sobota, 28 października 2023

AARON DOOLEY - "THE INTERNATIONAL DISASSOCIATION OF: " (Island House Rec.) "Rozbłyski w jesiennym Denver"

 

    Jak na zawodowego basistę przystało, Aaron Dooley tworzenie nowych kompozycji zawsze rozpoczyna od partii basu. Gra na nim od najmłodszych lat, choć w wieku lat trzynastu próbował także swoich sił dmuchając zawzięcie w ustnik saksofonu. Dziś odrobinę żałuje, że nie poświęcił ulubionemu instrumentowi  Johna Coltrane'a więcej uwagi oraz czasu i porzucił naukę gry na nim, skupiając się tylko i wyłącznie na gitarze. W ostatniej klasie liceum zaprzyjaźnił się z gitarzystą Aesopem Adamsem, co zaowocowało powstaniem zespołu Gay Neighbors, który później przeobraził się w rockowo-shoegaze'ową grupę Totem Pocket. Aaaron Dooley w 2018 roku z miasta Bloomington-Normal (stan Illinois) przeniósł się do Denver ( stan Kolorado), gdzie zawarł szereg znajomości z lokalnymi muzykami, których potem zaprosił na sesje nagraniowe do własnych  projektów.



Od samego początku Aaron Dooley, w kompozycjach sygnowanych własnym nazwiskiem, chciał oddać ideę przenikania się gatunków. Dlatego tak trudno jednoznacznie określić jego stylistyczne dokonania - słychać w nich zarówno jazz, rock, motywy bluesa, jak i americanę, folk, czy elementy country. Jednak żadna z tych stylistyk nie jest dla amerykańskiego basisty obowiązująca. W poszczególnych odsłonach jego albumów co najwyżej możemy mówić o przybliżonym charakterze utworów, raz będzie nieco bardziej jazzowy, innym razem rozleniwią nas spokojnie sączące się takty americany. Jednym ze wspólnych mianowników niemal wszystkich tych nagrań jest ich duchowa aura.

"Odkąd jako nastolatek zacząłem słuchać muzyki, zawsze czułem słabość do kompozycji z eterycznym nieziemskim zabarwieniem, i zawsze starałem się wspierać tworzenie muzyki zgłębiającej ducha" - oświadczył Aaron Dooley. Był listopad 2020 roku, kiedy w opuszczonym magazynie, gdzieś na przedmieściach Denver, Dooley zebrał grupę znajomych artystów i zarejestrował kilka nagrań. Te ostatnie umieścił nas stronie internetowej, a jakiś czas później dotarł do nich szef wytwórni Island House Recordings - Tim McManus, i zaproponował podpisanie kontraktu płytowego. Poprzedni album "Trapped In Pulgatory" zawierał luźne struktury kompozycji, nieograniczone ramami gatunkowymi, przypominające tu i ówdzie swobodne jamy ośmioosobowej grupy muzyków. Wydany w ubiegły piątek album zatytułowany "The International Disassociation Of: ", brzmi podobnie, choć wydaje się być nieco dojrzalszym dziełem.

Przede wszystkim zmianie uległ skład muzyków, którzy zjawili się w studiu nagraniowym w Denver. Za konsoletą czuwała inna basistka Zoe Moff, absolwentka Berklee College Of Music. Można mieć drobne zastrzeżenia do realizacji dźwięku, choć może taka była główna sugestia producenta Aarona Dooleya, który chciał nieco wycofać instrumenty i zawiesić je w przestrzenni. W ten sposób uzyskał oryginalny efekt, choć nie każdemu może to przypaść do gustu. Pośród zaproszonych gości warto odnotować saksofonistkę Gabriellę Zelek i trębacza Savina Susalskiego, to między innymi ich dialogi wzbogaciły to wydawnictwo.

Otwierający album "Passing Tres" rozwija się leniwie, początkowy motyw luźno intepretuje trąbka, saksofon, gitara hawajska i skrzypce (Zuri Barnes), wymieniając się wrażeniami, uwagami, dygresjami oraz wchodząc w barwne interakcje. Tego właśnie brakuje mi na nieco zbyt mocno wycyzelowanych ostatnich kompozycjach Matthew Halsalla, gdzie granie jest o wiele bardziej punktowe, gdzie poszczególne instrumenty nie dialogują ze sobą, gdyż każdy z nich ma wyznaczony dla siebie oddzielny moment w czasie i przestrzeni. W nagraniach grupy Aarona Dooleya jest znacznie więcej swobody, przeciągania fraz, beztroskiego wypadania z rytmu, kontrapunktów, zderzania ze sobą różnych perspektyw. Celem jest zawsze utrzymanie charakterystycznego nastroju, którego odcienie zmieniają się w poszczególnych  odsłonach.

Kompozycja "Westbound Alameda" powstała w 2021 roku, tuż pod koniec sierpnia, pomysł na jej główny motyw wpadł amerykańskiemu basiście do głowy po powrocie z wycieczki, autor wyobraził sobie beztroski marsz w stronę słońca. "What About Being Alone" stanowi intrygujące i rzadko spotykane połączenie elementów swobodnej improwizacji z niespiesznie rozwijanymi partiami americany. Przy okazji "Reward Of Consequence" gitarowy podpis pozostawił przyjaciel artysty - Aesop Adams. W "Funeral Of Fireflies" oprócz ożywienia rytmu, ornamentów trąbki oraz saksofonu, przewijają się etniczne zaśpiewy wspomnianej już dzisiaj Zuri Barnes. A mojego ulubionego "Jamais Vu", nurkującego w leniwych wodach spiritual jazzu, i zamykającego to bardzo udane wydawnictwo, posłuchamy wspólnie.

(nota 8/10)

 


W dodatkach dziś na dobry początek trzech śpiewających panów. Rozpocznie francuski wokalista, ukrywający się pod pseudonimem Degermann -  czyli Jean Baptiste Degeramnn, z wydanej niedawno płyty "Comme Un Geant".



Do Belgii zaglądamy bardzo rzadko, a to właśnie stamtąd pochodzi artysta, który przybrał pseudonim Edmund November,(prawdziwe nazwisko Lauret). Dwa tygodnie temu opublikował album o tym samym tytule.



Z Wysp Brytyjskich pochodzi Coyle Girelli, który wczoraj opublikował wydawnictwo zatytułowane "Museum Day".



W marcu 2024 roku powitamy nowy album amerykańskiej grupy Mannequin Pussy, krążek będzie nosić tytuł "I Got Heaven". Oto singiel promujący ten album.



Ósmego grudnia ukaże się płyta "Everett" formacji Body/Negative, którą wyprodukował nasz dobry znajomy Simon Scott (Slowdive).



Meksykańskie trio Mint Field, lubiące dreampop i shoegaze, wczoraj opublikowało nowy album zatytułowany "Aprender A Ser".



Przeniesiemy się do dzielnic Południowego Londynu, gdzie działa kolektyw Speakers Corner Quartet, który jakiś czas temu opublikował płytę "Further Out Than The Edge", oto mój ulubiony fragment.



Mike Reed to perkusista z miasta Chicago, który wczoraj wydał nowy album zatytułowany "The Separatist Party".



Kanadyjskie combo - Atlantis Jazz Ensemble - utworzone przez Pierre's Chretiena i Zakari Franzta, powróciło po siedmiu latach przerwy z nowym albumem "Celestial Suite". 



Trębaczy z Nowego Yorku nigdy zbyt wiele, oto kolejny z nich, Itamar Borochov oraz fragment z jego ostatniej płyty "Arba".







sobota, 21 października 2023

LOST GIRLS - "SELVUTSLETTER" (Smalltown Supersound) " Wszystko jest fikcją... czyli sztuka wymazywania"

 

       "Jeszcze raz wyobraźcie sobie tę scenę. Wejdźcie w nią. Butwiejąca trawa, powietrze przesycone zapachem węgla. Grafitowe niebo. Ja, on i oni. Nie różnimy się niczym od ludzi, których podziwiacie, od ludzi, którzy wami rządzą, od ludzi, którzy was bronią. Zobaczcie. Teraz, tutaj, w samym środku niczego, znika wasza przyszłość. Wasza nadzieja. Wasza tożsamość.  Bajki, w które wierzycie. Honor, prawdomówność, odwaga, męstwo, bezwzględność. Nie ma ich. Oto rządy grozy. Oto nowy kalendarz. Oto jego nowi władcy. Ty i ja jesteśmy dziećmi tego dziwnego i krótkiego momentu, podczas którego ludzie myśleli, że będzie lepiej, że są czymś więcej niż ludźmi, że jest dla nich jakaś nadzieja" - Jakub Żulczyk - "Dawno temu w Warszawie".

Dzisiejszy wstęp to nie opis krajobrazu po bitwie, lub metafora stanu państwa po ostatnich rządach - choć bez większego trudu mógłby nim być. Nie mam zamiaru komentować aktualnej sytuacji politycznej w naszym kraju. Nie od dziś wiadomo jedno, że każda władza - niezależnie od barw politycznych lub ich braku - psuje tych, którzy ją zdobyli, mąci w głowie tym, którzy jej ulegli, rozleniwia i oślepia, tym bardziej sprawowana przez tak długi czas. Jedno zdanie w minionym tygodniu szczególnie zapadło mi w pamięć. "Zaoferowaliśmy temu społeczeństwu więcej, niż ono mogło sobie zamarzyć. Stworzyliśmy państwo marzeń". Te słowa można odebrać na wiele różnych sposobów - jako mało śmieszny żart, szczere wyznanie, oznakę rozgoryczenia i porażki lub stwierdzenie, od którego po prostu wieje grozą. To już każdy z Was oceni samodzielnie. 

Podobnie jak samodzielnie zdecydujecie, czy nabyć najnowszą wydaną w tym tygodniu powieść Jakuba Żulczyka - "Dawno temu w Warszawie", którą właśnie powoli czytam. Przyznam, że wziąłem jej egzemplarz do ręki z pewną obawą, dobrze wiedząc, jak to bywa z kontynuacjami. A przecież powieść Żulczyka stanowi kontynuacje losów głównego bohatera "Ślepnąc od świateł". Jednak wystarczyło kilka stron, zaledwie parę zdań, żeby rozwiały się moje wątpliwości, gdyż tekst jest utrzymany na niezłym, nawet trochę zaskakująco dobrym poziomie. Kto wie, czy w ostatecznym rozrachunku nie okaże się być lepszy, niż książka, która kilka lat temu posłużyła za podstawę do scenariusza udanego serialu. Gęstniejący mrok, niepokój, atmosfera zbliżającego się końca, mnóstwo sugestywnych opisów, ciekawych metafor, barwny język, pojawiające się tu i ówdzie społeczno-obyczajowe refleksje - wszystko to niewątpliwie stanowi o sile tej prozy. Takiego Żulczyka po prostu chce się czytać!



To, co moim zdaniem może łączyć Jakuba Żulczyka z wokalistką duetu Lost Girls, Jenny Hval - oprócz tego, że ta ostatnia jest także autorką kilku powieści - to niepokorność wpisana w ich twórcze dokonania. Polski pisarz i norweska wokalistka lubią prowokować, poruszać się pod prąd, stawiać niewygodne pytania, dokonywać aktów artystycznej transgresji. Możemy przekonać się o tym słuchając wydanej wczoraj płyty zatytułowanej "Selvutsletter". Nie ma na tym wydawnictwie aż tylu estetycznych "wy-kroczeń", "prze-kroczeń" lub "wyjść poza" obowiązujące schematy, co na tak bardzo chwalonym nie tylko przez prasę branżową udanym debiucie z 2021 roku - "Menneskekollektivet", ale z pewnością jest czego posłuchać. 

Eksperymentalny pop to gatunek, który w ostatnim okresie nie jest jakoś specjalnie rozwijany. Trudno się dziwić, gdyż muzyka utrzymana w tej estetyce zwykle jest zbyt mało awangardowa, żeby pochylił się nad nią poważny krytyk, z drugiej strony nieco odbiega od przyjętych schematów i dlatego trudno w takim przypadku o komercyjny sukces. Jenny Hval i jej partner z duetu Lost Girls - Havard Volden, którego poznała ponad dekadę temu - wspólnie wydali płytę "Nude On Sand" - zdają się tym zupełnie nie przejmować. Tytuł najnowszego dzieła Lost Girls - "Selvutsletter" - można przetłumaczyć jako "samowymazujący się", zawarto w nim sugestię o próbie oczyszczenia lub własnej reinterpretacji. Jenny Hval od najmłodszych lat ceniła twórczość Kate Bush, pod koniec studiów poświęciła jej prace magisterską. Stąd w dokonaniach Norweżki fascynacja słowem oraz sposobami jego artykulacji - mowa, recytacja, śpiew i jego rozmaite techniki. W tej perspektywie Hval bliska jest tego, czego dokonały i co wciąż robią takie artystki jak: Laurie Anderson, Julia Holter czy Lauren Kinsella (grupa Snowpoet). 

"Myślę, że w tekstach piosenek udało mi się przekazać coś więcej - i bardziej osobistych rzeczy - niż w prozie. Żeby to zrobić potrzebowałam muzycznego kontekstu". Do tej pory Hval nie stroniła od ważnych czy kontrowersyjnych tematów, zajmowała się różnymi aspektami kapitalizmu, globalizacją, patriarchatem, kulturą popularną, pornografią itd. Zdarzyło się jej porównać kobiety do "wielkiej kapitalistycznej łechtaczki". "Im jesteś starsza, tym bardziej będziesz kwestionować czarno-białe wyobrażenia, które miałaś jako młoda osoba, dlatego, że doświadczasz więcej rzeczy i spotykasz więcej ludzi". 

Na ośmiu solowych wydawnictwach Jenny Hval, podobnie jak Jakub Żulczyk, eksplorowała pogranicze popu i awangardy, chętnie wykorzystując również elementy ze świata jazzu, rocka, muzyki elektronicznej itp. W kompozycjach często próbowała dekonstruować samą siebie - zarówno muzycznie, jak i w warstwie lirycznej zrywała ze schematami i przyzwyczajeniami. Nieustannie stawiała przed sobą nowe wyzwania i badała granice tego, co w sztuce eksperymentalne. Jej ostatni solowy album "Classic Objects" zmiksowała nasza dobra znajoma, o której wspomniałem całkiem niedawno - Heba Kadry. "Zawsze chcę, żeby moja muzyka, w ten czy inny sposób, zapraszała. Trzeba jednak pamiętać, że jest mnóstwo sposobów bycia dostępnym, a dla wielu dostępne oznacza po prostu znajome".

Tych znajomych tonów i rozwiązań znajdziemy całkiem sporo na płycie "Selvutsletter". Wielkich zaskoczeń brak, ale nie jest to bynajmniej żadna wada. W aranżacjach poszczególnych kompozycji dominuje ciepłe brzmienie syntezatorów, pojawiają się elektroniczne dodatki, modyfikacje wokalizy oraz gitarowe wstawki, jak chociażby w "With The Other Hand", czy nieco bardziej w stylu dawnego The Raveonettes przy okazji odsłony "Ruins". Zmianę dynamiki, nastroju, techniki śpiewania, odnotujemy w "World On Fire", pojawiają się długie dźwięki, drobne nawiązania do folkowej melodyki, a wszystko to zostało zgrabnie rozpięte na organowym tle. Podobnie brzmi "Jeg Slutter Meg Selv", gdzie wykorzystano pętle syntezatorowe, co może kojarzyć się z albumami Williama Doyle'a. Płytę łagodnie kończy blisko dziesięciominutowy "See White", przypominający ostatnie wydawnictwo Julii Holter. "Obecnie istnieje spore zapotrzebowanie na autobiografię, ponieważ czyta się ją jako coś bardziej prawdziwego niż fikcję, ale prawda jest taka, że wszystko staje się fikcją, kiedy tylko zaczynasz pisać".

(nota 7/10)

 


W dzisiejszych dodatkach jak zwykle pojawią się single, zwiastuny premierowych albumów, przy okazji, w zupełnie niezamierzony sposób, powstanie coś na kształt ścieżki dźwiękowej, która mogłaby zilustrować najnowszą powieść Jakuba Żulczyka - "Dawno temu w Warszawie". Rozpoczniemy od grupy Ghostwomen i fragmentu z płyty "Hindsigth Is 50/50", która ukaże się 24 listopada.



Błyskawiczna wizyta w Manchesterze przyniesie nam fragment "One Hand Behind The Devil", zespołu o dźwięcznej nazwie Maruja, który pojawił się już na łamach bloga, przy okazji wydania innego równie dobrego singla (świetna ilustracja do rozdziału książki, kiedy to akcja przenosi się do Ameryki Południowej).



Przeniesiemy się do Kanady, gdzie działa grupa The Exit Bags, która pod koniec września opublikowała płytę "Our Sun Will Clean Its Holy Wounds".



Gold Lake to formacja pochodząca z Brooklynu, wczoraj wydali płytę "Weightless", którą wyprodukował nasz dobry znajomy Aaron Dessner.



Przy kolejnej kompozycji zanurzymy się w życie nocne warszawskich klubów, sugestywnie odmalowanych w prozie Jakuba Żulczyka. Grupa Eletric Forgiveness pochodzi z miasta La Grange w Karolinie Północnej, i niedawno opublikowała płytę "Original Score". Oto mój ulubiony fragment.



Ciekawe, czy Jenny Hval zna twórczość swoich rodaków z formacji The Uptights, 27 października ukaże się ich płyta zatytułowana "I Was Dreaming".



Również 27 października ukaże się najnowsze wydawnictwo kalifornijskiej grupy  Dire Wolves - "Easy Portals", na które niecierpliwie czekam.



Omawiałem na łamach bloga pierwszą część płyty Erika Truffaza - "Clap!", w przyszłym tygodniu pojawi się drugi krążek, obejmujący mniej znane tematy filmowe z przełomu lat 60/70. Oto jeden z nich, wspaniała wersja kompozycji, która pierwotnie rozbrzmiewała w filmie "Okruchy życia" (1970).



Jazzowy duecik, czyli Kyoko Takenaka i Tomoki Sanders (saksofon), z nieco przegapionej przez krytyków płyty "Planet Q".



Kolejny singiel zapowiadający listopadową premię albumu "River Of Light", kolektywu z Leeds, który przyjął nazwę Ancient Infinity Orchestra.





sobota, 14 października 2023

TRUNKS - "WE DUST" (Il Monstro/L'autre distribution) "Alternatywa znad rzeki Vilaine"

 

    W ramach bardzo niekorzystnej recepcji ostatniego albumu Rogera Watersa, aż prosi się, żeby przywołać sentencję "Gdyby młodość wiedziała, gdyby starość mogła". Nie mam zamiaru niżej pochylać się nad płytą "The Darka Side Of The Moon", gdyż zbyt mocno cenię sobie swój kark, ale spróbuję znaleźć złoty środek pomiędzy tym, co w muzyce stare i sprawdzone, a tym, co nowe lub nowatorskie, świeże, osobliwe i niezbyt typowe. O czym mowa? O dojrzałości, którą nieraz osiąga się działając w przestrzeni artystycznej prędzej lub później, a niekiedy pomimo wysiłków wcale. Odnoszę wrażenie, że wydany wczoraj album "We Dust", bardzo słabo znanej francuskiej formacji TRUNKS, jest dziełem dojrzałych, nie tylko z racji metryki, muzyków.



Niewiele płyt znajdziemy w dwudziestoletniej dyskografii zespołu TRUNKS, którego skład zawiązał się w mieście Rennes w 2003 roku, przy okazji obchodów rocznicy powstania Jardine Moderne. Ten ostatni obiekt to miejsce działań kulturalnych, w którego skład wchodzi studio nagraniowe, kilka sal prób, sale wystawowe, kluby i kawiarnie. To właśnie na jednej ze scen Jardine Moderne spotkali się: Laetitia Sheriff (śpiew, gitara basowa), Regis Boulard (perkusja, także grupy NO& RD, Sons Of The Desert), Regis Gautier (gitara, zespół Moller Plesset), Stephane Fromentin (gitara, zespoły Ruby Red Gun, Yes Basketball), Florian Marazano (gitara , śpiew), i Daniel Paboeuf (saksofon, Maruquis De Sade, DPU). Przez lata skład formacji często się zmieniał, również z tego powodu, że działalność artystyczna w ramach grupy TRUNKS była dla jego członków przyjemną i okazjonalną odskocznią, a nie czymś docelowym. Na pierwszą płytę przyszło im czekać cztery lata, kiedy to w 2007 roku ukazał się album "Use Less", utrzymany w stylistyce odwołującej się do rocka i postrocka, z energetycznymi podmuchami saksofonu. To rockowe czy postrockowe brzmienie gitar udało się jeszcze lepiej wyeksponować przy okazji następnego wydawnictwa zatytułowanego "On The Roof" (2011). Album zmiksował Bob Weston, który współpracował z takimi gwiazdami gitarowego grania jak chociażby Shellac. Sporo dobrego do poszczególnych odsłon wniósł również saksofon Daniela Paboeufa. Pośród kompozycji na nim zawartych znajdziemy cover utworu Marca Ribota -"Clever White Youths", oraz "Hardfiscurry", który otwiera to wydawnictwo, i którym rozpocząłem dzisiejszą odsłonę bloga. 



Daniel Paboeuf to urodzony w Lyonie, w 1957 roku, mocno już dojrzały artysta, ale zawsze młodszy od Rogera Watersa, który w ciągu wielu lat, czy nawet dekad, swojej kariery przewinął się przez kilkanaście różnych składów, był także obecny jako muzyk sesyjny podczas nagrywania kilkudziesięciu płyt, z tych nieco bardziej znanych artystów warto wymienić albumy Domnique A czy Francoise Hardy. Na co dzień prowadzi dwa zespoły: elektroniczno-jazzowy DPU oraz Marquis De Sade.

Drugą istotną osobą - nie pomijam przy tym wartości innych - w zespole TRUNKS jest wokalista i basista Leatitia Sheriff. Urodzona w Lille artystka rozpoczęła przygodę z muzyką od albumu "Codification" (2004). Jak sama przyznaje lubi rockowe granie, przywołuje często twórczość Nicka Cave'a, Jeffa Buckleya, Thuerstona Moore'a, czy PJ Harvey. Bardzo chętnie przekracza rozmaite granice stylistyczne, stąd nie dziwi jej współpraca z saksofonistą jazzowym Francoisa Jeanneau, z punkową wokalistka Lydią Lunch, czy z gitarzystą Olivierem Mellano.

Najnowszy, wydany wczoraj album "We Dust" grupy TRUNKS nie przynosi żadnych rewolucji brzmieniowych. Jak wspomniałem wcześniej, kompozycje zawarte na tym wydawnictwie są efektem współpracy dojrzałych artystów, a owa dojrzałość manifestuje się na różnych poziomach. Muzycy dokładnie wiedzą na co ich stać, co chcieliby osiągnąć oraz o co w tym rzemiośle chodzi. Wiele z tych kompozycji oparto na mięsistym pulsie basu i miarowej pracy gitary elektrycznej, jak chociażby udane otwarcie "Less Belles Choses". Surowa minimalistyczna produkcja podkreśliła tylko kluczowe elementy aranżacji, trzymając się z daleka od modnego trybu elektronicznych dodatków. Saksofon Daniela Paboeufa pełni rozmaite funkcje - czasem wzbogaca sekcję rytmiczną punktowym pulsującym oddechem, innym razem umiejętnie oscyluje pomiędzy graniem zgrabnych tematów, tworzeniem barwnych ozdobników, a formą krótkich improwizacji, sukcesywnie buduje napięcie, żeby przy okazji rozładować nagromadzoną energię, co całkiem nieźle słychać w "Norbor". Z kolei w  "Edgeways" grupa Trunks pokazała punkowe lub bardziej noise'owe oblicze, partie gitar mogą tu przypomnieć niektórym słuchaczom dawne nagrania wspomnianej już dzisiaj formacji Shellac; choć w drugiej części tej kompozycji francuska załoga znacznie złagodziła brzmienie i poszukała harmonii. Najczęściej powracam do pełnego uroku "Blood On Poppies", który stanowi świetne połączenie rocka z elementami jazzu. Warto podkreślić, że kompozycje zawarte na płycie "We Dust" trzymają równy bardzo dobry poziom i tym samym zachęcają do wielokrotnego użytku.

(nota 8/10)


 

s
 

Korzystając z okazji zajrzymy na ostatnią solową płytę wokalistki Trunks - Laetiti Sheriff zatytułowaną "Stillness", która właśnie tak się rozpoczyna.



Piosenka tygodnia!!! Kto wie, czy nie mój ulubiony utwór ostatnich wielu tygodni, z pewnością ten pełen uroku refren, który od razu się przykleja. "Bonjour Tristesse...". Za takimi melodiami, jak tak zawarta w tym magicznym refrenie, w subtelnym połączeniu kilku zaledwie nut, tęskni się potem i można pójść choćby i na koniec świata.  Wspaniale dopełnia barw początku jesieni, choć płyta "Water Words" - Ash Wells ukazała się wiosną tego roku. Aż strach pomyśleć, co byłoby, gdybym w ostatnich dniach przypadkiem na nią nie trafił. Nie miałbym w swojej kolekcji takiego magicznego cudeńka, jak to oznaczone tytułem "Bonjour Tristesse" !!!! ( Ps. Sprawdziłem, dokładnie 1 kwietnia 2023, we wpisie na blogu, dokładnie w "dodatkach", zaprezentowałem urokliwy singiel "Drugstore Perfume" - Ash Wells, najwyraźniej zapomniałem zajrzeć do całej płyty). 



Dziś nieco więcej europejskich artystów, Charlene Darling reprezentuje Brukselę, 3 listopada ukaże się jej album zatytułowany "La Parte".



Przeniesiemy się do Genewy, gdzie rezydują Emmanuell Barrato i Filippo Samore, ukrywający się pod szyldem Bandit Voyage, oto fragment ich najnowszej płyty zatytułowanej "Was Ist Das".



W piątek ukazało się najnowsze, ciekawe i zanurzone w mroku dwupłytowe wydawnictwo Melani De Biasio - "Il Viaggio", do którego będę jeszcze wracał, na drugim krążku znajdziemy tylko dwie, za to dwudziestominutowe kompozycje.



Przed nami paryski kwartet Vox Low, który wczoraj opublikował drugi w dorobku album zatytułowany "Keep On Falling".  Utwór "Henry Rode" został zainspirowany prawdziwą historią paryskiego dandysa.



Na trasie naszej wycieczki pora na Berlin, gdzie tworzy obecnie grupa Crime And The City Solution, w przyszły piątek ukaże się ich najnowsze dzieło zatytułowane "The Killer". Oto ciekawy fragment z tego wydawnictwa.



John Ghost to belgijski sekstet z miasta Gent, dowodzony przez Jo De Geesta, który w ubiegłym tygodniu opublikował album "Thin Air Mirror Land".



Przyznam, że zastanawiałem się, który album ma być w tym tygodniu daniem głównym. Drugim kandydatem była płyta amerykańskiego producenta i multiinstrumentalisty Rami Atassi zatytułowana "Dancing Together". Dzieje się na niej dużo dobrego, więc pewnie przy następnych okazjach będę wracał do tego udanego wydawnictwa. Posłuchajcie sami!



Podobnie ciekawie brzmi zestaw unikatowych nagrań zebranych  na wydawnictwie "Spiritual Jazz 14: Private". To kolekcja nagrań zarejestrowanych pomiędzy 1967 - 1987 rokiem, zrealizowanych "prywatnie", czyli bez pomocy wytwórni płytowych. Oto jedno z nich.




 

sobota, 7 października 2023

EXEK - "THE MAP AND THE TERRITORY" (Foregin Records) "Mniej ambitny album"

 

     "W literaturze czy muzyce właściwie nie sposób zmienić nurtu, możesz mieć pewność, że cię zlinczują. Z drugie strony, jeśli w kółko robisz to samo, oskarżą cię, że się powtarzasz, i chylisz ku upadkowi, ale jeśli się zmienisz, to ci powiedzą, że jesteś niespójny i rozproszony" - napisał przed laty Michael Houellebecq na kartach powieści "Mapa i terytorium". Wydaje się całkiem prawdopodobne, że wokalista i lider australijskiej  grupy EXEK - Albert Wolski - mógł zapoznać się z tym klasycznym obecnie dziełem francuskiego pisarza, zaś to spodobało się mu na tyle, że wykorzystał jego tytuł jako nagłówek najnowszej, szóstej w dorobku, płyty. Warto jednak pamiętać, że jest jeszcze jedna istotna książka o tym tytule - "Mapa i terytorium" - album z fotografiami autorstwa Luigi Ghirri, przedstawiający wycinek prac tego artysty; jak wiadomo Albert Wolski od wielu lat interesuje się także sztukami wizualnymi. 

Tak czy inaczej, to nasze kolejne spotkanie z twórczością australijskiej grupy i artysty o polskich korzeniach. Napisałem o tej formacji jakiś czas temu, biorąc na warsztat wcześniejszą udaną płytę "Good Thing They Ripped Up The Carpet"". Trudno powiedzieć, czy Albert Wolski wziął sobie szczególnie do serca przywołaną przeze mnie wcześniej sentencję Houellebecqa dotycząca zmian. Twórca muzyki zawartej na wydanym wczoraj albumie zatytułowanym "The Map And The Territory", określił ją jako: "mniej ambitny album". Nie wiem, czym dokładnie kierował się, wyrażając taką opinię, być może był to rodzaj kurtuazji albo forma specyficznej reklamy. Nie ulega wątpliwości, że ambicji nowym kompozycjom z pewnością nie brakuje. Chociaż wykorzystują one dobrze sprawdzoną przez australijską załogę stylistykę, którą, idąc tropem pewnego dziennikarza, można by określić mianem: "post-punk/dub-krautrock". Jeśli zaś chodzi o drobne zmiany - bo takie również pojawiają się na tym wydawnictwie - warto odnotować użycie trąbki, do tej pory rzadko wykorzystanej w aranżacjach.

Odpowiedzialna za jej brzmienie Valya Yl Hooi lubi dubowe przestrzenie. Jeden z recenzentów napisał o jej debiutanckiej płycie "Untitled" (2019), że to: "dubowy dream-pop". Valya Yl Hooi nie jest żadnym wirtuozem trąbki, i nigdy nim nie zostanie, ale generowane przez nią tony, często zamienione później w sample i doklejone na etapie produkcji, mocno wzbogaciły ostatnie wydawnictwo grupy EXEK. Charakterystyczne krótkie dźwięki tego instrumentu usłyszymy w udanym "Seamstress Requires Regular Break", czy znajomo brzmiącym "Warszawa centralna", gdzie nawiązując nieco do technik swobodnej improwizacji, Albert Wolski sklecił w gustowną mozaikę kilka barwnych puzzli.

Najbardziej przypadł mi do gustu "The Lifeboats", nieco odbiegający od charakterystycznej dla poczynań zespołu estetyki. Wbrew zaprezentowanej wcześniej sugestii Michele'a Houellebecqa bardzo pochwale za to australijski zespół. Nie jest to oczywiście żadna rewolucja, ale pokaz możliwości tkwiących w tym składzie personalnym. Oparty na krautrockowym rytmie, z melodyką przypominającą przedstawicieli niezależnej sceny początku lat osiemdziesiątych, i zaskakującą, jak na skłonności twórcy, wygładzoną wokalizą. Mało w tej odsłonie ulubionego i wielokrotnie wykorzystanego przez Alberta Wolskiego efektu "space-echo", za to sporo doklejonych gitarowych wstawek. Bardzo przyjemnie wraca się do tego fragmentu.

W starym sprawdzonym stylu rozwija się singlowy "Welcome To My Alibi", czy "It's Just A Flesh Wound Darling", w którym bez trudu można odnaleźć wpływy post-punku lub wspomnienie dawnych płyt The Fall. Wyeksponowany początkowy motyw perkusji w "On The Grand Floor", przypomniał mi utwór The Cure - "All Cats Are Grey", z okresu płyty "Faith", tyle że w dalszej jego części Wolski oraz  koledzy z grupy nie rozwijają ponurego nastroju, zdecydowanie bliżej im w tym fragmencie do psychodelicznej przestrzeni, wykreowanej również dzięki wykorzystaniu rozmaitych sampli oraz elektronicznych dodatków. Szkoda, że czas spędzony w towarzystwie płyty "The Map And The Territory" mija tak szybko, ale z drugiej strony to dobry powód, żeby po raz kolejny do niej wrócić.

(nota 7.5/10)

 


Na dobry początek dodatków mój ulubiony fragment z bardzo chwalonej przez krytyków płyty "Javelin" - Sufjana Stevensa, która ukazała się wczoraj.



Kolejny singiel z płyty "Selvutsletter", która ukaże się 20 października, duet Lost Girls, czyli Jenny Hval i Havard Vilden.



Przeniesiemy się na Brooklyn, gdzie mieszka Will Butler, w tym utworze z pomocą przyszła mu formacja Sister Squars.



Atom Made Earth to trio dowodzone przez Daniela Polveriniego, płyta "Songs For A Dreamer", ukaże się 20 października.



Szybka wizyta w ojczyźnie Javiera Mariasa , skąd pochodzi grupa Melenas, która kilka dni temu opublikowała album "Ahora".



Kanada i prezentowana już kiedyś we fragmencie grupa Population II, która wczoraj opublikowała album "Electrons Libres Du Quebec".



Cincinnati to nie tylko miejsce rozgrywania prestiżowego turnieju tenisowego, ale także siedziba grupy Equipment Pointed Ankh, która 29 września opublikowała album zatytułowany "Downtown!".



Ancient Infinity Orchestra to czternastoosobowy skład muzyków z Leeds, którzy dzięki uprzejmości oficyny Gondwana Records wkrótce opublikują album "River Of Light".



Nasi dobrzy znajomi gitarzysta Eivind Aarset oraz Jan Bang we fragmencie z wydanej niedawno płyty zatytułowanej "Last Two Inches Of Sky".



Skoro Skandynawia to warto wspomnieć o najnowszym albumie Nilsa Pettera Molvaera - "Certainty Of Tides".