sobota, 27 kwietnia 2024

TARA JANE O'NEIL - "THE COOL CLOUD OF OKAYNESS" (Orindal Records) "Jamy na trzy akordy"

 

    Pewnie nieco lepiej zorientowani w temacie muzyki alternatywnej, i odrobinę tylko starsi Czytelnicy (ma się rozumieć od tych młodszych), jak przez mgłę przypominają sobie amerykańską grupę Rodan. Działali w połowie lat 90-tych na lokalnej scenie niezależnej, posiadali rzeszę (może nie "trzecią", ale zawsze...) oddanych fanów, również w naszym kraju. Tak naprawdę nagrali jedną płytę długogrająca "Rusty" (1994), która w tamtym okresie miała status kultowej. "Rodan przez lata grał w zasadzie codziennie te same dziesięć piosenek. Mam to wytatuowane w mózgu" - powie po latach nasza dzisiejsza główna bohaterka. Ich muzykę charakteryzowało post-rockowe nieco przybrudzone brzmienie gitar, zapadający w pamięć męski wokal i pomagający mu dla kontrastu zwiewny i eteryczny kobiecy ton - Tary Jane O'Neil, która w grupie z Louisville starała się, w miarę rytmicznie, szarpać także za struny gitary basowej. Tak się wtedy grało na gościnnej amerykańskiej ziemi - chłodno, drapieżnie, agresywnie. W tym kontekście można, a nawet trzeba, przywołać takie zapomniane dzisiaj formacje jak: Slint, Sebadoh, Shellac itd. Tara Jane O'Neil była wtedy młodą niepokorną dziewczyną, szukała grupy przyjaciół i własnej artystycznej drogi. "Kiedy miałam dwadzieścia lat byłam wielkim włóczęgą, tworzyłam dużo muzyki z wieloma różnymi ludźmi". 

Po rozstaniu z grupą Rodan, czyli tuż po wydaniu albumu "Rusty" (tytuł adekwatny do brzmienia), TJO sporo podróżowała, przy okazji zasilała składy słabo znanych zespołów. W 2002 roku z grupą IDA nagrała płytę "Music For A Meteor Shower". Tak się złożyło, że niegdyś słuchałem piosenek tego zespołu. Skoro więc nadarzyła się okazja - a wśród Czytelników z pewnością znajdzie się ktoś, kto nigdy muzyki tej grupy nie słyszał - warto zajrzeć na płytę zatytułowaną "Angel Hall", która została nagrana wspólnymi siłami muzyków grupy: IDA, His Name Is Alive, Low oraz The Secret Stars.



Całkiem podobnie, gitarowo i nostalgicznie, rozpoczyna się najnowsze wydawnictwo Tary Jane O'Neil. Utwór, który posłużył także jako tytuł całej płyty "The Cool Cloud Of Okayness", niespiesznie wprowadza w atmosferę schyłku dnia. Gdzieś w dali miodowa tarcza słońca roztapia się tuż nad linią horyzontu, w górze leniwie majaczy samotny biały obłok, jest więc okazja, zgodnie z tekstem zaśpiewanym przez delikatną wokalizę, żeby po raz ostatni spojrzeć na odchodzący krajobraz. 

To udane otwarcie jest troszkę mylne, z tego powodu, że dalsza część albumu ma zupełnie inny charakter. Głównie za sprawa wyeksponowanej i powtarzalnej motoryki, która stanowi podstawę kolejnych odsłon tego albumu. "Składam się z ciągłych powtórzeń" - można by przywołać dźwięczną frazę z krajowego podwórka, gdyż frazy wykorzystane przez amerykańską artystkę, powracają w rytmicznych repetycjach, trochę jak w nagraniach zespołu The Necks, oczywiście w krótszych odcinkach czasu. Stąd już całkiem blisko do tego, żeby uzyskać transowy czy psychodeliczny charakter poszczególnych kompozycji. Żeby nie było nudno, Tara Jane O'Neil dodała drobne akcenty różnych instrumentów, o co postarali się zaproszeni do studia liczni goście, w tym chociażby Meg Duffy (recenzowany na łamach bloga zespół Hand Habbits), czy Sheridan Riley (perkusista grupy Alvvays), zaś Walt McClements zagrał na akordeonie oraz trąbce.

Od czasu brzdąkania na basie w grupie Rodan, Tara Jan O'neil przeszła długa drogę. Współpracowała ze Steve Gunnem, wspomnianym już dzisiaj Hand Habbits, Mount Eerie czy Loren Dens. Warto również odnotować podróż do Japonii, czego owocem była wspólna płyta z Nikaido Kazumi. Pierwszy solowy album TJO opublikowała w 1997 roku, tuż po przeprowadzce do Nowego Yorku. Potem komponowała ścieżki dźwiękowe do filmów, spektakli teatralnych czy tanecznych. Warto także wspomnieć o uzdolnieniach plastycznych, jej prace wizualne wystawiano w Tokio, Barcelonie, Nowym Yorku, wybrane części z nich ozdobiły okładki płyt i czasopism. 'Tworzę dźwięki i piosenki, ścieżki dźwiękowe, eksperymenty, jamy na trzy akordy...".



"Curling - zaczął się od frazy basu, odkrytej w pierwszym tygodniu pandemii (...). Większość muzyki na płycie "The Cool Cloud Of Okayness" miała taki właśnie początek. Pojedyncze powtarzane akordy systematycznie rozrastały się krok po kroku...". 

Rzeczywiście, trudno zaprzeczyć. Potwierdza to znakomity, i chyba póki co, mój ulubiony "Seein Glass", z bardzo dobrze zrealizowaną perkusją. Jego następca "Two Stones" przynosi wolniejsze tempo, udaną wizytę w rejonach bliskich dla dokonań Julli Holter, przy okazji drobny powiew psychodelicznego nastroju. Barwa głosu TJO jest delikatna, wokalistka zwykle korzysta z górnych rejestrów, co przyjemne kontrastuje z powtarzalnymi taktami sekcji rytmicznej. Rozkosznie leniwy "Glass Island', który pełnił rolę singla promującego to wydawnictwo, przeciąga się w błyszczących głoskach, migocze w spokojnych tonach gitary. Cudowny instrumentalny "Fresh End" przypomniał mi pogodną końcówkę albumu "Happiness" grupy Fridge; postrockowa przeszłość amerykańskiej kompozytorki wychodzi w różnych aranżacyjnych drobiazgach, oczywiście nie wprost. Całość albumu nagrano w domowym kalifornijskim studiu Tary - Upper Ojai. Ostatecznego masteringu dokonał nasz dobry znajomy - Warren Defever (niegdyś lider grupy His Name Is Alive). Bardzo udany album.

(nota 8/10) 

 


W minionych dniach ciężko było wybrać "piosenkę tygodnia", ukazało się sporo dobrych płyt. Jedną z kandydatek jest z pewnością utwór grupy Broadcast, który ma już swoje lata, ale w tej wersji ujrzał światło dzienne całkiem niedawno. 3 maja ukaże się zestaw niepublikowanych nagrań zatytułowany "Spell Blanket And Distant Call - Collected Demos 2006-2009".



Druga piosenka, która za mną chodzi od kilku dni, należy do duńskiej grupy, o jakże wymownej nazwie - Catch The Breeze (tytuł znanego przeboju zespołu Slowdive). Znalazłem ją na najnowszej epce zespołu zatytułowanej "Space". Bardzo lubię charakterystyczną dla skandynawskich twórców melodykę, która również tutaj rozbrzmiewa całkiem wyraźnie. Prześliczne!!! 



Zatęskniliście za Cassandrą Jenkins? Waszą udrękę przerwie najnowszy singiel, który zapowiada nowy album "My Light, My Destroyer", premiera 12 czerwca.



Przed Wami krótka wycieczka do Kanady, skąd pochodzi zespół Corridor, który w dniu wczorajszym nakładem oficyny Sub Pop opublikował album zatytułowany "Mimi".



Brytyjską grupą India Electric Co. dowodzi wokalista i autor tekstów Cole Stacey. Oto fragment z ich ostatniej płyty zatytułowanej "Pomegranate".



Pozostaniemy na Wyspach Brytyjskich, przeniesiemy się do Leeds, grupa English Teacher, i fragment wydanej wczoraj płyty "This Cloud Be Texas".



Również wczoraj ukazała się zapowiadana przeze mnie wcześniej płyta Alexa Henry Fostera zatytułowana "Kimyo". Zaprezentowałem już dwa udane single z tego wydawnictwa, pora na kolejny.



Catherine Graindorge pochodzi z Belgii, gra na skrzypcach, komponuje. W dniu wczorajszym światło dzienne ujrzała jej najnowsza płyta zatytułowana "Songs For The Dead". Oto mój ulubiony fragment.



I znów zawitamy do Kanady, skąd pochodzi prezentowana już kiedyś przeze mnie grupa Population II. W ubiegłym tygodniu ukazała się ich płyta zatytułowana "Serpent Echelle".



Brett Anderson, Charles Hazelwood i The Paraorchestra, cover piosenki grupy Echo & The Bunnymen, który znalazł się na niedawno wydanej płycie "Death Songbook".





sobota, 20 kwietnia 2024

AIR FORMATION - "AIR FORMATION" (Club AC30 Rec.) "Sztuka latania"

 

    Jeszcze dwa dni temu zastanawiałem się, czy jako danie główne dzisiejszej odsłony bloga podsunąć Wam album kanadyjskiej formacji Big Brave - "A Chaos Of Flowers", o którym tuż przed premierą rozpisywały się portale i blogerzy zazwyczaj promujący muzykę metalową, czy lepiej będzie, jeśli zdecyduję się na debiutancką płytę grupy Chanel Beads - "Your Day Will Come". Dwa wydawnictwa, które ukazały się w dniu wczorajszym, reprezentują skrajnie różne bieguny współczesnej muzyki alternatywnej. Moje wątpliwości dość szybko rozwiało jedno, a potem kolejne nagranie nieco zapomnianej brytyjskiej grupy Air Formation. Sympatyczna piątka kolegów, rezydująca obecnie w Worthing (UK), sprawiła, że zapragnąłem ich nagrań więcej, i więcej.  Powiadają, że serce nie sługa, cóż począć. Na szczęście moje pragnienie zaspokoiła wczoraj opublikowana płyta, zatytułowana po prostu "Air Formation". Zwyczaj, kiedy nazwa zespołu oznacza również tytuł albumu, przeważnie znajduje zastosowanie w przypadku debiutanckiego wydawnictwa. Jeśli zaś chodzi o zespół Air Formation mamy do czynienia z szóstym, mam nadzieję, że dobrze policzyłem, albumem. Jednak bez wątpienia jest to najlepszy zestaw nagrań w całej dyskografii zespołu, a pieczątka "Air Formation" widniejąca na okładce, nigdy nie była bardziej adekwatnym, czy pożądanym symbolem, bowiem najnowszy album stanowi również i przy okazji coś w rodzaju nowej definicji stylu.



Początki grupy Air Formation sięgają końcówki lat 90-tych, kiedy to gitarzysta i wokalista Matt Bartram wysłał pierwszych sześć piosenek nagranych wspólnie z kolektywem przyjaciół, do szefa amerykańskiej wytwórni Drive-in Records, który od razu zachwycił się tym materiałem. Pierwotna nazwa zespołu brzmiała wtedy Beab Approved, ale po konsultacjach została zamieniona na Air Formation, gdyż taki był tytuł jednej z wczesnych piosenek.

Matt Bartram uwielbiał wtedy krążek "Disintegration" - The Cure (świetny wybór!), fascynował się takimi grupami jak Slowdive, The Jesus And The Mary Chain, Spaceman 3, Ride, Loop, później jego ulubionym zespołem został Flying Saucer Attack. Problem Air Formation polegał między innymi na tym, że moda na shoegaze tak szybko, jak się pojawiła, równie błyskawicznie przeminęła z wiatrem zmian, więc kolejny zespół grający w starym i "niezbyt dobrym", na ówczesne realia, stylu, jakoś nie potrafił znaleźć szerszego grona odbiorców. Tuż po opublikowaniu czwartej w dyskografii płyty zatytułowanej "Nothing To Wish For (Nothing To Lose)", w 2011 roku doszło do zawieszenia działalności zespołu. Wokalista i autor tekstów tłumaczył to później własnym zmęczeniem i zniechęceniem. Członkowie formacji mieszkali w różnych miastach, mieli różne zobowiązania, coraz trudniej było się spotkać, znaleźć czas na próby. Poza tym poszczególne albumy sprzedawały się coraz gorzej, coraz mniejsza liczba osób pojawiała się na koncertach, w takich smętnie prezentujących  się okolicznościach, nie było specjalnie dla kogo grać. Ta przerwa potrwała trzy długie lata, które Matt Bartram  i perkusista James Harrison wykorzystali, powołując do życia poboczny projekt You Walk Through The Walls, a klawiszowiec - Richard Parks, zaczął wyrażać się artystycznie schowany pod szyldem I Am Your Captain.



Opublikowany wczoraj album "Air Formation" to kolejny powrót brytyjskiej załogi, tym razem po sześciu latach przerwy, gdyż tyle czasu upłynęło od wydania poprzedniego krążka "Near Miss". Trzeba przyznać, że muzycy z Worthing dobrze wykorzystali ten czas, gdyż najnowszy zestaw kompozycji jest zdecydowanie najlepszym materiałem w ich dorobku. Wszystko zgadza się tutaj od samego początku, aż po ostatni gitarowy riff. Pośród ośmiu utworów znajdziemy mocne podmuchy gitar, pulsujący bas i oniryczne melodie, których bardzo brakowało na wcześniejszych wydawnictwach. 

Krążek "Air Formation" wspaniale rozpoczyna "Pressure Drop", który znakomicie wprowadza w atmosferę całego albumu - właśnie tak będzie dalej, bez poważnych mielizn, czy stylistycznych zwrotów, gitarowo, soczyście, momentami przyjemnie gęsto. "Only So Much Light" - wita nas klasyczną shoegaze'owa ścianą gitar i żywym rytmem. Warto podkreślić, że zespół wyraźnie dojrzał, potrafi zmienić tempo, pograć ciszą, wykorzystać klasę kontrastu, nie przytłacza słuchacza powielonymi wciąż i wciąż trzema akordami, są momenty zatrzymania, albo wyciszenia, drobne frazy na oddech, w których do głosu dochodzą subtelne gitarowe ozdobniki oraz wokaliza Matta Bartrama. Ta ostatnia bywa wycofana, cokolwiek rozmyta, miejscami niezbyt czytelna, z pozoru wydaje się być zagubiona, chłodna i pozbawiona emocji - tych dostarczają rozbudowane partie gitar. Tembr głosu Bertrama może przypominać sposób, w jaki przed laty śpiewał Jason Pierce (lider Spiritualized, kolejny ulubiony zespół wokalisty Air Formation).

Na swojej ostatniej płycie zespół Slowdive wyraźnie odjął nieco mocy z brzmienia gitar - co nie wszystkim się spodobało - dołożył w to miejsce więcej przestrzeni, wykorzystując tony syntezatorów i przeniósł akcenty stylistyczne w kierunku dream-popu. Przypadek najnowszego wydawnictwa Air Formation to odwrotna sytuacja. Zamiast dream-popowych przebiegów, mamy rockową solidność, proste gitarowe granie i umiejętne wpisanie się do kolejnych stron księgi tradycji klasycznego shoegaze'u. Najwyraźniej nie trzeba rezygnować z podmuchów przesterowanych gitar, żeby nie stracić przy tym marzycielskiego nastroju. Ta umiejętna żonglerka dwoma podstawowymi nurtami wyszła brytyjskiej załodze znakomicie, co potwierdza chociażby utwór "Crashing Out", który przywołuje skojarzenia z nagraniami zawartymi na płycie "Souvlaki" - Slowdive. Z kolei "Sparks Die" może przypominać piosenki innej nieco zapomnianej i niedocenianej obecnie formacji Breathless. 

Oczywiście znajdą się malkontenci, którzy stwierdzą, że grupa Air Formation nie zagrała na wydanej wczoraj płycie żadnego nowego dźwięku, że całość brzmi niezbyt współcześnie, albo mało nowocześnie. Całkiem możliwe. Tyle, że inteligentne czerpanie z tradycji i przefiltrowanie jej przez własny język, to nie taka prosta sprawa, o czym możemy przekonać się słuchając wielu zespół, które każdego roku bezskutecznie próbują zaistnieć. Jedno nie ulega wątpliwości, album "Air Formation" to najlepsza shoegaze'owa  płyta tego roku oraz nowy wspaniały klasyk tego gatunku. Gorąco polecam!

(nota 8/10)


 


Na dobry początek strefy "Dodatków...", zajrzymy na wydaną wczoraj płytę amerykańskiej grupy Chanel Beads - "Your Day Will Come".



Kolejny nowy singiel z płyty "The Great Chaos" prezentowanej już przeze mnie grupy Silent Mass, premiera całego wydawnictwa 20 czerwca.



Na samym początku dzisiejszego wpisu wspominałem o płycie kanadyjskiego tria Big Brave, zatytułowanej "A Chaos Of Flowers". Oto fragment tego wydawnictwa.



Z miasta Los Angeles pochodzi grupa Circles Around The Sun, która z gościnnym udziałem Mikaeli Davis opublikowała niedawno album zatytułowany "After Sunrise".



Pozostaniemy w kręgu kobiecej wokalistyki, cztery panie z Cincinnati tworzą grupę The Ophelias, która w ubiegłym tygodniu wydała epkę "Ribbon".



Kolejna śpiewająca pani, wokalistka Portishead - Beth Gibbons, zapowiada tym singlem solowy album - "Lives Outgrown", premiera 17 maja.



Przeniesiemy się do New Jersey, gdzie rezyduje zespół Bleachers, który niedawno opublikował album zatytułowany "Bleachers". Tak się rozpoczyna to wydawnictwo.



Debiutanci z Montrealu przyjęli nazwę Fleeting Colours, właśnie opublikowali swój pierwszy singiel zatytułowany "Out Of Days".



Multiinstrumentalistka z Kalifornii, czyli Tara Jane O'Neil, oraz fragment z jej płyty "The Cool Cloud Of Okayness", premiera 26 kwietnia.



W kąciku improwizowanym cóż, że ze Szwecji, Mathias Landaues oraz wspierający go muzycy, i fragment z albumu "Path", wydanego na początku kwietnia.




sobota, 13 kwietnia 2024

HANNAH MIETTE - "HANNAH MIETTE" "Perkusista wśród przyjaciół"

 

     Kilka dni temu obejrzałem pierwszy odcinek ciekawego serialu dokumentalnego produkcji francuskiej, zatytułowanego "Seks i muzyka". Jego twórcy utrzymują, że w 1950 roku około trzech procent tekstów popularnych piosenek nawiązywało do seksu. W latach siedemdziesiątych już 40 %, zaś w 2009 roku liczba ta wzrosła do 92 %. Oczywiście kryje się za tym, bo kryć musi, nierozerwalny związek z procesem emancypacji kobiet oraz większa rola, jaką te ostatnie odgrywają w przestrzeni muzyki popularnej (a mówi się potocznie, że to mężczyźni najczęściej rozmawiają o seksie). Paradoks polega na tym, że z jednej strony artystki walczą o uznanie własnej podmiotowości, z drugiej zaś tak chętnie i często same sprowadzają się do funkcjonowania w przestrzeni estetycznej jako obiektu-przedmiotu pożądania. W tym kontekście można pokusić się o stwierdzenie, że historia muzyki jest także historią przemian społeczno-obyczajowych. Dlatego dziś w głównej odsłonie bloga, odrobinę na przekór zestawieniom i procentom, pojawi się album z piosenkami, których warstwa liryczna nie nawiązuje, przynajmniej bezpośrednio do tematyki seksualnej. O warstwie symbolicznej tych wersów nie będę się wypowiadał, gdyż wśród zacnego grona Czytelników zawsze może trafić się jakiś zagorzały zwolennik teorii Freuda, który w tradycyjnym "Dzień dobry", doszuka się perwersyjnej symboliki. Swobodny, a jakże, tytuł "Let Me Know", również może budzić uzasadnione podejrzenia oddanych, jedynie słusznej idei, dewotek. Cóż zrobić...



Oczywiście, i jak słusznie podejrzewacie, przynajmniej niektórzy z Was, do debiutanckiej płyty "Hannah Miette" nie zwabiły mnie teksty poszczególnych piosenek, tylko zaproszeni do studia gościa, którzy w poszczególnych odsłonach tego albumu użyczyli swoich charakterystycznych głosów. Oprócz linii wokalnej dostali od francuskiego twórcy, który ukrywa się pod niezbyt wyszukaną nazwą - Hannah Miette - czyli Luciena Chatina, wolną rękę, i mogli także zatroszczyć się o wspomnianą już wcześniej warstwę liryczną. 

Z tych najbardziej znanych artystów warto wymienić chociażby Kate Stables (recenzowana przeze mnie grupa This Is The Kit), jej koleżankę z zespołu, znaną z kilku wpisów, basistkę i wokalistkę Rozi Plain, czy Francois'a Atlas (formacja Francois & The Atlas Mountains). Tak się złożyło, że wszyscy oni są przyjaciółmi francuskiego perkusisty, który po wielu sesjach nagraniowych, czy trasach koncertowych, gdzie dopełniał składu różnych formacji, wreszcie postanowił wydać coś pod własnym szyldem. Lucien Chatin to absolwent studiów muzycznych w Lyonie, który przez długi czas poszukiwał własnej drogi, występując w głównie mało znanych grupach. Zebrane w ten sposób doświadczenie wykorzystał komponując zestaw udanych dziesięciu utworów, które wypełniły debiutanckie dzieło zatytułowane po prostu "Hannah Miette".



"Nigdy w życiu nie komponowałem. I tak naprawdę nie wiedziałem, dokąd zmierzam. Wszystko wychodziło samo, bez określonego celu"  - oświadczył Chatin w wywiadzie. Debiutancki krążek udanie otwiera koleżanka francuskiego artysty z grupy Blumi, czyli Emma Broughton. Gustowne i lekkie, całkiem nieźle podane, linie melodyczne stanowią coś w rodzaju znaku rozpoznawczego tego wydawnictwa. Przy okazji "L'etreinte" mogą przypomnieć się dokonania grup związanych niegdyś z oficyną Morr Music. Przyjemnie miękka i nieźle wpleciona w aranżacyjną tkankę warstwa elektroniczna uzupełniona została przez delikatne tony gitary elektrycznej i cytaty z nagrań terenowych. Fragment "Liecuma" zaśpiewany przez Margaux Delatour (grupa La Desert De Clude), przynosi zwolnienie tempa akcji oraz roztacza wokół atmosferę magicznego snu. Z kolei wspomniana wcześniej Kate Stables świetnie odnalazła się w tej stworzonej przez francuskiego twórcę indie-popowej stylistyce. 

Najdłużej trwały prace nad kompozycją "Revoir La Mer", gdzie pojawia się wokaliza Francois'a Atalsa. Lucien Chatin zdecydował się wykorzystać w nim rzadko spotykane metrum w muzyce popularnej - 5/4, a później długo wahał się, w jaki sposób wypełnić pozostałe ścieżki tego utworu. Na płycie "Hannah Miette" znajdziemy również odsłony instrumentalne, to tutaj obok syntezatorów wykorzystano chociażby dźwięki klarnetu, sugestywnie dopełniające barwne filmowe tematy. Trzeba przyznać, że jak na zawodowego i dyplomowanego perkusistę, Lucien Chatin dał niewielki pokaz swoich możliwości. Można odnieść wrażenie, że wręcz celowo unikał brzmienia klasycznych bębnów oraz talerzy. Zdecydowanie bardziej wolał odmierzać kolejne takty przy pomocy elektronicznych wynalazków. Na koniec głównego wątku zanurzymy się w "ociekający perwersyjnym seksem" teledysk.  

(nota 7.5/10)



Na dobry początek "Dodatków..." wyjątkowo szczodry dodatek, cała płyta Cindy Lee - "Diamond Jubilee", która ukazała się wczoraj, a recenzent serwisu Pitchfork wystawił jej bardzo wysoką i rzadko spotykaną notę 9.1. Pod nazwą ukrywa się Patrick Flegel, który odpowiada za ten barwny koktajl rozmaitych stylistyk. Przed Wami dwie godziny muzyki, trzydzieści dwie piosenki, których warstwa liryczna, nawiązują do tematyki seksualnej, owszem, bo to głównie pieśni o miłości.



Skoro w dzisiejszej odsłonie nieco więcej formuły piosenkowej, to musi zabrzmieć kolejny utwór grupy Camera Obscura, która w ten sposób zapowiada najnowszą płytę zatytułowaną "Look To The West", premiera 3 maja.



Prześliczna piosenka otwiera najnowszy, wydany wczoraj, album zatytułowany "The World Is Louder", polskiej grupy Oxford Drama.



Przed tygodniem zaprezentowałem pierwszy singiel z płyty "Kimiyo" - Alexa Henry'ego Fostera, najwyższa pora na kolejny, premiera albumu 26 kwietnia.



Baby Rose i Badbadnotgood - czyli wokalistka Jasmine Rose i przyjaciele z dobrze znanej grupy, fragment wczoraj opublikowanej płyty "Slow Burn".



Jakiś czas temu prezentowałem poprzedni album grupy Project Gemini zatytułowany "The Children Of Scorpio", w ubiegłym tygodniu ukazała się płyta "Colours And Light". Oto tytułowy fragment.



Przeniesiemy się do Melbourne, skąd pochodzi formacja Focus Group, w dniu wczorajszym opublikowała wydawnictwo zatytułowane "Australian Drama".



Zajrzymy do katalogu brytyjskiej oficyny Preserved Sound, która w ubiegłym tygodniu opublikowała album Haydena Barry zatytułowany "Who Are We". Wybrałem z niego taki fragment.





Wczoraj ukazał się album amerykańskiej wokalistki i basistki Meshelli Andegeocelli, zatytułowany "Red Hot & Ra - The Magic City", na którym znajdziemy taką oto pieśń.




Zwalniamy tempo, gdyż piłka na kortach ziemnych odbija się wolniej niż na pozostałych nawierzchniach, pamiętajcie o tym, robiąc zakłady u bukmacherów. Amalie Dahl's Dafnie to norweski kwintet, który wczoraj opublikował album zatytułowany "Star Op Med Solen". Moja ulubiona kompozycja nosi tytuł "Eco- Echoes". Prawdziwy "slow music".



A gdzie podziało się "nagranie tygodnie"? - słusznie zapytacie. Zostawiłem je na sam koniec naszej sympatycznej wyliczanki. Pochodzi z płyty wydanej w 2022 roku, a więc już wiekowej. Allen Dennard to amerykański trębacz, absolwent uniwersytetu w Michigan, który przy pomocy przyjaciół (do studia zaprosił aż sześciu saksofonistów) wydał album zatytułowany "Flashback". Oto moja ulubiona odsłona tego wydawnictwa. Cudeńko!!




sobota, 6 kwietnia 2024

THE ELEPHANT - "IN THE ROOM" (Original Cultures) "Z ziemi włoskiej..."

 

     Wprawdzie do czasu rozpoczęcia turnieju tenisowego na rzymskich kortach Foro Italico pozostało jeszcze kilka tygodni - przed nami maraton gry na tak przeze mnie lubianej ceglanej nawierzchni, jutro zaczyna się turniej w Monte Carlo, potem zmagania przeniosą się do Barcelony, itd.; w międzyczasie golfowy Masters w malowniczej Auguście - już dziś przeniesiemy się do zwykle słonecznej o tej porze roku Italii. Właśnie stamtąd wywodzi się sympatyczne trio, które przyjęło równie sympatyczną, co niezbyt fortunną, przynajmniej dla większości przeglądarek, nazwę (szczególnie w połączeniu z tytułem płyty) - The Elephant. Jak zgodnie podkreślają to twórcy pochodzący z Półwyspu Apenińskiego, słonie mają to do siebie, że słyszą dźwięki z daleka, potrafią przy tym całkiem nieźle komunikować się ze sobą, choć ze względu na gabaryty bywają powolne i niezdarne. Czy grupa The Elephant jest przysłowiowym "słoniem w składzie porcelany", nie sadzę. Ich spójne kompozycje próbują łączyć bogatą tradycję jazzowego grania z tym, co nowe lub nowoczesne. Członkowie włoskiego tria potrafią również pisać całkiem zgrabne i wpadające w ucho piosenki. Możemy przekonać się o tym, słuchając debiutanckiego wydawnictwa, które ukazało się wczoraj, zatytułowanego "In The Room", na którym znajdziemy taką właśnie pełną uroku piosenkę, gdzie gościnnie pojawiła się przyjaciółka założyciela grupy - Cristina Dona (ponoć wiele ciepłych słów pod jej adresem skierował niegdyś sam Robert Wyatt). Zatem posłuchajmy!



  Trio The Elephant powstało w 2017 roku, z inicjatywy trębacza Gabriele Mitelli, przy okazji "Ground Music Festival", na scenie obok niego pojawili się wtedy: Pasquale Mira (wielokrotnie wyróżniany i nagradzany nie tylko na ojczystej ziemi włoski wibrafonista) oraz najstarszy w tym składzie Christiano Calcagnite (uznany i rozchwytywany muzyk sesyjny, perkusista, członek zespołów: Multikulti,  znanego z wpisów na tym blogu Calipso, czy Pleiades). 

Gabriele Mitrelli to urodzony w Brescii artysta, kompozytor, trębacz i dyrektor festiwalu, który lekcje gry na trąbce pobierał chociażby u Markusa Stockhausena ( z tych Stockhausenów). Przez  magazyn "Musica Jazz" okrzyknięty największym włoskim talentem, współpracował z Matsem Gustaffsonem, Jeffem Parkerem, Chadem Taylorem, Chrisem Speedem (ach, ten Chris), Ralphem Alessim czy Robem Mazurkiem. Z tym ostatnim pięć lat temu opublikował album zatytułowany "Star Splitter" (Clean Feed 2019). Regularnie koncertuje w londyńskim klubie "Cafe Oto", gdzie występuje w międzynarodowym składzie, który przyjął nazwę The Sleep Of Reason Produces Monster. 

Mniej więcej do dziewiętnastego roku życia, kiedy to na poważnie zajął się muzyką, Gabriele Mitrelli uprawiał sporty ekstremalne - motocross, i paralotnictwo. Co ciekawe, ten głód adrenaliny i przekraczania kolejnych  granic przeniósł potem na grunt muzyczny, stąd jego zainteresowanie, przynamniej w początkowej fazie kariery, free jazzem. W nielicznych wywiadach deklaruje fascynację Donem Cherrym, podkreślaną przy byle okazji, i wyczuwalną w sposobie gry. Później przyszło zainteresowanie minimalizmem, twórczością Terry Riley'a, odkrywanie muzyki elektronicznej, roczny etat w fabryce aluminium i powrót na studia muzyczne. Warto wspomnieć, że pierwszy występ poza granicami ojczyzny miał miejsce w 2012 roku... w ... Poznaniu, gdzie pojawił się u boku Marka Maksimowicza, Leszka Trzębińskiego i Alberta Cavenatiego.



Przez te siedem długich lat, które upłynęły od zawiązania się składu The Elephant, zespół przede wszystkim zdobywał doświadczenie sceniczne, dużo koncertował, przemieszczając się od festiwalu do festiwalu. Wreszcie w dniu wczorajszym ukazała się debiutancka płyta zatytułowana "In The Room". Album udanie otwiera "Cherry Juice In A Box", który w zamierzeniach miał być również wyrazem hołdu dla ulubionego muzyka Gabriele Mitelli - czyli Dona Cherry. Z kolei przy okazji odsłony "Awekening", w poczynaniach włoskiego trębacza wprawne ucho może wychwycić coś z lekkości podmuchów Enrico Ravy. Dodatkowych barw, nie tylko w tym fragmencie, dodaje swobodna gra wibrafonisty, który to instrument zwykle lubi mocno zawłaszczyć dla siebie całą przestrzeń; na szczęście w przypadku albumu "In The Room", nic takiego nie miało miejsca.

 Bazę rytmiczną, oprócz wkładu perkusisty, stanowią elektroniczne sample, dodające do tego intrygującego materiału nieco współczesnego sznytu. W początkowej fazie kompozycji "Third Ghost, Old Dreams", słychać dawną fascynację trębacza z Brescii free-jazzem. Gęsta atmosfera i sugestywne frazowanie mogą przypomnieć nastrój płyty "Bitches Brew", klasyka Milesa Davisa, przełożoną na język włoskiego tria. "Kiedy improwizuję, niczego nie wymyślam. Jest tylko swobodny przepływ bez myśli, w którym unoszą się uczucia i obrazy" - wyjaśniał Mitelli. Moja ulubiona kompozycja - "Fata Morgana" - ma w sobie znacznie więcej spokoju, finezji, uważności, nostalgicznego zamyślenia. Całość kończy wspólny utwór  tria The Elephant z Robem Mazurkiem, który tym razem ograniczył swoją obecność w studiu nagraniowym do recytacji poezji.

(nota 7.5/10)


 


Kompozycja tygodnia/Nagranie miesiąca!! - czyli pieśń, z którą nie rozstaje się od kilku dni. Eric Chenaux Trio, prosto z płyty "Delights Of My Life", która ukaże się 31 maja. Cudowne!! Kapitalne!! Wyborne granie!!



Całkiem niezłą płytę przygotowała dla nas H. Pruz, (artystka z Brooklynu, Hannah Pruzinsky) tytuł - "No Glory". Album wydany przed tygodniem zawiera delikatne niepozorne kompozycje, których początki niczego nie obiecują, a tak subtelnie się rozwijają. Naprawdę smaczne! Posłuchajcie sami!



Z miejscowości Carboro pochodzi grupa Verity Den, która na początku marca opublikowała debiutancki krążek zatytułowany "Verity Den". W tym fragmencie znaleźli się blisko najlepszych nagrań Yo La Tengo.



Przeniesiemy się na Brooklyn, gdzie rezydują muzycy skupieni pod szyldem Charms, kilka dni temu opublikowali nowy singiel.



Pozostaniemy na Brooklynie, zespół Silent Mass zaprezentował kolejny singiel, który promuje album "The Great Chaos", premiera 21 czerwca.



Z Wielkiej Brytanii pochodzi następny znany w pewnych kręgach duet The KVB, który wczoraj opublikował najnowsze wydawnictwo zatytułowane "Tremors"



Jeszcze raz Brooklyn, formacja Pattern Recognition, oraz udany fragment z albumu zatytułowanego "The Soft Form Dissolves".



Przeniesiemy się do Kanady, skąd pochodzi Alex Henry Foster, który nowym nagraniem zapowiada premierę albumu "Kimiyo" (26 kwietnia).



Sporo płyt ukazało się w ostatnich dniach, stąd sporo rozczarowań - Still Corners, Khruangbina, Mount Kimbie, Shabasson/Krgovich/Sage, a także Logan Richardson, wydawnictwo zatytułowane "Sacred Garden", o którym miałem wspomnień już dwa tygodnie temu. Oto ulubiony fragment z tej płyty.



Zanim kącik jazzowy, odczuwam potrzebę, żeby znów zabrzmiała - mam nadzieję, że niejeden raz w waszych domach, kompozycja tygodnia. Któż to taki? - słusznie zapytacie. Oczywiście Eric Chenaux Trio!! Czyli trzech mężczyzn w studiu, nie licząc psa. Mijały godziny, mijały noce, mijały dni, a oni grali, grali, grali... Zaśpiewajmy razem ten niezwykły, cudowny refren!! "This Ain't Life, Stone Sky Need Heart Sundown Dancehall Slamming Doors Hope Glass Stone Flowers Nightblood Blue Time And Ball..."



W kąciku improwizowanym sprawdzimy, co wyniknie z połączenia brzmienia harfy i saksofonu. Prezentowana już niegdyś Alina Bzhezhinska oraz Tony Kofi; album, który ukazał się w dniu wczorajszym nosi tytuł "Altera Vita".