niedziela, 26 lipca 2020

MATT BORGHI & MICHAEL TEAGER - "SUBTERRANEAN BEARINGS" (Bandcamp) "Między strofami gitary i saksofonu"

   Dziś płyta (płyty) dla tych, którzy wakacyjną podróż mają już poza sobą i zachowali z niej miłe wspomnienia albo dla tych, którzy jeszcze nie wyjechali, ale ich spakowane walizki stoją i tupią kółkami w przedpokoju, lub dla tych, którzy nigdzie nie wyjadą, z obawy przed lepkimi mackami wirusa, który znów wyciąga po nas ręce. "Subterranean Bearings" to sugestywne (nawet bardzo) połączenie muzyki ambient i jazzu. Za stronę ambientową tego wydawnictwa odpowiada Matt Borghi i jego gitary - akustyczna, bądź elektryczna - podpięte pod ścianę rozmaitych cyfrowych efektów. Świat muzyki improwizowanej reprezentuje amerykański saksofonista Michael Teager, którego instrument również poddano elektronicznym przetworzeniom.

Nie jest to pierwsze spotkanie obydwu panów, wcześniej nagrali dobrze przyjętą w środowisku ambientowym płytę "Convaction" (2013), a rok później ukazał się krążek "Shades Of Bending Light". Artyści po sześciu latach przerwy weszli do studia, a właściwie do dwóch studiów nagraniowych, tego w East Lansing (Michigan) oraz West Seneca - gdyż tym razem partie gitar i saksofonu nagrywane były rozdzielnie. Osiem kompozycji, które wypełniły najnowsze wydawnictwo powstawały w latach 2017-2018, a całość ukazała się w w ostatnim tygodniu czerwca 2020 roku. Na okładce albumu "Subterranean Bearings" widnieje malowniczy górski pejzaż, i taka również, w dużym uproszczeniu, jest również zawartość muzyczna tego krążka. Poszczególne kompozycje zaczynają się od przetworzonych gitarowych pętli, subtelnych dronowych tonów, które tworzą barwne i wyrafinowane tekstury oraz fundament. Przepuszczone przez efekty leniwe dźwięki saksofonu pogłębiają przestrzeń i odmalowują ekspresywne krajobrazy. Przyznam, że dość łatwo przeniosłem się do świata wykreowanego przez amerykańskich artystów. W nielicznych wywiadach - Michael Teager prowadzi bloga - podkreślają medytacyjny charakter ich wydawnictw. Przy tej okazji pojawia się również określenie "kontemplacyjna muzyka improwizowana". W sposobie gry saksofonisty można odnaleźć nawiązania do techniki Jana Garbarka czy nieco bardziej refleksyjnego Charlesa Lloyda. Niewiele brakowało, żeby Matt Borghi komponował u boku drugiego gitarzysty, gdyż jego towarzysz do piątej klasy uczył się grać na tym właśnie instrumencie. Przerwał pobieranie lekcji z powodu złamania ręki, a kiedy po pewnym czasie powrócił do muzyki początkowo wybrał róg - który również rozbrzmiewa na tym albumie - a dopiero później zdecydował się na saksofon.  Podsumowując krótko, "Subterranean Bearings" to bardzo intrygujące wydawnictwo do wielokrotnego odtwarzania.


(nota 7.5-8/10)







Na temat drugiej propozycji  - Lianne La Havas - "Lianne La Havas" - nie będę się rozpisywał, ponieważ zrobili to w różnych miejscach dziennikarze i blogerzy, wyczerpując niejako temat analizy. Jednak album ten przypadł mi na tyle do gustu, że postanowiłem odnotować jego obecność także na łamach tego bloga. Lianne La Havas poznałem stosunkowo późno, lepiej późno niż wcale, bo dopiero przy okazji utworu "Unstoppable", do którego wracałem z pasją namiętnego kochanka. Jako córka greckiego kierowcy autobusów i jamajskiej nauczycielki jazdy Lianne  La Havas "Muzyczny Drive" ma we krwi. Bardzo lubię jej barwę głosu, i to specyficzne szukanie, a potem wypełnianie miejsca w poszczególnych frazach, urzeka mnie ta ospałość, leniwość. W jej sposobie śpiewania dużo jest swobody, nieskrępowanej radości, intymnego charakteru zdefiniowanego na własny sposób. Najnowszy album przyciąga dobrą  produkcją, świetnymi momentami aranżacjami - "Can't Fight", "Paper Thin", "Sour Flower". Nie będę ukrywał, że po ten krążek sięgnąłem również z powodu bardzo udanego coveru jednego z moich ulubionych (od lat pierwsza piątka w całej dyskografii) utworów Radiohead - "Weird Fishes", wykonanego ze smakiem, wyrafinowaniem i w  charakterystycznym dla piosenkarki stylu. Zresztą odniesień do twórczości grupy Thoma Yorke'a na tej płycie nie brakuje.






Trzecia dzisiejsza propozycja chyba najbardziej wpisuje się letni wakacyjny czas. Kontynuując niejako prezentację albumów ze znaczkiem VA nadeszła pora na wydawnictwo zatytułowane "Tchic Tchic: French Bossanova 1963/1974". Miło jest poznawać muzykę, która powstała przed naszym urodzeniem, a taki właśnie jest zestaw 22 francuskich piosenek zebranych pod wspólnym mianownikiem bossa novy (żadnej z nich wcześniej nie słyszałem). Znajdziemy na nim i urokliwe melodie, i przepyszne wręcz aranżacje oraz romantyczne czy sentymentalne nuty, zapomniane echa świata, którego już nie ma. Pośród wykonawców usłyszymy między innymi Franka Gerarda, mojego imiennika Charlesa Levela, Sylvię Fels, a także... Sophie Loren. Miłego odbioru.




niedziela, 19 lipca 2020

VA - SOUL JAZZ RECORDS PRESENTS KALEIDOSCOPE "NEW SPIRITS KNOWN AND UNKNOWN" "Brzmienie południowego Londynu"

    Istnieje dość spore ryzyko, że ktoś ze stałych czytelników może pomyśleć, iż oto w ostatnich dniach uparłem się na płyty sygnowane nazwą VA. Cóż, mamy lato, jakby nie patrzeć, pandemiczne. W branży muzycznej od dawna przyjęło się, że czas wakacji to pora koncertów, a większość wydawców czeka z atrakcyjnymi premierami do jesieni. Choć czasem i te letnie premiery potrafią mocno zaskoczyć. Szczerze powiedziawszy, nigdy nie byłem wielkim fanek składanek typu VA. Sam dość regularnie tworzę własne kompilacje ulubionych  nagrań, które w danym okresie wydają się być dla mnie niezbędne. Jeśli zaś chodzi o wydawnictwa ze znaczkiem Soul Jazz Records Presents, to bez wątpienia mamy do czynienia z zupełnie odrębną jakością.

Szef i założyciel wytwórni powołanej do życia w 1993 roku - Stuart Baker - od samego początku do jej statusu wpisał zasadę transgresji. Stąd tak charakterystyczne dla katalogów tej oficyny multikulturowość i multigatunkowość. Poszczególne wydawnictwa skupiają się wokół konkretnych tematów i problemów, wątków i zagadnień. Te z kolei dotyczą wybranych gatunków i stylów, i jakże często egzotycznych regionów. Nie dziwi więc, że dzięki uprzejmości brytyjskiej oficyny mogliśmy poznać muzykę z tak odległych zakątków globu jak: Haiti, Wenezuela, Brazylia, Karaiby, Jamajka, Nigeria. Przy okazji prezentowania często unikatowych archiwaliów, przywołane zostały nazwiska zapomnianych lub bardzo słabo znanych artystów. Trudno w tym kontekście zaprzeczyć, że wkład Soul Jazz Records w rozwój muzyki jest nie do przecenienia.

Jeśli chodzi o zestaw "Kaleidoscope - New Spirits Known And Unknown" jego tematyka krąży wokół szeroko pojętej współczesnej brytyjskiej sceny jazzowej. Pośród znanych nazwisk znajdziemy tutaj dobrych znajomych, których albumy recenzowałem na łamach tego bloga, czyli: Matthew Halsalla, którego kompozycja otwiera kompilację oraz Nata Birchalla, a także Makaya McCravena, Levitation Orchestra, Ill Considereded, The Expansions. Pozostali twórcy to "nowicjusze", stawiający dopiero swoje nieśmiałe debiutanckie kroki.
Jako pierwsza z tego grona występuje Yazmin Lacey, wokalistka soulowa z Nottingham, flirtująca także z jazzem. Mniej więcej sześć lat temu zaczęła występować na scenie wraz z początkowo dość płynnym składem. Kiedy ten w końcu się ustabilizował, artystka wydała trzy epki i wystąpiła chociażby w naszym kraju na festiwalu Jazz Jantar. "Moja muzyka porównywana jest do czerwonego wina i papierosów".
Nie wiem, czy Chip Wickham pali, ale całkiem nieźle gra na saksofonie i flecie, jest producentem muzycznym rezydującym obecnie w Madrycie. Urodził się w Brighton, dorastał w Manchesterze, jazzem zafascynował się słuchając płyt z bogatej kolekcji ojca. Pracował jako inżynier w studiu Grand Central Records. Grał u boku Badly Drawn Boya, a całkiem niedawno zagrał na płycie Matthew Halsalla - "Sending My Love", który zaraził go słabością do gatunku spiritual jazz. W maju tego roku wydał album "Blue To Red", utrzymany właśnie w tej stylistyce.
Joe Armon-Jones to klawiszowiec i producent, nawiązujący do twórczości Herbie Hancocka, poza tym członek Ezra Collective, którego na tej autorskiej składance nie ma. Współpracuje z saksofonistą Nubyą Garcią i producentem Maxwellem Owinem, z którymi to nagrał płytę "Idiom", skąd pochodzi kompozycja "Tanner's Tango".
Ed Cawthorne to założyciel i szef wytwórni płytowej "22a", występuje jako flecista, saksofonista i perkusista w formacji Tenderlonious, wraz z Nickiem Waltersem (trąbka) i Aidanem Shepherdem (klawisze). Panowie, jak wielu artystów z tej składanki, również reprezentują brzmienie południowego Londynu. W ich dorobku znajdziemy cover utworu "Pingwin" Krzysztofa Komedy (jest więc i trop polski). Ruby Rushton to nic innego, jak kolejne wcielenie Eda Cawthorne'a, nazwane na cześć jego artystycznie uzdolnionej babci.

Kompilację "Kaliedoscope New Spirits Known And Unknown", jak wiele innych tego typu wydawnictw, można, a nawet trzeba, potraktować jako zestaw siedemnastu tropów. Nie chcę więc odbierać szanownym Czytelnikom przyjemności i radości wynikającej z odkrywania nowych artystów czy zespołów, a także ich dorobku. Każdy powinien znaleźć tutaj coś dla siebie. Na koniec zabrzmi kompozycja grupy The Cromagnon Band, którego, wyznam to szczerze, do tej pory nie znałem. Lenny Walker (bas), Tom Watt (perkusja) i Bert Page (klawisze) wykonają tytułową kompozycję z albumu "Thunder Perfect", który ukazał się w 2019 roku.

(nota.7/10)





niedziela, 12 lipca 2020

VARIOUS ARTISTS - "ALIEN DISCOTHEQUE" (Alien Transistor) "Dyskoteka w domu Acherów"

    To między innymi takie wydawnictwa jak to, które poniekąd jest bohaterem dzisiejszego wpisu, uświadamiają nam, mniej lub bardziej boleśnie, nieubłagany upływ czasu. Kiedy pojawi się nazwa "Neon Golden", prawdopodobnie większość ze słuchaczy powróci pamięcią aż do roku 2002 i przypomni sobie, jak album o takim właśnie tytule cieszył spragnione wrażeń uszy, długimi tygodniami leżakując w niejednym odtwarzaczu niczym wino dojrzewające na półkach. Któż wtedy, na początku nowego milenium, nie słuchał takich alternatywnych przebojów jak: "Pilot", "Pick Up The Phone", "Consequence".Grupa, która opublikowała to wydawnictwo, odniosła ogromny i dość niespodziewany sukces, również ten komercyjny. Z mało znanej formacji, jak za dotknięciem czarodziejskiej różdżki, przemieniła się w popularny i rozchwytywany zespół.

The Notwist - bo to o nich mowa - powołali do życia bracia Markus i Micha Acher w 1989 roku, rezydując w małej miejscowości gdzieś nieopodal Monachium. Początkowo próbowali swoich sił w mocnych metalowych brzmieniach. W tamtym okresie Markus interesował się dadaizmem i sceną hardcorową, samodzielnie wykonywał okładki płyt oraz fanziny. Z upływem czasu muzyka zespołu łagodniała, a podstawową wartością ich kompozycji stało się połączenie indie-rockowego brzmienia z elektroniką oraz rozpoznawalne linie melodyczne. W 1997 roku do grupy dołączył Martin Gretschmann. Później skład wielokrotnie się zmieniał, ale twardy rdzeń w postaci dwójki braci pozostał do dziś.
I wtedy, po sukcesie "Neon Golden", i teraz Markus Acher jest bardzo zapracowanym człowiekiem. Obecnie wraz z bratem kończy prace nad nową płytą, która ukaże się jesienią tego roku. W planie jest trasa koncertowa z projektem Spirit Fest, organizacja kolejnej edycji festiwalu "Alien Disco". Wciąż stawia sobie nowe cele, nowe wyzwania, wciąż jest artystą poszukującym. Przez te wszystkie lata scenicznej działalności Markus Acher przewinął się przez mnóstwo składów: Tied&Ticklet Trio, Lali Puna, Ms.John Soda, 13&God, Alien Transistor, Hochzeitskapelle czy Alien Ensemble, to tylko te nieco bardziej rozpoznawalne wcielenia. Wiele z nich usłyszymy właśnie na albumie "Alien Discotheque", będącym czymś w rodzaju sugestywnej kroniki, czy dokumentu, bardzo dobrze ilustrującego, jak rozległe bywają zainteresowania Markusa i Michy Acherów. Słowo eksperyment jest tu z pewnością kluczowe, jeśli chodzi o analizę dokonań niemieckich twórców. Oprócz muzycznych emanacji braci, na albumie znajdziemy również kompozycje zaprzyjaźnionych artystów.

Krążek zawiera dwadzieścia krótkich, głównie 3-minutowych, kompozycji. Początek stanowi specyficzny, jak to u Acherów, flirt muzyki alternatywnej z szeroko pojętym folkiem i elementami jazzu. Hochzeitskapelle/Kama Aina - to bracia Acher, Mathias Gotz, Alex Haas, Evi Keglmaier i japoński twórca Takuji Aoyagi. W tym składzie grają głównie covery podczas koncertów w pubach czy klubach. Po szyldem Le Millipede ukrywa się wspomniany wyżej Mathias Gotz, którego dokonania krytycy porównują do twórczości Pascala Comelade. Z kolei Schnitt to duet Moritz Illner i Markus Christ - artyści znani chociażby z tego, że kilka ze swoich utworów oparli na niepowtarzalnym brzmieniu... maszyny do cięcia płyt winylowych. Trzeba przyznać, że ten eksperymentalny, folkowo-jazzowy początek albumu "Alien Discotheque" jest bardzo udany. Kolejne utwory tego krążka zabiorą nas w stronę alternatywnego popu - 13&God czy zapomniana amerykańska grupa Fog. W następnych odsłonach wydawnictwo zawiera przegląd elektronicznych krajobrazów, stworzonych wysiłkiem takich twórców jak: 1115, Jam Money, Joashino, Rayon, MimiCof. Całość dopełniły "Skeleton Dance", czyli bracia Acher w towarzystwie instrumentów dętych oraz kompozycja "Counting The Days", nagrana w stylu Lo-fi.
Pomimo upływu lat i takiego stażu na scenie, bracia Acher wciąż się rozwijają, wciąż są głodni wyzwań, nowych spotkań, nadal poszukują intrygującego brzmienia. Pośród tych dwudziestu nagrań znalazł się jeden dość klasycznie brzmiący koncertowy rodzynek, utwór "Gravity" oryginalnie pochodzi z płyty "The Devil, You &Me" wydanej w 2008 roku.


(nota 7.5/10)



wtorek, 7 lipca 2020

BDRMM - "BEDROOM" (Sonic Cathedral) "Kiite tanoshimu"

     Czasem niewiele dźwięków dzieli dobry album od wydawnictwa nieco słabszego. Po raz kolejny przekonałem się o tym słuchając najnowszego zestawu nagrań spod znaku Throttle Elevator Music - "Emergency Exit", które ukazało się nakładem oficyny Wide Hive Records. Rozmyślnie użyłem określenia "zestaw nagrań", gdyż tym, w dużej mierze, wydaje się być ten krążek, zarejestrowany podczas kilku sesji. Jednak w tym przypadku nie było, ani większego namysłu, ani wstępnego planu dotyczącego tego, czym te kompozycje mają w finalnej wersji być. Dziewięć z nich wyszło spod pióra, czy raczej piór, spółki Montgomery i Howe (fortepian i gitara), a tylko jedna należy do Kamasi Washingtona. W porównaniu do poprzedniego wydawnictwa "Retrorespective", które tak chwaliłem na łamach tego bloga, brakuje tutaj rockowej energii, punkowej drapieżności, a nade wszystko po prostu ciekawych tematów. Muzycy niby grają, akcja niby się rozwija od taktu do taktu, ale czuć, że artyści nie są do końca przekonani, jakie brzmienie udało im się uzyskać. Wydawnictwo to pewnie zainteresuje niektórych tylko kolekcjonerów oraz wiernych fanów Kamasi Washingtona, kupujących każdy zestaw nagrań firmowany jego nazwiskiem.

Druga propozycja powinna zainteresować większe grono odbiorców. Prasa brytyjska od kilku dni rozpływa się w zachwytach - i trudno im się dziwić, skoro grupa, którą niemal zgodnie zachwycają się dziennikarze, pochodzi z miejscowości Hull, położonej w Wielkiej Brytanii (przypadek?). Specyficzny szowinizm dziennikarzy brytyjskich jest powszechnie znany (wręcz anegdotyczny), i drugiego takiego próżno ze świecą szukać. Przed laty, co najmniej o długość łba brytyjskiego, ma się rozumieć, konia wyprzedzał w tym pozostałą dziennikarską brać NME, który średnio dwa razy do roku obwieszczał wszem i wobec narodziny nowej gwiazdy rocka (początkowo nazwa zespołu koniecznie musiała zawierać przedrostek "THE").Upływający czas, który za nic ma mody i style, bezlitośnie obnażył, ile z tych efemeryd nie doczekało w pamięci fanów chociażby do końca kalendarzowego sezonu. Może również z tej przyczyny już od dawna nie zaglądam na łamy New Musical Expressu. Kiedy jeszcze zaglądałem, odnosiłem osobliwe wrażenie, że 20-letni "dziennikarze", z rocznym stażem w branży, polecają tam płyty swoim rówieśnikom, a robią to głównie dlatego, że kącik kulinarny oraz ten o hodowli roślin były już obsadzone.

Mniej więcej w 2016 roku wokalista Ryan Smith wraz z bratem i basistą Jordanem oraz trójką znajomych powołali do życia grupę o nazwie BDRMM. Pierwszy singiel zatytułowali "Kare", a debiutancka epka "If Not, When" pojawiła się  na rynku trzy lata później. Kilka dni temu ukazał się pełnowymiarowy debiut fonograficzny "Bedroom". A wszystko to dzięki zainteresowaniu szefa wytwórni Sonic Cathedral - Nathaniela Crampa, konsekwentnie poszerzającego ofertę katalogową. Zespół zdążył już pobłogosławić Andrew Bell (Erasure), który pod szyldem Glok zremiksował jeden z ich utworów.
Wspomniani wyżej dziennikarze brytyjscy doszukali się w twórczości BDRMM "świeżego powiewu shoegaze'u". Skromne i regularnie myte ucho autora tego bloga raczej niczego takiego nie wychwyciło. Jak dla mnie album "Bedroom" to mniej lub bardziej udana próba przywołania "shoegazeowych treści" - estetyka spod znaku My Bloody Valentine, Slowdive, Ride stanowi w tym wypadku raczej punkt wyjścia niż trwały element. Jeśli nawet pojawia się soczysta ściana gitar (choć bez przesady), jak w "A Reason To Celebrate" czy "Unhappy", to tylko jako wykorzystanie określonej i dawno sprawdzonej formy. W "Push/Pull", znajdziemy nawiązania do twórczości Interpolu, a w skocznym i jednym z moich  ulubionych "Happy" pobrzmiewają echa wczesnego i dobrego DIIV. Najciekawsza pod względem brzmienia wydaje się być kompozycja "IF...", która pokazuje, że alternatywno-rockowe granie też można czasem atrakcyjnie zaaranżować.
Jeśli zaś chodzi o: "świeży powiew shoegaze'u", to jak sami dobrze wiecie, zespołów, które próbowały i wciąż, czasem na przekór samym sobie, próbują sił w tym gatunku jest bardzo wiele. Od czego zależy sukces w tej delikatnej materii? - nawet gdybym wiedział, nie pisnąłbym ani słowa, tylko już dawno założyłbym własny zespół. Jak to zwykle bywa, pewnie musi spotkać się kilka wrażliwych osób i wiele drobnych czynników.
W ostatnich latach granice gatunkowe (zarazem wpisując się w nie, jak i w inteligentny sposób je przekraczając) udało się poszerzyć peruwiańskiej (sic!) formacji Resplandor. Ich album "Pleamar" stał się dla mnie nowym klasykiem shoegaze'u. Prasa brytyjska płyty raczej nie zauważyła, ale wiernym fanem grupy został między innymi Robert Smith, a Simon Scott wyprodukował im niedawno nowego singla. Trudno się dziwić, skoro Resplandor występował u boku Slowdive podczas ich trasy koncertowej po Ameryce Południowej.

Może na koniec dzisiejszego wpisu warto nadmienić, że płytę "Bedroom" zespołu BDRMM wyprodukował Alex Greaves, która dobrze wie, jak powinno się nagrywać muzykę gitarową; współpracował chociażby z formacją Bo Ningen.  Tak się złożyło, że rezydujący na brytyjskiej ziemi Japończycy z Bo Ningen wydali niedawno całkiem udany album "Sudden Fictions", o czym dziennikarze z Wysp już tak chętnie nie donoszą. Krążek brzmi ciekawie, różnorodnie i egzotycznie (piosenki zaśpiewane w języku japońskim). Długowłosi przedstawiciele Kraju Kwitnącej Wiśni pokazują, że również potrafią grać na gitarach w dur i w moll, i robią to nie gorzej od kolegów z miejscowości Hull.  W tym miejscu, aż prosi się, żeby dodać coś w języku japońskim. Niestety.... Jak pewnie się domyślacie, władam nim równie biegle co chińskim. Cóż, nie każdy musi zostać shogunem. "Kiite tanoshimu" - oznacza ponoć "miłego słuchania". Zatem, niech tak będzie.

(nota 7/10)










Może się tak zdarzyć, że wśród zacnych Czytelników tego bloga znajdzie się ktoś, kto do tej pory nie słyszał znakomitego albumu "Pleamar" grupy Resplandor, w takim układzie gorąco namawiam do natychmiastowego nadrobienia zaległości... Jest to album, do którego wracam regularnie, kilka razy do roku, chociażby po to, żeby sprawdzić, czy wciąż brzmi tak dobrze, jak wydawało mi się to przy okazji poprzedniego odsłuchu.