niedziela, 20 maja 2018

MODERN STUDIES - "Welcome Strangers" (Fire Records) "Praca u podstaw"




    Do drugiej w dorobku płyty szkockiego kwartetu zwabiły mnie wyjątkowo pochlebne recenzje. Dokładniej mówiąc, osobliwa zgodność wszelkiej maści krytyków i recenzentów, którzy nie szczędzili albumowi "Welcome Strangers" pochwał oraz gwiazdek. W przypadku tak chwalonego przeze mnie krążka Daniela Blumerga  - "Minus" - takiej jednomyślności nie było. Wyłamał się bowiem recenzent portalu PopMatters - mając ewidentnie gorszy dzień, wysupłał z tylnej kieszeni spodni i rzucił na stół ochłap, w postaci kilku sztampowych zdań (wytykał bałagan, niespójność!...doprawdy) oraz 4 punktów (na 10 możliwych). Cztery punkty to można przyznać ostatnim dokonaniom pana Sławomira, w kategorii muzyka ludyczna. Wiadomo, o gustach się nie dyskutuje... jednak napomknąć warto, szczególnie, że od czasu do czasu można przy okazji zaapelować, o nieco więcej rzetelności i przyzwoitości dziennikarskiej.

Modern Studies debiutowali przed dwoma laty albumem "Swell to Great". W swojej twórczości penetrują indie-folkowo pogranicze. Jeden z dziennikarzy, mając w głębokim poważaniu zalecenie płynące z tak zwanej "Brzytwy Ockhama", przy okazji twórczości kwartetu Modern Studies stworzył nowy podgatunek i nazwał ich muzykę "pasterskim popem". Cóż, można i tak...

Druga w dorobku płyta przynosi wraz z sobą pogłębienie czy poszerzenie eksplorowanej do tej pory stylistyki. To również dobry przykład na to, czym jest w przypadku muzyki współczesnej, różnych gatunków, praca u podstaw. W moim odczuciu to przede wszystkim starania, żeby uzyskać oryginalne, ciekawe brzmienie. Stąd wyjazd do miasteczka Perthshire, godziny prób w wynajętym studiu "Pete's Pumpkinfield", i żmudne dopracowywanie poszczególnych elementów, żeby w końcu uzyskać upragniony efekt. W kreślonej przeze mnie perspektywie, w przypadku krążka "Welcome Strangers", wyjątkowo adekwatna staje się nazwa zespołu. Szkoci z rozmysłem nagrali płytę nowoczesną, a nie ponowoczesną. Próżno więc szukać na ich najnowszym albumie wklejek, docinek, cytatów, zapożyczeń, repetycji, całego tego, wciąż modnego, postmodernistycznego anturażu. Nie ma zaskoczeń, niespodzianek... ale czy zawsze takowe muszą być.
"Welcome Strangers" to przede wszystkim album elegancki - również z tego powodu, że podczas pracy nad tym krążkiem wykorzystano kwartet smyczkowy, trąbki, puzony, rogi, melotron. Rozmarzony, nostalgiczny, łagodny - to kolejne określenie, które dobrze oddają charakter tej płyty. Jeden z dziennikarzy nazwał ten album "cichym arcydziełem". Przesadził? Pewnie tak.. - ocenicie sami... Odsłuchując kolejne fragmenty tego krążka, nie mogłem oprzeć się wrażeniu, że warstwa liryczna, czy linie melodyczny, zeszły tu, przynajmniej w jakimś stopniu, na dalszy plan. Liczyła się przede wszystkim harmonia, równowaga tonalna, odpowiedni balans pomiędzy dźwiękami i rejestrami. Ważne było również to, żeby każdy instrument - także głos - znalazł właściwą dla siebie przestrzeń. W efekcie otrzymaliśmy zestaw 10 utrzymanych  w podobnym duchu piosenek, smakowicie podanych, w starym - "modern"! - dobrym, coraz bardziej zapomnianym stylu.
Wszystkie kompozycje zaśpiewano na dwa głosy. Emily Scott i Rob St. John stworzyli udany duet. Po prostu dobrze ich się słuchało, począwszy od znakomitego "Disco", przez "Let Idle Hands", "Fasts as Flow", aż po urokliwy "Phosphene Dream". Szkoda, moim zdaniem, że zabrakło nieco więcej swobody podczas rozdzielania partii wokalnych. Ktoś mógł zaśpiewać tylko fragment zwrotki, Emily mogła częściej pojawiać się tylko w refrenie itd. W ten sposób różne fragmenty tekstu i melodii zyskałyby na znaczeniu. To ścisłe trzymanie się założenia "śpiewajmy razem" na dłuższą metę wydaje się być sztucznym zabiegiem.

Ostatnie wydawnictwo Modern Studies można również potraktować jako zaproszenie, skierowane do każdego z nas, żeby od czasu do czasu sięgnąć po album właśnie z taką muzyką ( ukazuje się ich coraz mniej), a tym samym odrobinę oczyścić swój nadwyrężony słuch, z nawyków i przyzwyczajeń, z szumu medialnego oraz brudu. Po wysłuchaniu tej płyty każdy sam w duchu sobie odpowie, czy się podobało, czy uwierało, czy wyjątkowo bolało, jeśli tak to dlaczego i w których momentach, czy było nowocześnie, czy bardzo retro. I czy w stosunku do płyty "Welcome Strangers" jesteśmy nadal nieznajomymi, czy kimś zupełnie obcym.

(nota 7/10 )




niedziela, 13 maja 2018

BEACH HOUSE - "7" ( Sub Pop) "Trudna sztuka całowania"




  Można pokusić się o stwierdzenie, i nie będzie to zbyt wielkie nadużycie z mojej strony, że duet Beach House jest zespołem popularnym w alternatywnym półświatku, czy nawet w jakimś stopniu obecnie modnym. Odnoszę wrażenie, że owa popularność od kilku lat utrzymuje się na stałym poziomie. Podziwiani przez fanów, szanowani przez krytyków, funkcjonują na scenie muzycznej również w oparciu o dobrą markę, którą udało im się stworzyć.

Jeśli chodzi o moją recepcję twórczości Beach House, to raczej i zdecydowanie wolę ich wcześniejsze dokonania. Być może wszystko zależy od tego, kiedy zetknęło się z twórczością duetu z  Baltimore po raz pierwszy. W moim przypadku był to album "Devotion" (2007 Carpark Records) .

Przy okazji nowego, siódmego, w dorobku grupy wydawnictwa warto podkreślić wkład Victorii Legrand i Alexa Scally w rozwój gatunku, jakim jest dream-pop, avant-pop. Gatunku, który podobnie do wielu innych przeżywa obecnie kryzys. Mnóstwo zespołów próbujących  swoich sił, czy też poruszających się nie tylko w tej stylistyce, trzyma się jasno wytyczonych granic, wcześniej odkrytych  szlaków - "grając jak..." - i w ten sposób niejako na starcie skazując się na porażkę. Podczas gdy dziś owe granice gatunkowe trzeba przekraczać, szukając inspiracji poza, czerpiąc garściami z bogactwa muzycznego świata.
Z drugiej strony trudno się dziwić rozczarowaniu, czy zniechęceniu, które może pojawić się z upływem tygodni, które pojawia się z upływem lat... Oto ktoś w pocie czoła tworzy linie melodyczną, zarywa noce, żeby wypracować gustowne brzmienie, intrygującą aranżację, a wszystko po to, żeby doceniła to jedynie garstka fanów, a dwóch krytyków muzycznych cmoknęło z zadowolenia, wystawiając wyjątkowo pochlebne noty. W takiej sytuacji, aż prosi się, żeby wybrać drogę na skróty - przecież Sławomir czy Siostry  Godlewskie również "tworzą całkiem zgrabne piosenki".

Tymczasem Beach House od samego początku, gdy debiutowali w wytwórni Carpark Records, mieli do zaproponowania coś własnego. Posiadali charakterystyczny dla siebie muzyczny idiom, który systematycznie rozwijali. Wykorzystując ciasną i wydawałoby się, że zapełnioną po brzegi dream-popową szufladkę, nie "grali jak..." tylko sami stali się inspiracją dla wielu artystów.  Przy pomocy prostych faktur, i z prostych elementów - syntezator, gitara, automat perkusyjny, głos - potrafili wyczarować coś własnego, co zjednywało przychylność fanów i zapadało w pamięć.
Broniły się przede wszystkim linie melodyczne, lepiej lub gorzej opakowane w subtelne aranżacje. Kiedy używasz tak niewielu instrumentów, to melodia staje się twoją tarczą. Od pierwszych nagrań czuć było, że duet z Baltimore świetnie się rozumie i uzupełnia. "Moje mocne strony zdawały się być jej słabościami" - powiedział w wywiadzie Alex Scally.

Najnowszy album - "7" - nie przynosi żadnych  rewolucji, bo przynieść nie mógł. Do naszych  rąk trafił zestaw 11- stu piosenek, nagranych w charakterystycznym dla duetu stylu. Na płycie bywa nostalgicznie, bywa romantycznie - słuchając tego zestawu można spojrzeć dziewczynie głęboko w oczy, przy "Black Car" można spróbować ją pocałować, nie powinna odmówić, a podczas "Last Ride" można pozwolić sobie na dużo więcej. Sprawdź to!
W kolejnych odsłonach albumu Victoria i Alex zapewniają, że u nich właściwie po staremu i wszystko dobrze. Być może tym razem, bardziej niż na dwóch poprzednich płytach bronią całości ich tarcze - czyli linie melodyczne. Być może tym razem Legrand i Scally poświęcili tej materii nieco więcej uwagi i staranności. Wydaje mi się, że po trzech pierwszych średnich nagraniach, w kolejnych - czyli od "L'inconnue", aż po wieńczący dzieło "Last Ride" - duet odnalazł właściwy sobie rytm i energię. Muzycznie blisko ostatnich dokonań Cocteau Twins. Dobra płyta, a biorąc pod uwagę ostatnie krążki duetu, to zaskakująco dobra płyta.

Z muzyką Beach House jest trochę tak, jak z ogrodem, który widoczny jest tylko o poranku - rosną w nim barwne kwiaty i egzotyczne rośliny o kuszących woniach. Jednak, żeby je dojrzeć, trzeba w porę się obudzić, i potrafić przebić się wzrokiem przez poranną mgłę przyzwyczajeń i utartych nawyków. Tym samym pozwolić sobie na osunięcie się w kolejny sen.

Żeby nie było aż tak słodko... jedna końcowa uwaga. Nie ma na płycie  "7"  czegoś na miarę mojej ulubionej od lat kompozycji duetu z Baltimore. Cóż,  widać takie perełki zdarzają się bardzo rzadko. Piosenka "Astronaut" (album "Devotion" 2007) od lat jest dla mnie ikoną stylu, jeśli chodzi o dokonania Beach House. I pewnie już tak pozostanie...

(nota - 7.5/10)



  



 I coś z najnowszej płyty "7".







wtorek, 8 maja 2018

DANIEL BLUMBERG - "MINUS" (Mute Records) "Dezintegracja pozytywna - czyli siła rozkładu"





   Po pięciu latach przerwy wydawniczej, po traumatycznych wydarzeniach, które przyniosło życie - śmierć przyjaciela z dzieciństwa, walka z depresją - "Wszystko wokół mnie się zawaliło" - po wizytach w londyńskiej Cafe OTO i otwarciu się na świat muzyki improwizowanej, 28- letni Daniel Blumberg (niegdyś siła napędowa Yuck), osiada gdzieś na walijskiej wsi i - jak wieść gminna niesie - w przeciągu pięciu dni, przy pomocy zaprzyjaźnionych muzyków, w oparciu o fortepian, bas, perkusję, gitarę i skrzypce nagrywa album zatytułowany "Minus". I trzeba sobie od razu powiedzieć, że jest to album znakomity.  Rzadko - lub coraz rzadziej - przynajmniej w ostatnich długich miesiącach, pojawia się płyta, która byłaby tak spójnie i tak konsekwentnie zrealizowanym albumem. Albumem na którym spotykają się światy szeroko pojętej muzyki alternatywnej ze światem muzyki improwizowanej.

Ta płyta - "MINUS" - to przede wszystkim żałosna skarga, kameralny i wyrafinowany protest song, intymne zwierzenia mężczyzny po przejściach oraz zaproszenie do wniknięcia w głąb prywatnej przestrzeni. Te obsesyjnie powtarzane frazy tekstu, te pętle dźwięków, które uparcie powracają, czy to w żałobnych tonach skrzypiec, czy w łkaniach gitary, mają podkreślić natrętne myśli, które plączą się po coraz bardziej umęczonej głowie głównego bohatera.  Gdzie szukać ratunku? Gdzie znaleźć ukojenie? Nie pozostaje nic innego, jak po raz kolejny wrócić pamięcią do wydarzeń z przeszłości, do tych ulotnych chwil, kiedy naprawdę było się szczęśliwym. Zupełnie tak, jakby przyszłość nie istniała, jakbyśmy zapomnieli, że to, co się stało, już się nie odstanie, ale również jakby gdzieś głęboko tliła się jeszcze iskierka nadziei, że mimo wszystko coś może się odmienić.

Zarówno w tekstach, jak i w repetytywnych strukturach muzycznych albumu pobrzmiewa skarga, wyrażona nie wprost i  rzucona pod adresem świata. Świata, który być może jest  w stanie wyłowić ją z powodzi niezliczonej ilości skarg i zażaleń, ale który odpowiada w najgorszy z możliwych sposobów - milczeniem.  Milczy świat, milczy Stwórca, obojętny na pytania i wątpliwości, dlatego kolejne fragmenty warstwy lirycznej płyty zaczynają przypominać osobliwą modlitwę... Modlitwę do siebie samego...o siebie samego... Modlitwa, mantra, zaklęcia... - mam wrażenie, że znaczenie z uporem powtarzanych słów schodzi tutaj na dalszy plan. Liczy się przede wszystkim rytm tej wypowiedzi, melodia frazy.

W przeważającej części albumu mamy do czynienia z mentalną dezintegracją bohatera - coś się rozkłada, coś się rozpada na drobne kawałki. Ten sam proces można zauważyć w muzycznej tkance albumu, szczególnie w jego opus magnum, niemal 13-minutowym  "Madder", gdzie w kluczowym fragmencie poszczególne instrumenty wypadają z tonacji, z przygotowanych wcześniej torów. Gładka do tej pory i zrobiona z dużym wyczuciem smaku aranżacja, zaczyna zgrzytać i trzeszczeć w szwach. Żałosne tony skrzypiec, westchnienia gitary, oddechy harmonijki ustnej, wszystko z coraz większym trudem odnajduje odpowiednie dźwięki oraz właściwe sobie ramy taktów.
W "Stacked" bohater czeka na bliską mu osobę, która nie pojawi się, bo pojawić się nie może. I znów przyjdzie zamknąć się w mydlanej bańce wspomnień. Cóż zrobić, kiedy nie pozostało nic innego, jak tylko pożółkłe fotografie coraz bardziej odległej przeszłości i stosy płyt piętrzących się za plecami.

Muzycznie słychać tutaj nawiązania do Dirty Three, Nicka Cave'a, Neila Younga, Marka Hollisa i ostatnich dokonań Talk Talk... i tak można by jeszcze długo wymieniać, szukać, porównywać.  Tylko po co...
Jednak przede wszystkim jest to płyta Daniela Blumberga.

W moim odczuciu, pomimo nostalgicznego, smutnego, czy wręcz żałosnego długimi fragmentami, charakteru albumu "Minus", mamy tu do czynienia z dezintegracją pozytywną. To właśnie traumatyczne doświadczenia, epizody graniczne odciskają piętno, ale również budują tożsamość. Wychodzimy z nich - jeśli w ogóle wychodzimy - bogatsi, odmienieni, jakby narodzeni na nowo. I jakże często to właśnie tego typu doświadczenia są impulsem do podjęcia kolejnej próby, czy źródłem dla wszelkiej twórczości artystycznej. 

Nie ukrywam, że to duża przyjemność móc obcować, z czymś tak szczerym i wyrafinowanym, jak album Daniela Blumberga.  "Minus" to kandydatka do płyty roku oraz pozycja, którą po prostu wypada mieć, nie na półce... ale w odtwarzaczu, ... i długo jej nie wyciągać.

( nota 8.5/10)








poniedziałek, 7 maja 2018

JUST MUSTARD - "WEDNESDAY" (Pizza Pizza Records) "Pocztówka lat 90-tych"





   Zacznę od zdania, które kilkakrotnie pojawiło się na łamach tego bloga - lubię debiutantów...
A tak się złożyło, że zespół Just Mustard kilka dni temu wydał debiutancki album zatytułowany "Wednesday", i wcale nie jest to musztarda po obiedzie. Jak dla mnie równie dobrze ta płyta mogłaby się nazywać "Sunday 21.00". Bowiem każdej niedzieli, o tej porze, na początku lat 90-tych, na kanale MTV, nadawany był program "120 Minutes", w którym przybliżano sylwetki zespołów szeroko pojętej sceny alternatywnej. Wspominałem już o tym kultowym dla mnie programie na łamach tego bloga (tutaj ).
Wracam do niego z tego powodu, że formacja Just Mustard na debiutanckim krążku gra tak, że prowadzący program "120 Minutes" Paul King westchnąłby zachwycony, a potem bez najmniejszego zgrzytu umieściłby ich teledysk gdzieś pomiędzy utworami takich grup jak Swallow czy My Bloody Valentine. Znajdziemy na tej płycie i rozmyte shoegazowe gitary, i dyskretne nawiązania do zapomnianej już dziś grupy Cranes - specyficzna aura nagrań i hipnotyczny głos wokalistki. To prawda, że członkowie grupy Just Mustard na swoim debiucie spoglądają wstecz, dokonując tym samym reinterpretacji muzycznej przeszłości, jednak w ten sposób kształtują swoją artystyczną tożsamość.

Oczywiście mogę wymieniać dalej, że i gitary, i bas, i głos, i mroczny, psychodeliczny nastrój, który szybko udziela się słuchaczowi... Jednak to, co przede wszystkim zapada w pamięć, w trakcie odsłuchiwania tych udanych kompozycji, to brzmienie całej płyty. Widać wyraźnie, że zespół miał od początku pomysł na siebie. Album nagrał David Noonan, w domowym studio. I kto wie, być może właśnie aura tego miejsca sprawiła, że artyści z Irlandii uzyskali tak charakterystyczne brzmienie. Jego podstawą jest specyficznie zrealizowana perkusja, z mocno podbitym mięsistym basem. Takiego soczystego pulsu, głębokiego oddechu niskich tonów, mogliby pozazdrościć czołowi przedstawiciele sceny trip-hopowej.
Debiutancki krążek udanie rozpoczyna znakomity "Boo" - psychodeliczna wyprawa w czasie, prosto do dźwięków sceny alternatywnej początku lat 90-tych. I właśnie w tej stylistyce pozostaniemy aż do końca płyty "Wednesday". W poszczególnych jej  odsłonach będą zmieniać się jedynie wektory, subtelne akcenty - raz będzie nieco więcej psychodelii, to znów shoegaze'u, innym razem zanurzymy się w kojącej rzece dream-popu - "Feeded", żeby wszystko mogło zakończyć się drapieżnym "Pictures", w post-joyowskich barwach (nawiązuję zarówno to grupy Joy Division, jak i do płyty "Wings of  Joy" grupy Cranes).
Pozycja obowiązkowa nie tylko dla tych, którzy pamiętają program "120 Minutes".

(nota 8/10)