugestywnego otwarcia "Harmony With Nature", symbolizują przepływ powietrza oraz wody, do tego dochodzą subtelne dźwięki dzwoneczków, nieśmiałe muśnięcia strun harfy. Struktura tego utworu jest początkowo bardziej otwarta, niż pozostałych kompozycji, poszczególne instrumenty swobodnie dialogują ze sobą. Dopiero tony saksofonu porządkują całą scenę, niejako zbierają wokół siebie pozostałe instrumenty. Dalej mamy znakomity singlowy "Joyful Spirits Of The Universe" i energetyczny "Canopy & Stars". Kolejna leniwa kompozycja "Mindfulness Meditations" przynosi swobodną improwizację trąbki. Tytułowy "Salute To The Sun" rozpoczynają delikatne dźwięki harfy, jednak główny powtarzalny motyw podają tony klawiszy, wokół których rozbudowują swoją opowieść trąbka i saksofon. Całość kończy pulsującym rytmem "The Energy Of Life". Chyba nawet sam Paul Gauguin, słuchając tych dźwięków, porwałby do tańca swoje nastoletnie żony i kochanki.


(nota 8/10)


 



 




niedziela, 15 listopada 2020

JOHN JEFFREY - "PASSAGE" (Jean Sandwich) "Aż tu nagle..."

 

      To nie był dobry tydzień - kto by pomyślał, że po imieninach, na początku listopada, nastąpi taka flauta. A z pewnością nie był to tydzień moich szczęśliwych wyborów. Co płyta, to ... rozczarowanie. Co utwór, to żałosne westchnienie dobywające się z mojej udręczonej piersi. Doszło do tego - wyobraźcie to sobie - że musiałem zrobić jeden dzień przerwy, w odsłuchiwaniu kolejnych nowych wydawnictw. Uznałem bowiem, że coś ze mną jest nie tak, jak być powinno. Zacząłem podejrzewać, że od tego ciągłego słuchania muzyki stępił mi się słuch, że o wrażliwości nie wspomnę. Dawno już nie obcowałem z tyloma słabymi, kiepskimi, wątłymi albumami. Dodam tylko, chociaż chyba nie muszę, że były to krążki z różnych stylistyk. Nigdy nie widziałem powodu, dlaczego akurat w tej subtelnej materii miałbym się ograniczać. W pewnym momencie przez mój rozczarowany słabymi bodźcami dźwiękowymi mózg przemknęła i taka myśl, żeby zmienić, przynajmniej odrobinę, niepisane zasady tego bloga, wziąć na warsztat jakąś ewidentnie słabą płytę, na której pojawienie się od dłuższego czasu czekałem, i... wylać na nią kubeł cierpkich słów, niezbyt wyszukanych epitetów i ukrytych pretensji. Aż tu nagle...

Aż tu nagle całkiem przypadkiem natrafiłem na wydawnictwo Johna Jeffreya - "Passage", które nie dość, że w znacznej mierze zaspokoiło moje oczekiwania, to jeszcze ukoiło nadszarpnięte kiepskimi tonami nerwy. Szczerze mówiąc, nie skojarzyłem tego niezbyt oryginalnego nazwiska z multiinstrumentalistą, a przede wszystkim z perkusistą formacji Moon Duo czy Rose City Band. Artysta mieszkający w Vancouver w końcu postanowił wydać coś pod własnym szyldem. Zainspirowany pięknymi pejzażami kanadyjskiej przyrody oraz malarstwem Takao Tanabe, który w swojej twórczości uwiecznia morskie i lądowe krajobrazy północno-zachodniego wybrzeża Kanady. Do współpracy zaprosił dwóch gitarzystów: Rolla Olaka i Marca Jenkinsa, sam zaś zagrał na basie, gitarze, wibrafonie i oczywiście zasiadł za zestawem perkusyjnym; okładka albumu do czegoś zobowiązuje. W tym składzie panowie weszli do studia The Hive, mieszczącym się w Kolumbii Brytyjskiej, gdzie pod czujnym okiem i uchem Colina Stewarta zarejestrowali cały materiał.

Podczas prac nad debiutanckim krążkiem Johnowi Jeffreyowi przyświecały dwie przenikające się idee - progresji oraz improwizacji.  Artysta sukcesywnie dokładał kolejne elementy w tkance aranżacyjnej, pogłębiał struktury, poszukiwał subtelnych interakcji, a także intrygującego brzmienia. "Wszystko zostało opracowane wokół prostych wzorów rytmicznych" - powiedział w wywiadzie John Jeffrey. W efekcie multiinstrumentalista mniej lub bardziej świadomie połączył kilka stylistyk - ambient, delikatna elektronika, americana, alt-country. Z tej ostatniej wykorzystał charakterystyczne brzmienie gitary, rozciągnięte w czasie i przestrzeni (Marc Jenkins).  Jej rozmaite akcenty bardzo ubogaciły poszczególne kompozycje, które w liczbie czterech (czasem trwania oscylujące w okolicach 10 minut), wypełniły album "Passage".

Od samego początku, czyli od dwunastominutowego otwarcia - "Lonely Years" - nasze skojarzenia biegną w stronę ambientowych dokonań Davida Sylviana czy Briana Eno. Stałym elementem pierwszych trzech kompozycji jest brzmienie perkusji. Jej tony nie tylko wyznaczają kolejne takty, ale również współtworzą przestrzeń, dialogują z pozostałymi instrumentami. W utworze "Leaving Franklin" znajdziemy coś na kształt zapętlonego leniwego funkowego groove, który wzbogacają repetycje syntezatora, dźwięki gitary oraz tony klawiszy, gdzie wychwycimy drobne nawiązania do wczesnych płyt Soft Machine. "Play It As It Lays" - przestrzenny, pełen migoczących świateł, ile tu głębi, ile kojącego ciepła, z cudownymi pasażami gitary - tytułem nawiązuje do powieści Joan Didion z 1970 roku (film powstał dwa lata później). Całość ospale kończy "Pacific Calm", już bez tonów perkusji, za to z morskimi oddechami wibrafonu.  Album "Passage" świetnie koresponduje z innym nowym krążkiem omawianym na łamach tego bloga, mam tu na myśli "Philadelphia" - tria Shabason, Krgovich & Harris. Można te wydawnictwa spokojnie zestawić obok siebie i słuchać jednego po drugim, do czego zresztą gorąco namawiam.

(nota7.5/10)

 



   Myśląc, o kąciku improwizowanym, miałem w tym tygodniu spory dylemat. Ukazało się bowiem kilka intrygujących płyt. Wspólnym mianownikiem tych wydawnictw był fakt, że wszystkie pozostawiły we mnie rosnące poczucie niedosytu. Na pierwszy ogień niech pójdzie album Doxas Brothers - "The Circle". O poprzedniej, znakomitej płycie saksofonisty Cheta Doxasa - "Rich In Symbols" - napisałem kilka słów na łamach tego bloga. To był świetny krążek. Tym razem Chet postanowił połączyć siły z bratem Jimem grającym na perkusji. Do składu zaprosili stałego współpracownika basistę Adriana Vedady oraz jednego z moich ulubionych pianistów Marca Coplanda. I to właśnie ten troszkę niedoceniony u nas artysta skradł dla siebie ten album. Przesłuchując kolejne kompozycje, utrzymane w szeroko pojętej stylistyce modern jazz, złapałem się na tym, że słucham głównie gry Marca Coplanda. Aż strach pomyśleć, co byłoby, gdyby tego wspaniałego pianisty zabrakło w studio. Co ciekawe, Copland zaczynał w latach 60-tych od saksofonu. Wprawdzie lekcję gry na fortepianie pobierał od siódmego roku życia, ale mając dziesięć lat zafascynował go saksofon. W późniejszych  latach eksperymentował z brzmieniem tego instrumentu, czego efektem był album "Friends", któremu magazyn DownBeat nadał status "kultowego". Na dalszym etapie kariery  Copland wrócił jednak do fortepianu, nagrywając wiele wspaniałych płyt dla prestiżowych wytwórni, których odsłuchanie polecam szanownym Czytelnikom tego bloga.



   Druga propozycja to album "Kontinent" - Janne Mark. Przyznam, że to nie głos duńskiej wokalistki przyciągnął mnie do tego wydawnictwa, tylko udział  Arve Henriksena, który nie tylko zagrał na trąbce, ale wyprodukował ten krążek. To już drugi wspólny materiał Mark i Henriksena, pierwszym była płyta wydana w 2018 roku zatytułowana "Pilgrim". Nagrania, eksplorujące jazzowo-folkowe pogranicze, zarejestrowano pomiędzy 24, a 26 maja tego roku, w studiu The Village, mieszczącym się w Kopenhadze.



  Skoro pojawiło się nazwisko Chet Doxas, nie może być tak, żeby na moim blogu, w biały dzień, czy w noc ciemną, nie zabrzmiał choćby fragment jego poprzedniej, jakże udanej płyty "Rich In Symbols", kompozycja "While You Were Sleeping" otwiera ten znakomity krążek, który gorąco i niezmiennie WAM polecam.




sobota, 7 listopada 2020

POPULATION II "A LA O TERRE" (Castle Face Records) "Psychodelia z Quebecu"

 

    U zarania  zespołów często napotkamy opowieść, jakich znaleźć można wiele, czytając wnikliwie wywiady lub wsłuchując się w to, co mają do powiedzenia członkowie różnych formacji. "Poznaliśmy się w szkole średniej" - tak zwykle brzmi początek owej niezbyt oryginalnej historii. W przypadku kanadyjskiego tria było podobnie, bowiem Sebastian Provencal - grający na basie oraz Trisitan Lacombe - próbujący sił na gitarze, a także instrumentach klawiszowych zaprzyjaźnili się w liceum. Pierre-Luc Gratton - śpiewający i grający na perkusji - dołączył do składu w 2017 roku. Od samego początku artystycznej przygody bardziej ciągnęło ich do muzycznej przeszłości, niż do tego, co grali w rozmaitych rozgłośniach popularni prezenterzy, trzymający rękę na tak zwanym pulsie spraw bieżących. Korzystając z fali powrotu płyt winylowych, Kanadyjczycy docierali do wydawnictw, które swoje premiery miały sześćdziesiąt lub siedemdziesiąt lat temu. Stąd pochodzi również nazwa grupy, która jest czymś na kształt drobnego hołdu złożonego gitarzyście Randy'emu Holdenowi oraz jego debiutanckiemu albumowi, który opublikowano w 1970 roku. Drugie skojarzenie poprowadzi nas wprost do astronomii - populacja gwiazd. "Zawsze fascynowało mnie to, że jedne gwiazdy świecą intensywniej niż pozostałe" - powiedział Sebastian Provencal.

Skoro mamy gromady gwiazd, to musi pojawić się kosmos i fascynacja przestrzennym rockiem, szczególnie zaś dokonaniami grupy Hawkwind czy Ash Ra Temple. Zresztą, przy okazji debiutu fonograficznego Population II owych fascynacji można wskazać znacznie więcej. Na stronie wytwórni Castle Face Records sam jej szef, John Dwyer - przywoływany na łamach tego bloga kilka razy, ostatnio przy okazji wpisu o Brigid Dawson - umieścił drobną listę podstawowych skojarzeń: "Amon Dull, Kollektiva, wczesny Pink Floyd, Laurence Vanaya, Les Olivensteins, wczesny Kraftwerk, a nawet odrobinę Kinks". Przyznacie, że rozrzut stylistyczny spory, co tylko dobrze świadczy o kanadyjskim trio. Moim zdaniem skojarzenie z wczesnym Pink Floyd, takimi płytami jak: "The Piper At The Gates Of Dawn", czy "A Saucerful Of Secrets", jest najbardziej trafione. A co mówią na ten temat członkowie formacji. "Jesteśmy muzycznymi gąbkami. Lubimy jazz tak samo jak rock, punk, czy niemiecki psychodeliczny rock". Z pewnością psychodeliczne tony to stałe elementy kompozycji przewijające się w poszczególnych odsłonach ich debiutu. Znajdziemy tutaj również rockowe lub space-rockowe motywy, a także rozwiązania zapożyczone ze świata jazzu czy szeroko pojętej awangardy.

Brzmienie Kanadyjczyków z Quebecu wymyka się łatwym etykietom, jednoznacznej definicji, co jest naturalnie sporym atutem. Podobnie, jak sporym atutem jest głos wokalisty, autora tekstów i perkusisty - Pierre-Luc Grattona. Delikatna, ale też hipnotyzująca barwa głosu - Gratton śpiewa w języku francuskim -  który porusza się w dość wysokich jak na mężczyznę rejestrach, przyjemnie kontrastuje z ciężkim momentami brzmieniem gitary. W aranżacjach dziesięciu kompozycji wypełniających debiutancki krążek "A La O Terre" znajdziemy także organy, harfę i saksofon; szkoda, że nie częściej.  Proces tworzenie kompozycji zaczyna się zwykle od improwizacji. "Nagrywamy nasze improwizacje, które mogą trwać ok. godziny, po czym wybieramy elementy, które nam się podobają i szukamy piosenki".

Płytę "A La O Terre" wyprodukował Emmanuel Ethier, i to również on zainteresował tym wydawnictwem odpowiednie osoby w Castle Face Records. Ethier poznał szefa wspomnianej wyżej wytwórni, Johna Dwyera, w 2017 roku, kiedy zespoły, których  byli członkami - Chocolat i Oh Sees - spotkały się na kilku wspólnych koncertach. John Dwyer zareagował błyskawicznie, zadzwonił do sympatycznych Kanadyjczyków już po godzinie od przesłuchania całego materiału. I tak oto Population II stał się pierwszą francuskojęzyczną grupą  w katalogu amerykańskiej oficyny.


(nota 7/10)

   



W "kąciku improwizowanym" dziś subtelny oddech awangardy, czyli fragment albumu "The Carrier Fequency" - Graeme  Millera i Steve'a Shilla, wydanego niedawno nakładem Finders Keepers. 




niedziela, 1 listopada 2020

CHRISTIAN KJELLVANDER - ABOUT LOVE AND LOVING AGAIN" (Tapete Records) "Stany miłości"

 

       Pamiętam, jak przed laty jeden z moich ulubionych redaktorów muzycznych - Jacek Hawryluk  (pozdrawiam ekipę HCH) - prezentował fragmenty płyty Billa Callahana - "Sometimes I Wish We Were An Eagle", nagranej w The Track Studio i wydanej wiosną 2009 roku nakładem oficyny Drag City. Za oknem było rozgwieżdżone niebo, Orion i Altair mrugały zalotnie, na uszach słuchawki, leniwe tony sentymentalnego "Faith/Void", którego wtedy słuchałem na okrągło, nie tylko w księżycowe noce, ale również w coraz to cieplejsze i dłuższe dni. Muszę przyznać, że te wrażenia powróciły do mnie, i to całkiem sugestywnie, kiedy w ostatnich godzinach odkrywałem zakamarki najnowszego albumu Christiana Kjellvandera - "About Love And Loving Again".


O poprzedniej płycie, nieco moim zdaniem przegapionej przez prasę branżową, napisałem kilka ciepłych słów na łamach tego bloga. Dobre wiadomości są takie, że szwedzki bard powrócił i to w niezłej formie. Najnowsze wydawnictwo zawiera raptem siedem nagrań. Warto jednak dodać, że większość z nich czasem trwania oscyluje wokół siedmiu minut lub nieznacznie ten dystans przekracza. Kjellvander bardzo dobrze czuje się właśnie w takich dłuższych wypowiedziach. To wtedy jego głęboki głos, zbliżony odrobinę do tonu Billa Callahana, ma czas, żeby swobodnie wybrzmieć. Większość kompozycji to leniwe, spokojnie rozwijające się ballady, nawiązujące bezpośrednio do stylistyki spod znaku americana albo indie-folk. 

Był maj 2020 roku, kiedy Christian Kjellvander wraz z dwójką przyjaciół zamknął się w piwnicy zaadaptowanej na potrzeby studia nagraniowego. Ta pozostała dwójka muzyków, którzy wraz z nim zeszli po betonowych stopniach schodów, to Pere Nordmark - zasiadł za zestawem perkusyjnym oraz Pelle Andersson - obsługiwał pianino Rhodesa i syntezator Korga. Obydwaj muzycy pojawili się w składzie na poprzedniej płycie "Wild Hxmans". Pelle Andersson funkcjonuje jako muzyk sesyjny, w różnych składach, najczęściej podpisywał listę obecności na albumach Rogera Karlssona. Po raz pierwszy wystąpił u boku Kjellvandera na krążku "A Village: Natural Light" (2006). Per Nordmark wcześniej grał w formacji The Bear Quartet, czy Breach. Pomagał Kjellvanderowi już przy okazji prac nad debiutanckim krążkiem "Songs From A Two-Room Chapell" (2002).  

W porównaniu do tego, co zaproponował Bill Callahan na wspomnianej wcześniej płycie "Sometimes I Wish We Were An Eagle", Christian Kjellvander jest bardziej surowy, czy oszczędny na poziomie aranżacji. W poszczególnych nagraniach nie znajdziemy więc ani dźwięków skrzypiec czy drobnych orkiestracji, ani elektronicznych dodatków. Dominują dźwięki gitary, spokojny, wręcz monotonny rytm perkusji, syntezatorowe tło, ciekawsze niż na poprzedniej płycie, oraz głos, który mocno wypełnia całą przestrzeń. Ta gitara w rękach szwedzkiego wokalisty czasem pokazuje rockowy pazur, rozbrzmiewa groźnymi przesterowanymi szarpnięciami, złowrogimi pomrukami, jednak trzymana pewnie w cuglach nie wybucha w pełni gniewem, jak w " No Grace". Artysta z Malmo najwyraźniej wyciągnął lekcję z poprzedniego wydawnictwa i dojrzał. Myślę, że większość tych utworów wypełniających  najnowszy krążek świetnie by się obroniło w wersjach tylko na gitarę oraz głos. Taka to klasa wokalisty, który z łatwością kreuje, jak i swobodnie porusza się w różnych harmoniach. Z drugiej  jednak strony miło byłoby - tak dla odmiany - posłuchać szwedzkiego barda w jednej chociaż nieco bardziej rozbudowanej formie. Wszystkie kompozycje utrzymują równy dobry poziom, dzięki czemu całość brzmi gładko i spójnie. Gdybym musiał, wyróżniłbym świetny "Actually Country Gentle", gdzie autor śpiewa: "And The Happiness Is The First Thing We Forget", z bardzo dobrze utrzymanym napięciem, co jest znakiem rozpoznawczym szwedzkiego wokalisty. Napięciem, dodajmy, które funkcjonuje w oparciu o rozwijającą się, zwykle nostalgiczną, opowieść, a nie takim, które zmierza do konkretnego punktu kulminacyjnego. W utworze "Cultural Spain" - napisanym po powrocie z podróży po Europie, w chórkach możemy usłyszeć partnerkę pieśniarza - Fridę Hyvonen (wydawała płyty w oficynach Secretly Canadian czy Licking Fingers, uczestniczyła w trasie koncertowej z Jensem Lekmanem). Drugim utworem, który zrobił na mnie największe wrażenie jest tytułowy "About Love And Loving Again". Znakomicie rozpisana, ponad siedmiominutowa kompozycja pokazująca, jakie ogromne możliwości ma Kjellvander. Wyborna rzecz! Po prostu Wyborna!! To moje ulubione nagranie ostatnich dni.

(nota 7.5-8/10)

 

 



Jako drugie danie dziś zapowiedź nowej płyty grupy Lambchop, która nosi tytuł "Trip, i ukaże się 13 listopada. Tym razem zespół wykonał cudze utwory, zaproponowane przez członków formacji. W sumie sześć kompozycji takich zespołów jak: Supremes, Yo La Tengo, Georgy Jones, Stevie Wonder. Utwór "Reservations", z repertuaru grupy Wilco, zaproponował perkusista Matthew McCaughan.





Z kolei Matthew Lowe i Daniel Trenholme - to indie-folkwy duet Stables, powołany do życia w 2016 roku, nagranie "Sillhouette" pochodzi z ich najnowszego albumu o tym samym tytule.




Przeniesiemy się teraz do Norwegii, żeby posłuchać piosenki o duchach, kompozycja "Grateful Dead" pochodzi z płyty "Birds" - Simena Mitlida. Fani wczesnej twórczości Sufiana Stevensa powinni odszukać ten krążek i znaleźć na nim coś dla siebie.




W kąciku improwizowanym King Khan - "The Infinite Ones", czyli pierwsza jazzowa płyta artysty, który do tej pory funkcjonował w przestrzeni garażowego rocka. Album miał być hołdem złożonym takim wielkim postaciom jak Alice Coltrane czy Miles Davis. W składzie znajdziemy muzyków Sun Ra Arkestra, Marshalla Allena i Knoela Scotta, a także członków grupy Calexico, Johna Conventino, Martina Wenka. Kompozycja "Wait Till The Stars Burn" otwiera ten krążek.



 

niedziela, 25 października 2020

THIS IS THE KIT - "OFF OFF ON" (Rough Trade Records) "Brytyjka w Paryżu"

 

     To miłe uczucie, kiedy zespół, na który przed laty postawiliśmy, wciąż się rozwija i nie zawodzi naszych oczekiwań. W miarę dokładnie pamiętam, jak na łamach tego bloga przybliżałem przedostatnie wydawnictwo grupy This Is The Kit zatytułowane "Moonshine". W moim odczuciu i pewnie nie tylko w moim, był to album przełomowy. Oto zmienił się wtedy sposób myślenia o dźwięku, dzięki czemu brzmienie formacji stało się pełniejsze i przez to ciekawsze. Wskazywałem przy tamtej okazji na obecność w studiu nagraniowym Aarona Dessnera (The National) oraz jego cenne uwagi. Przy okazji najnowszej płyty - "Off Off On" - można powiedzieć, że nauka nie poszła w las. A stosując terminologię ekonomiczną czy lotniczą warto dodać, że Kate Stables i jej drużyna wciąż są na ścieżce wznoszącej.


Kilka, z tych jedenastu nagrań wypełniających ostatni krążek, wydany nakładem prestiżowej oficyny Rough Trade Records, można było usłyszeć wcześniej podczas trasy koncertowej promującej album "Moonshine". Wszystkie utwory zostały napisane jeszcze przed pandemią, ale w związku z taką, a nie inną warstwą liryczną, odczytane obecnie, uzyskały nowe znaczenie. "Napisałam je w świecie, w którym nikt nie wiedział o COVID-19, ale nadal był to świat, gdzie przywódcy polityczni oraz elity rządzące, wykorzystywali ludzi, byli skorumpowani i niesprawiedliwi" - powiedziała Kate Stables w jednym z wywiadów. Mając wystarczająco dużo materiału wokalistka zebrała swoją załogę - Rozi Plain (bas, wokal), Neil Smith (gitara), Jesse D.Vernon (gitara, klawisze), Jamie Whitby-Coles (perkusja). Dodatkowo dołączył do nich waltornista i saksofonista Lorenzo Prati. W tym składzie początkowo zniknęli w wiejskim domu przyjaciela, w Brecon Beacons (Walia), żeby przećwiczyć poszczególne partie, a dopiero później trafić do studia nagraniowego Realworld w Wiltshire. Kiedy miksowali album, mniej więcej pół roku temu, zaczęła się tak zwana "pierwsza fala" pandemii. Dlatego artyści byli zmuszeni do przejścia na korespondencyjny tryb pracy, co mocno ją spowolniło. I tym razem warto podkreślić rolę producenta - Josha Kaufmana (rocznik '78, współpracował chociażby z Taylor Swift) - z którym Kate Stables spotkała się i rozmawiała dłużej podczas festiwalu "People", który odbył się czas jakiś temu w Berlinie.

Płytę "Off Off On" bardzo udanie otwiera kompozycja "Found Out", którą nagrano w dwóch wersjach. Pierwsza nieco bardziej akustyczna, z przewodnią rola gitary z nylonowymi strunami oraz druga, z wykorzystaniem instrumentów dętych. I tutaj dochodzimy niejako do sedna sprawy. Bo to właśnie instrumenty dęte odegrały na tym albumie zasadniczą rolę. Jednak pomyli się ktoś, kto będzie przypuszczał, że mam tu na myśli solowe popisy trąbki, saksofonu czy waltorni. Nic z tych rzeczy. Długich wirtuozerskich występów w tych nagraniach próżno szukać. Instrumenty dęte odzywają się tylko przez chwilę, sporadycznie, jako gustowne dodatki lub jako kontrapunkty rytmiczne. Tak czy inaczej, nie ulega wątpliwości, że użyto ich w kluczowych momentach oraz w bardzo przemyślany sposób, co znacznie wzbogaciło tkankę brzmieniową kompozycji. Przyznam, że byłem zaskoczony, że kilka dźwięków trąbki, czy oddechów waltorni, może aż tak zmienić odbiór płyty. Dajmy na to, taki "Coming To Get You Nowhere", gdzie cudne początkowe repetycje saksofonu ustawiają całe nagranie; potem pojawiają się punktowe akcenty pozostałych instrumentów oraz dodatkowe głosy (godna odnotowania jest realizacja wokalu we wszystkich nagraniach ). Wiele z tych utworów funkcjonuje w oparciu o pętle brzmieniowe - powtarzalne frazy gitary, banjo lub wyeksponowanego basu. Znajdziemy na tym krążku również miękkie, nieco bardziej akustyczne, aranżacje, jak w ślicznym "Shinbone Soap", rozpisanym na gitarę, głos i delikatne pocieraną perkusję. Wspomniałem o repetycji, jako podstawowym budulcu kompozycji grupy This Is The Kit, warto tez dodać, że gitarzysta Neil Smith potrafi z kilku zaledwie powtarzalnych fraz nakreślić całkiem zgrabną i zapadającą w pamięć solówkę, jak w "No Such Thing". Utwór "Slide", z nieco większą rolą saksofonu, został dedykowany zmarłemu przyjacielowi. Z kolei najbardziej klasycznie brzmiący "Was Magician", inspirowany był twórczością Ursuli K. Le Guine, szczególnie cyklem: "Kroniki Zachodniego Brzegu". Mocnym impulsem do napisania ostatniej kompozycji "Keep Going" był koncert Billa Callahana. I tak oto, ku mojej wielkiej radości, zespół dowodzony przez urodzoną w Winchester, a mieszkającą w Paryżu, Kate Stables, wykonał kolejny spory krok na przód.


(nota 7.5-8/10)

 


  

   W dodatku do dania głównego dziś "kącik weterana", bo chyba tak można powiedzieć o zespołach czy artystach, którzy funkcjonują na scenie od ponad czterdziestu lat. Powiedziałbym nawet, że będziemy mieli drobny polski akcent, gdyby nie fakt, że Michael "Jakko" Jakszyk z ową "polskością" zmagał się jako młody chłopak. Może nie tyle z "polskością", co raczej ze statusem emigranta, który przypisano mu głównie z powodu przybranego ojca Norberta Jakszyka. Jego prawdziwym ojcem był amerykański lotnik, a matką Irlandka. Spotkał się z nią po wielu latach, ale to historia na inną okazję. Najnowsza płyta Jakszyka - "Secret & Lies" została nagrana w towarzystwie wybornych artystów: Gavin Harrison, Tony Levin, Peter Hammil, Robert Fripp, Mel Colins. Krótko mówiąc, mamy tu muzyków związanych głównie z formacją King Crimson, którzy grę na instrumentach opanowali w stopniu biegłym. To prawdziwi mistrzowie, wirtuozi słyszący szerzej i znacznie lepiej niż przeciętny, nawet i uznany, Kowalski szarpiący struny swojego Gibsona. Możemy się o tym przekonać od pierwszych taktów tej płyty. Moje ucho szczególnie przyciągnęły partie basu - wiadomo, Tony Levin, cóż więcej dodać - które ozdobiły wiele z tych udanych kompozycji. Jednak do pełni mojego szczęścia czegoś zbrakło, i chyba częściej będę wracał do poprzedniego wydawnictwa Jakszyka - "A Scarcity Of Miracles". Album CD zawiera 11 nagrań, a dodatek DVD dodatkowych 14 kompozycji. Dlaczego posłuchamy akurat utworu "Before I Met You"? Powody są co najmniej dwa. Pierwszy to gitarowy autograf Roberta Frippa. Drugi zaś, to inspiracja powieścią mojego ulubionego Juliana Barnesa, tym razem nie genialnym "Poczuciem kresu", tylko mniej znaną książką "Before She Met Me".



W drugiej  części dodatku przeniesiemy się do Australii, tam bowiem, w 1978 roku powstała grupa The Apartments, biorąc nazwę od tytułu filmu Billy'ego Wildera, polski przekład to "Garsoniera". Mimo, iż formacja istnieje z przerwami od czterdziestu lat, nie ma w dorobku zbyt wiele płyt. Lubiłem ich krążek "No Song, No Spell, No Madrigal". Ten ostatni album ukazał się całkiem niedawno i nosi tytuł "In And Out Of The Light". 





W tradycyjnym "kąciku muzyki improwizowanej" najnowsza płyta Kahila El'Zabara - "American The Beautiful". W mojej ulubionej i najlepszej kompozycji "Sketches Of An Afro Blue" na trąbce usłyszymy Corey Wilkesa. 







niedziela, 18 października 2020

LOGAN FARMER - "STILL NO MOTHER" (Western Vinyl) "Jaka piękna katastrofa"

 

     Wyobraźmy sobie świat po kataklizmie. Dziś przychodzi nam to zrobić z większą łatwością, niż, dajmy na to, jeszcze dwanaście miesięcy temu. To prawda. Piekące niemiłosiernie słońce, permanentny brak deszczu, wyschnięte koryta rzek, sucha i popękana ziemia, na której jeszcze przez długi czas nic nie wyrośnie, w sadach i ogrodach obumarłe kikuty drzew oraz krzewów. Taką wizję miał przed oczami Logan Farmer, kiedy latem ubiegłego roku przystępował do pracy nad swoim debiutanckim albumem, który po chwili wahania ostatecznie przybrał tytuł "Still No Mother". Amerykański muzyk wcześniej funkcjonował pod szyldem Monarch Mtn., który powołał do życia w 2013 roku, wydając pięć płyt. Album opublikowany przez oficynę Western Vinyl jest pierwszym firmowanym przez jego nazwisko. "Porzucenie pseudonimu i użycie własnego imienia wydało mi się dobrą okazją do tego, żeby wyjść za zasłony".


Logan Farmer płytę "Still No Mother" nagrywał w weekendy ( gdyż w tygodniu pracuje w księgarni), w zaciszu domowych pieleszy, dokładnie mówiąc, w sypialni dla gości, gdzie rozstawił mikrofony oraz sprzęt. Wykorzystał laptopa, pianino cyfrowe Yamaha P-45, gitarę Cordoba z nylonowymi strunami. Do współpracy zaprosił Annie Leeth, która zagrała na skrzypcach oraz Naarah Strokosch (wiolonczela, drugi głos).

Wielką inspiracją dla Logana Farmera stał się amerykański folkowy klasyk "Dust Bowl Ballads" - Woody Guthrie'a. Album został wydany w 1940 roku i jest uznawany za jedną z pierwszych płyt koncepcyjnych. Temat przewodni tego wydawnictwa skupia się wokół ponurego losu farmerów, którzy z powodu kryzysu, suszy oraz interwencji banków stracili swoje majątki. Guthrie podróżował od miasta do miasta, gdzie słuchał i uczył się tradycyjnych pieśni folkowych i bluesowych. Farmer określa ten krążek jako: "Prototyp albumu o katastrofie ekologicznej". Początkowo chciał nagrać coś w stylu zbliżonym do "Dust Bowl Ballads", zamierzał stworzyć zestaw folkowych pieśni dla amerykańskich farmerów, którzy próbują żyć po katastrofie ekologicznej. Jednak nieoczekiwanie dla twórcy kolejne piosenki przeobraziły się w krążek pełen osobistych refleksji.

Skoro mamy wizje katastrofy ekologicznej, nic dziwnego, że na płycie dominuje smutny czy nostalgiczny nastrój. Począwszy od udanego otwarcia - "River Black", który zainspirowany został książką Paula Kingsnortha - "Savage Gods" - aż po ostatnie takty "No One Owes Us Anything", gdzie wykorzystano dźwięki terenowe topiącej się laguny, zarejestrowane podczas pobytu autora na Islandii, znajdziemy leniwe kompozycje pełne tęsknych tonów. Przeważają skromne, ale gustowne aranżacje - klawisze, gitara akustyczna, smyczki, delikatna elektronika. A w centrum uwagi słuchacza zawsze znajduje się głos, który świetnie brzmi zarówno w głębokich niskich rejestrach, jak i w zwiewnej górze. Tytuł płyty "Still No Mother" odnosi się do frazy jednego z utworów: "Nie mamy po swojej stronie matki ("Matki Ziemi", "Matki natury"). Z kolei kompozycja "Seventh Seal" zaśpiewana na dwa głosy nawiązuje do "Siódmej pieczęci", filmu Bergamana. Podczas pracy nad płytą Loganowi Farmerowi przyświecało zdanie zaczerpnięte z nieodżałowanego Marka Hollisa: "Zanim zagrasz dwie nuty, naucz się grać jedną nutę. Nie graj jednej nuty, chyba że masz powód, żeby ją zagrać". Cóż więcej dodać, poza tym, że warto poświęcić kilka chwil temu spójnemu i udanemu wydawnictwu nie tylko w jesienny czas.

(nota 7/10)

  

  


Przydałby się w "kąciku deserowym" jakiś miły dodatek, który dobrze korespondowałby z wydawnictwem Logana Farmera - "Still No Mother". Jest taki jeden wokalista, wciąż na dorobku, któremu od pewnego czasu uważnie się przyglądam. Dwa  single, to chyba wszystko, co na razie może zaproponować Austin Vos. Inspiracją do postawania utworu "Broken Dog" były wspomnienia z dzieciństwa i lęki... psa, który bał się odgłosów przechodzącej burzy. Czekamy na więcej.




W ostatnich dniach często wracałem do utworu "In Crept Doubt" - Topographies, od którego jakoś nie mogłem się uwolnić. Wszystko zgadza się w nim co do poszczególnej nutki. Myślę, że Gray Tolhurst, Jeremi Ruest i Justin Oronos całkiem nieźle odnaleźliby się w wizji świata po katastrofie. Przygodę muzyczną zaczęli mniej  więcej dwa lata temu, eksplorując shoegezowe rejony. Obecnie chyba nieco bardziej ciągnie ich do estetyki cold wave. Na ich koncie znajdziemy kilka singli oraz epek. Dobre informacje są takie, że na grudzień - czyli niezbyt typowy miesiąc jak na premiery wydawnicze - zaplanowali wydanie ich debiutanckiego krążka, który będzie nosił tytuł "Ideal Form". Utwór "In Crept Doubt" pochodzi z epeczki pod jakże wymownym tytułem "Difference & Repetition". Czyżby tytuł celowo nawiązywał do sztandarowego dzieła francuskiego filozofa Gilles Deleuze - "Różnica i powtórzenie". Wychodzi na to, że amerykańska młodzież czyta...




W "kąciku improwizowanym" kolejny album kolektywu jazzowego z Johannesburga, czyli płyta "Uprize! (Music from The Original Motion Pictures)" - Spaza. W skład formacji wchodzą basista Ariel Zamonsky, perkusista Gontse Makhene, pianista Malcolm Jiyana, i wokalistka Nonku Phiri. Ten album to nic innego jak ścieżka dźwiękowa do filmu dokumentalnego o tym samym tytule. Film dotyczy powstania w Soweto (Południowa Afryka), w czerwcu 1976 roku, które było punktem zwrotnym w walce z apartheidem. 





niedziela, 11 października 2020

FUTURE ISLANDS - "AS LONG AS YOU ARE" (4AD) "Muzyka dla tańczących inaczej"

 

     Przypatrując się biografiom zespołów, które odniosły sukces, zwykle natrafiamy na tak zwany "punkt zwrotny". Moment, kiedy to niezbyt znana nazwa formacji zyskuje na znaczeniu. Tym "punktem zwrotnym" może być zapadający w pamięć teledysk, wyjątkowo udany koncert, bądź przebój, który z uporem maniaka będzie odtwarzał prezenter radiowy (lub rozgłośnia), cieszący się wyjątkową popularnością.  Albo występ w programie telewizyjnym, chociażby takim, jak ten prowadzonym przez Davida Lettermana. To były pamiętne i kluczowe - jak się później okazało - niecałe cztery minuty dla grupy Future Islands, która w dniu 3 marca 2014 roku pojawiła się w programie "David Letterman The Late Show", żeby wykonać piosenkę "Seasons (Waiting On You)". Wokalista i autor tekstów amerykańskiej formacji, Samuel T. Herring, był wielokrotnie pytany właśnie o ten występ. Wątpliwości dziennikarzy dotyczyły głównie tego, czy frontman wcześniej wszystko starannie sobie  zaplanował, uzgadniając to z pozostałymi członkami zespołu. Odpowiedź zawsze brzmiała podobnie: "Niczego nie planowałem. Robiłem to, co zwykle robię na scenie".

Początki grupy Future Islands sięgają miasta Morehead City (Północna Kalifornia), gdzie mieszkali Samule T. Herring oraz Gerrit Welmers (klawisze) - ich domy dzieliły zaledwie dwie ulice, chodzili do tej samej szkoły średniej. Pierwszy z nich interesował się wtedy rapem, drugi natomiast słuchał muzyki metalowej i punk rocka. To zainteresowanie rapem pozostało amerykańskiemu twórcy do dziś, w ubiegłym roku jako Hemlock Ernst wydał album "Back At The House". Kolejnego członka zespołu Williama Cashima (bas), Herring poznał w szkole artystycznej, kiedy ten pomagał mu przygotować się do egzaminu z historii sztuki. To przy okazji tych korepetycji miała paść z jego ust konkretna propozycja: "Załóżmy zespół".

Sympatyczne trio początkowo przybrało nazwę Art Lord & The Self Portraits, a swój pierwszy występ przed publicznością dali przy okazji Walentynek. Zafascynowani sceną new-wave i dokonaniami Kraftwerk młodzi twórcy poszukiwali własnej tożsamości. W 2006 roku do tria dołączył Erick Murillo, a dwa lata później na rynku pojawił się ich debiut fonograficzny "Wave Like Home". Początki zespołu to był trudny okres szczególnie dla wokalisty, który zmagał się wtedy z uzależnieniem od narkotyków, porzucił naukę w college'u. Bez cienia przesady można powiedzieć, że barwę głosu Samuela T. Herringa ukształtowało życie. Alkohol, nikotyna, narkotyki, problemy z gardłem oraz żołądkiem (refluks, nadmierne wydzielanie się kwasów), wszystko to odcisnęło się na jakości jego strun głosowych. "Głos soulowego weterana" - tak przed lat określił ten charakterystyczny tembr Robert Sankowski. W moim odczuciu ton głosu Herringa przypomina śpiew folkowego barda, który jeździ od mieściny do mieściny, żeby w zadymionych knajpach, przy szklaneczce whisky i z gitarą pod pachą, snuć smętne opowieści o straconych miłościach i życiowej niedoli.

Jednak muzyka Future Islands niewiele ma wspólnego zarówno z folkiem, jak i ze soulem. W kompozycjach amerykańskiej formacji odnajdziemy muzyczną pocztówkę lat 80-tych oraz echa dokonań takich zespołów jak: New Order czy The Cure; krótko mówiąc energetyczny synth-pop, post-wave w romantycznych dekoracjach. Za romantyczną otoczkę odpowiada rozmyte brzmienie klawiszy, obsługiwanych przez sprawne dłonie Gerrita Welmersa.  Warto dodać, iż pomimo zwykle energetycznego rytmu i tanecznego charakteru wielu kompozycji ("muzyka dla tańczących  inaczej"), odnajdziemy w nich melancholijny czy nostalgiczny nastrój obecny również w warstwie lirycznej albumów. Przez pełne osobistych refleksji teksty Samuela T. Herringa przewijają się tematy rozłąki, straty, lęków. W jego biblioteczce są książki takich twórców jak: Larkin, Bukowski, Italo Calvino.

Kończący się z wolna rok to nie tylko czas pandemii (izolacji) oraz brak koncertów - co zespół, który 3/4 roku spędzał w trasie musiał odczuć dość boleśnie - ale również czas zmian w życiu osobistym. Oto bowiem Samuel T. Herring w czerwcu stanął na ślubnym kobiercu i po chwili wahania (lub bez zbędnej zwłoki), powiedział głośne i wyraźne "TAK" Julii Ragmarsson. Obecnie, jak donosi w mediach, pilnie uczy się języka ojczystego swojej żony (szwedzki).

Najnowsza płyta "As Long As You Are" została nagrana w Wrightway Studios w Baltimore pod czujnym okiem i uchem inżyniera dźwięku Steve'a Wrighta. Na całe szczęście nie zawiera żadnych brzmieniowych rewolucji, tylko jedenaście zgrabnie napisanych piosenek, w starym, rozpoznawalnym i kojarzonym z amerykańską formacją stylu. W odróżnieniu od poprzednich nagrań, tym razem wykorzystano tradycyjną perkusję - do składu dołączył Michael Lowry. Album można podzielić na dwie współgrające ze sobą części. Do pierwszej zaliczyłbym lekkie popowe piosenki utrzymane w skocznym rytmie: "For Sure", "Waking", "Plastic Beach", "Hit The Coast". Do drugiej zaś nieco bardziej refleksyjne utwory. Jak celnie zauważył to jeden z recenzentów: "Średni BPM (ilość uderzeń na minutę) został drastycznie zmniejszony", w stosunku do poprzedniego wydawnictwa "The Far Field". Trzeba przyznać, że te spokojniejsze kompozycje jak: "I Knew You" (z emocjonalną wokalizą), "Moonlight", "City's Face", "Thrill", bronią się doskonale, głównie za sprawą głosu Herringa, który ma miejsce oraz czas, żeby w pełni wybrzmieć. Skromne aranżacje, funkcjonujące w oparciu o klawisze, a także wyeksponowany bas, dobrze pokazują, jak przy użyciu niewielkich środków nagrać ciekawą piosenkę. "To nasza najlepiej brzmiąca płyta w historii" - stwierdził charyzmatyczny wokalista. 

Samuel T. Herring ma na koncie wspólne występy z Victorią Legrand (Beach House) czy Katriną Ford (Celebration). Myślę, że całkiem dobrze odnalazłby się w wielu innych  gatunkach lub stylistykach. Chciałbym usłyszeć jego wokalizę na dłuższym dystansie, w stylu, który zaprezentował w kompozycji "Time Moves Slow" grupy BadBadNotGood. W teledysku, który znajdziecie poniżej, pamiętne kadry z "Do utraty tchu" Jean-Luc Godarda, i prześliczna Jean Seberg. 

Ps. Jakiś "paryski" akcent musiał się znaleźć, po tym, co dla kibiców oraz tych, którzy sami biegają po korcie, zrobiła nasza tenisistka Iga Świątek. Gratulacje!

(nota 7.5/10) 


  




W kąciku deserowym dziś początkowo pozostaniemy w tanecznych rytmach; tytuł wpisu "Muzyka dla tańczących inaczej" do czegoś zobowiązuje. Helena Deland to urodzona w Vancouver autorka tekstów i piosenkarka. Na jej koncie znajdziemy kilka singli i epek. Kilka dni temu wreszcie opublikowała swój pełnowymiarowy debiut "Someone New". Płyta ukazała się nakładem stosunkowo młodej wytwórni Luminelle Recordings, która powstała w 2017 roku, jako wynik współpracy Fat Possum z House Arrest, jej szefowie stawiają przede wszystkim na śpiewające panie.



Zespół, który bardzo lubię znów dał o sobie znać w ten pandemiczny czas. Tym razem Yo La Tengo proponuje epkę "Sleepless Night". Początkowo ten materiał wyszedł jako 12 calowa płyta przygotowana na wystawę Yoshitomo Nary w Muzeum Hrabstwa Los Angeles. To japoński artysta pomógł wybrać zestaw piosenek i zaprojektował okładkę. Na krążku znajdziemy interpretacje utworów The Byrds, The Delmore Brothers, Boba Dylana, Ronniego Lane'a i The Flying Machine, a także jedną nową i całkiem udaną kompozycję "Bleeding". Przy tej okazję pozwolę sobie jednak powrócić do mojego ulubionego coveru grupy Yo La Tengo, czyli do utworu "Gentle Hour", który pochodzi z repertuaru The Clean. Ta jakże cudna i urokliwa kompozycja pojawiła na składance "Dark Was The Night (Red Hot Compilation)".




Jeśli chodzi o krainę improwizowanych dźwięków, to The Budos Band powrócił z nową przyzwoitą, ale jednak nieco przewidywalną, moim zdaniem, płytą -"Long In The Tooth". Miłośnicy grupy, zwolennicy afro-jazzu czy afro-beatu, oraz fani analogowej jakości, powinni znaleźć tam dla siebie dużo dobrych dźwięków.  Mój kolejny ulubieniec, stały gość bloga, szef wytwórni Gondwana Records, Matthew Halsall zapowiada nowy album, który ukaże się w połowie listopada i będzie nosić tytuł "Salute To The Sun". Kompozycja "Joyful Spirits Of Universe" promuje to wydawnictwo. (Ps. warto zwrócić uwagę na realizację dźwięku).