sobota, 30 marca 2024

LAURENT BARDAINNE & TIGRE D'EAU DOUCE - "EDEN BEACH CLUB" (Heavenly Sweetness Rec.) "Francuski łącznik"

 

   Pewnie każdy z nas posiada jakieś mniej lub bardziej trafne skojarzenia z terminem "piosenka francuska". Kiedy słyszymy ów zwrot, raczej do głowy przychodzą nam dawne czasy, głównie przełom lat sześćdziesiątych i siedemdziesiątych, oraz takie nazwiska jak: Edith Piaf, Serge Gainsbourg, ogłoszony niegdyś "królem francuskiego popu", Joe Dassin, Charles Aznavour, lub odrobinę mniej oddalone w czasie Vanesssa Paradis, Alizee itd. Gdyby zapytać o nieco bardziej współczesnych artystów z kręgu języka znakomitej Annie Ernaux , mogą pojawić się spore problemy. Samo określenie "Chanson Francaise" odnosi się raczej do kompozycji, w której podstawową rolę odgrywa poetycki tekst. Co ciekawe, podobną opinię reprezentuje nasz dzisiejszy główny bohater - od urodzenia, (niemal pół wieku temu), z dziada pradziada mieszkaniec terenów rozciągniętych w pobliżu Sekwany i Loary - który nie ma najlepszego zdania o francuskiej scenie pop. "Pochodzę z kraju, w którym nie ma dobrej muzyki - oświadczył całkiem szczerze, w jednym z wywiadów, siedząc na przeciwko brytyjskiego, co warto podkreślić, dziennikarza. - W piosenkach francuskich ważny jest tylko tekst, a ja tak naprawdę nie słucham francuskich piosenek". Może również z tego powodu, na każdym wydawnictwie sygnowanym nazwą Laurent Bardainne & Tigre D'Eau Douce, regularnie i przewrotnie zamieszcza kilka kompozycji z linią wokalną oraz tekstem.



Laurent Bardainne początkowo zamierzał zostać łyżwiarzem, tak sobie upodobał kreślenie fantazyjnych esów-floresów na gładkiej tafli lodu. Później wybrał saksofon, głównie dlatego, że chciał zrobić dobre wrażenie na kilku pięknych paniach. Oprócz tego gra również na fortepianie, czyta nuty, i w miarę sprawnie jej zapisuje na pięciolinii, tworząc intrygujące kompozycje rozciągnięte na pograniczu popu, jazzu, czy indie-rocka. Wpadająca w ucho melodia, dobry i warty rozbudowania temat, zawsze stanowią ważny element jego artystycznych poczynań. 

Francuska publiczność usłyszała i ciepło przyjęła postać oraz nazwisko Bardainne w 2006 roku, kiedy ukazał się debiutancki album grupy Poni Hoax. W 2017 roku za krążek "Lost", z wokalistką Camelią Jordan, zdobył cenną nagrodę francuskiego przemysłu fonograficznego. Jako absolwent Konserwatorium Paryskiego był wziętym muzykiem sesyjnym, współtworzył trio Limousine, grał u boku Tony Allena, Pharrella Williamsa czy Davida Murraya, dopełnił składu Thomas De Pourquery And Supersonic, ich ostatni album recenzowałem na łamach tego bloga (wczoraj ukazała się solowa płyta lidera tej formacji).



 

Opublikowana także wczoraj płyta "Eden Beach Club" to trzecie wydawnictwo w dorobku grupy, która powstała w 2018 roku. Jej zawartość muzyczna, jak to zwykle bywa w przypadku saksofonisty oraz jego kwartetu, stanowi ciekawe połączenie różnych gatunków. W kompozycjach o charakterze instrumentalnym zgrabny temat zwykle intonuje lider kwartetu, wokół którego zostają rozbudowane pozostałe warstwy. Próżno w nich szukać zapierających dech w piersi solowych popisów, czy niezwykłych uniesień, jest za to francuski wdzięk i solidne rzemiosło. Przede wszystkim zwracają na siebie uwagę barwne filmowe motywy, podane lekko i ze smakiem, nawiązujące przy okazji i od czasu do czasu do przeszłości. "Od samego początku byłem vintage. Wykorzystuję coś starego, żeby zrobić cos nowego" - oświadczył Bardainne. 

Najbardziej wyróżniającym się fragmentem jest z pewnością "La Marche Des Animaux", który właściwie mógłby zamykać to udane wydawnictwo. Świetnie rozpisany, jeszcze lepiej zagrany, z urokliwą orkiestracją, pokazuje możliwości francuskiego saksofonisty oraz jego kwartetu. Nie tylko przy tej okazji mogą pojawić się skojarzenia z płytami  grupy The Blue States. Równie dobrze brzmi "Gobules Rouges", gdzie głosu użyczyła Pupajim, czy "Meilleur", z mało znaną wokalistką w roli głównej  Jeanne Added, w pozostałych kompozycjach tam i tu w chórkach pojawia się - Laetita N'Diaye. Słuchając urokliwej odsłony zatytułowanej "Welcome", przypomniały mi się lekkie frazy Yuri Honinga, z początkowego okresu działalności. Album "Eden Beach Club" wyprodukował Romain Clisson, znany ze współpracy z recenzowaną przeze mnie grupą This Is The Kit. Dobra płyta na ciepły, miejmy nadzieję, wiosenny czas. Kto wie, może dość krytyczny w stosunku do rodzimej produkcji Laurent Bardainne, tuż po wydaniu najnowszego albumu, zacznie słuchać nieco więcej płyt francuskich artystów. 

(nota 7.5/10)

 


Skoro padło wcześniej nazwisko Thomasa De Pourquery, to powinien zabrzmieć singiel z jego nowej płyty "Let The Monster Fall", która ukazała się wczoraj.



 Pozostaniemy we Francji, turniej na kortach w Monte Carlo (117 edycja!) od 6 kwietnia. Kilka dni temu Oan Kim zaprezentował video promujące jego ostatnią recenzowaną przeze mnie płytę "Rebirth Of Innocence". Lepiej późno niż wcale.



 Grupa Efterklang przypomniała o sobie nowym singlem, gdzie gościnnie wystąpił Zach Condon, lider grupy Beirut.



 Zajrzymy na chwilę do Manchesteru, gitarzysta i wokalista Ryan Kennedy oraz jego grupa Horsebeach, i fragment z ich płyty "Things To Keep Alice". 



Pozostaniemy na Wyspach Brytyjskich, miasto z muzycznymi tradycjami - Bristol, i grupa Dreamwave prezentująca nowy singiel.



Tessa Murray i Greg Hughes, czyli grupa Still Corners, oraz fragment z ich nowej płyty zatytułowanej "Dream Talk", której premiera będzie miała miejsce 5 kwietnia.



I po raz kolejny Francja, miasto Nantes, grupa My Name Is Nobody, która w ubiegłym tygodniu opublikowała album "Bonjour Cheval". Wybrałem z niego początkowy fragment.




Miasto Nowy York, dzielnica Brooklyn, i zespół DIIV, którego jeden, najlepszy album, posiadam nadal w swojej kolekcji. Czy będę miał następny, trudno powiedzieć, póki co, jest nowy singiel grupy.



Nagranie tygodnia należy do kanadyjskiej grupy Big Brave, która 19 kwietnia opublikuje najnowsze wydawnictwo "A Chaos Of Flowers"; wygląda na to, że może być bardzo mroczne.



Nasza dobra znajoma, urodzona na Islandii, mieszkająca w Szwecji, śliczna Anna Greta, przywitała wiosenny czas nowym wydawnictwem zatytułowanym "Star of Spring". Oto mój ulubiony fragment.


Rzadko pojawia się grupa jazzowa z Los Angeles, 3 maja formacja Sun Atlas opublikuje nowy album zatytułowany "Return To The Spirit". Co ciekawe, pomoże im w tym oficyna Macambo Records, mająca siedzibę w Hamburgu.







sobota, 23 marca 2024

JULIA HOLTER - "SOMETHING IN THE ROOM SHE MOVES" (Domino Rec.) "Slow Music"

 

     Sześć długich lat czekaliśmy, mniej lub bardziej niecierpliwie, na nowy album Julii Holter. Kiedy artystka rozstała się z nami jesienią 2018 roku, była w doskonałej formie, czego wymowne potwierdzenie stanowiła płyta "Aviary", której poświęciłem recenzję na łamach tego bloga. Holter już wcześniej miała tak zwaną dobrą prasę. Nie chcę w tym momencie dociekać, z czego dokładnie może to wynikać. Ile w tym szczerości czy rzetelności, a ile konformizmu lub polityki. Wspominałem już kilka razy, że wydawnictwa zbliżone nastrojem oraz tempem do tego, w jaki sposób na artystycznej niwie wyraża się amerykańska artystka, zwykle nie znajdują uznania w oczach recenzentów. Większość zachodnich dziennikarzy (podejrzewam, że również z racji wieku) ceni sobie płyty dynamiczne i energetyczne, utrzymane na odpowiednim poziomie BPM (ilość uderzeń na minutę) - ot, takie ich prywatne idiosynkrazje - a senne czy leniwie przeciągające się kompozycje (niezależnie od ram gatunkowych), w których pozornie niewiele się dzieje, z reguły nie otrzymują wysokich not w ich opisach. 
Innymi słowy mówiąc, Julia Holter jest naprawdę jednym z nielicznych artystów reprezentujących szeroko pojęty nurt "slow music", która zawsze może liczyć na wsparcie prasy branżowej. Dlaczego tak się dzieje? Czy piosenkarka z Los Angeles ciągle jest w doskonałej formie? Albo mało kto zbliża się do tego poziomu? A może to kolejny międzynarodowy spisek? Prawda zwykle leży gdzieś po środku. Mówiąc całkiem serio, pewnie w tle tych lepszych lub gorszych prób uchwycenia fenomenu Julli Holter, kryje się raz po raz także dziennikarska obawa przed wyłamaniem. Znacznie łatwiej chwalić lub piać z zachwytu w miłej grupie, dołączając tym samym do chóru zgodnych głosów, niż krytykować w pojedynkę, narażając się na ryzyko ostracyzmu.



  Paradoks tego wpisu polega na tym, że również mam zamiar pochwalić album "Something In The Room She Moves", gdyż jest za co. Tyle, że jako autor tego bloga, w odróżnieniu od wielu zachodnich recenzentów, od dawna, regularnie, mam nadzieję, że całkiem sprawnie, poruszam się i dyskretnie promuję wydawnictwa pochodzące z rejonów "slow music". Niczego nie udaję, niczego nie ukrywam, i nie wierzę zwykle w dziennikarską jednomyślność (jeden z nich jakiś czas temu napisał, że: "powolne kompozycje dobre są dla znudzonych życiem emerytów"; wczoraj w "klubie emerytów" otwartymi ramionami powitała go Julia Holter). Taka już moja prywatna idiosynkrazja. Po prostu lubię zanurzyć się w muzyce, uwielbiam rozejrzeć się dookoła i niespiesznie poruszać we wnętrzu kolejnych kompozycji, jakbym rozglądał się i podziwiał barwny krajobraz namalowany przy pomocy pędzla i farb. Oczywiście zamiast tych ostatnich artyści używają instrumentów, lepiej lub gorzej dobranych, w mniejszym lub w większym stopniu odpowiednio wykorzystanych. Mistrzem w tym fachu był niegdyś David Sylvian oraz muzycy, z którymi współpracował przez długie lata swoich twórczych poszukiwań. I to właśnie z jego skromną postacią, a nie z osobą Roberta Wyatta czy Bjork, jak chciałby jeden z recenzentów, od wielu lat kojarzą mi się najlepsze pieśni Julii Holter.

Te zawarte na płycie "Something In The Room She Moves" można podzielić na dwie grupy. Do pierwszej z nich zaliczyłbym utwory oparte na sekcji rytmicznej - perkusja oraz znakomity, co trzeba wyraźnie podkreślić, bezprogowy bas - Devina Hoffy; jakby duch nieodżałowanego  Micka Karna zagościł na chwilę w studiu nagraniowym. Piosenki należące do drugiej grupy wykorzystują głównie brzmienie syntezatorów i delikatnej elektroniki, za co odpowiedzialny był partner artystki Tashi Wada. Główną rolę odgrywa w nich głos Holter, delikatny, zmysłowy, kobiecy, umiejętnie i trafnie akcentujący na wszelkie sposoby rozmaite dźwiękowe niuanse, a także dyskretnie, tam i tu, poddany cyfrowej modyfikacji. Wybrzmiewający swobodnie w pojedynkę lub rozciągnięty na odcinku czasu jako chór, co dokładnie słychać w utworze "Meyou". Z jednej strony można tu odnaleźć skojarzenia z muzyką eksperymentalną spod znaku Jeanne Lee, z drugiej zaś przywołać bułgarską muzykę chóralną, album "Kalinanka Denkou" - Le Mystere Des Voix Bulgares, o którym wspomina Holter w jednym z wywiadów. Warto zerknąć do tego tekstu, bo wybór istotnych płyt dla amerykańskiej artystki nie jest oczywisty. 

Z tej ambientowej sekcji albumu "Something In The Room She Moves" mocno wyróżnia się kompozycja "Ocean", przypominająca barwne refleksy promieni słonecznych odbijających się od łagodnie unoszących się, to znów miękko opadających, fal. Przy okazji tej odsłony po raz kolejny może pojawić się trop Davida Sylviana, tym razem z okresu owocnej współpracy z Holgerem Czukayem. Pozostałe kompozycje reprezentują nieco bardziej klasyczne podejście do materii dźwiękowej, usłyszymy w nich wspominany wcześniej znakomity bas, oddechy trąbki (Sara Belle Reid), ornamenty fletu - Maia, klarnetu - Chris Speed, subtelne wokalizy, i rozwijane na różne sposoby intrygujące pomysły.

 To, co urzeka od pierwszych chwil obcowania z tym albumem, oprócz bogatej i starannie rozplanowanej faktury, to z jednej strony konsekwencja, wyrażająca się również w spójności całego materiału, a z drugiej pewna doza nieoczywistości, którą reprezentują nietypowe rozwiązania, wybór ścieżek czy dróg, na których toczy się dalsza akcja kolejnych kompozycji. Całość, w charakterystycznym dla Holter stylu, rozpięta jest na pograniczu jawy oraz snu, tego, co mgliste, pozornie znajome i realne, oraz tego, co wciąż modyfikuje swój ostateczny kształt i wymyka się jednoznacznemu ujęciu. To się nazywa "artystyczny pop" z górnej półki.



Tytuł płyty nawiązuje do piosenki grupy The Beatlles. Kolejną z ważnych i podkreślanych przez autorkę wydanego wczoraj albumu inspiracji był ulubiony film animowany jej córki "Ponyo". Nie wspomniałem jeszcze, że w ciągu tych sześciu lat nieobecności Julia Holter urodziła dziecko, została matką, co zawsze jest ważnym punktem w życiu każdej kobiety. Stąd też w początkowej fazie pracy nad nowym albumem amerykańska wokalistka myślała o kołysankach, i taki efekt zamierzała uzyskać, łącząc ze sobą dźwięki w zaciszu domowej sypialni.

 Pierwszym utworem, który powstał, był "Materia", reprezentujący na ostatnim wydawnictwie sekcję "ambientową". Był rok 2019  i prace nad albumem jakoś nie posuwały się naprzód. W tamtym okresie Holter nie mogła czytać książek, co zwykle stanowiło ważny element w jej metodologii pracy. Winą za taki stan rzeczy obciążyła hormony, jako świeża upieczona mama skupiła się głównie na opiece nad dzieckiem, dodatkowo przez pewien czas opłakiwała niespodziewaną stratę szesnastoletniego siostrzeńca. Z dużym trudem, po upływie dwunastu miesięcy, dokończyła dwie następne kompozycje: "Evening Mood" oraz tytułową "Something In The Room She Moves".

"Moje podejście jest konsekwentnie dość dziecinne i prymitywne (...). Uwielbiam próby i błędy. Kocham błędy. Według mnie to jest właśnie najfajniejsze w muzyce". W tym kontekście nie dziwi specjalnie fakt, że wiele kompozycji, które ostatecznie znalazły się na płycie, powstało jako efekt luźnego grania w gronie przyjaciół. W warstwie tekstowej Holter w typowy dla siebie sposób podkreśla zarówno znaczenie poszczególnych słów, jak i samo ich brzmienie. Stąd w kolejnych wersach znajdziemy mnóstwo zabawy językiem, swobodnych  skojarzeń, gier, czy powtarzanych głosek, w sposób w jaki niekiedy robi to małe dziecko, uczące się dopiero podstaw języka. "Miałam obsesję na punkcie uchwycenia tego odczucia zabawy". Cała ta intertekstualność - łączenie pojedynczych dźwięków i słów, własnych oraz zasłyszanych - stanowiła również jeden z tematów jej poprzedniej płyty "Aviary". Najnowszy album autorki zajęć na Occidental College z: "Wprowadzenia do pisania piosenek", w wyrafinowany sposób prezentuje momenty, kiedy język staje się dźwiękiem. Zdecydowanie najlepsze, jak to zwykle bywa przy okazji omawiania twórczości Julii Holter, jest to, że to płyta do odkrywania i wielokrotnego użytku, nie tylko przez zacne grono "klubu emerytów".

(nota 8/10)

 


Ach, ten Chris Speed, ciarki na całym ciele... Dodam nieśmiało, że piosenka, które wybrzmiała powyżej, to kompozycja tego tygodnia. W dalszej części pojawi się jeszcze jedna. A tymczasem... Cóż, że ze Szwecji, czyli duet Pink Milk, eteryczna wokaliza prosto z płyty "Night On Earth", która ukazała się w ubiegłym tygodniu.



Sporo płyt, mnóstwo nowości, coś trzeba wybrać... Szkocka grupa Camera Obscura powraca po latach milczenia, 3 maja ukaże się ich najnowsze wydawnictwo zatytułowane "Look To The West".



Artysta z Nowego Yorku ukrywający się pod nazwą Chanel Beads, 4 kwietnia dzięki uprzejmości oficyny Jagjaguwar opublikuje nowe wydawnictwo zatytułowane "You Day Will Come".



Nasz dobry znajomy Michael Kay Terence, szkocki muzyk, pseudonim artystyczny Swiss Portrait, kilka dni temu zaprezentował nowy singiel.



Jedna z moich ulubionych piosenek ostatnich dni, przy okazji reprezentująca strefę "Slow Music". Amerykański twórca Orchid Mantis, i fragment z płyty "I Only Remember The Good Parts", która ukaże się 17 maja.



Nieco ożywimy tempo. Po raz kolejny cóż, że ze Szwecji, zapomniany duet Club 8, który w ostatnich dniach przypomniał o sobie nową piosenką.



Annalisa Lynch oraz jej koledzy z zespołu Silentways kilka dni temu specjalnie dla Was przygotowali taką oto zgrabną pieśń.


Powiecie, że zwyczajnie się uparłem, ale pragnę Was zapewnić, że to czysty przypadek... Znów cóż, że ze Szwecji, grupa Boy With Apple, która w ubiegłym tygodniu opublikowała album "Attachment", gdzie znalazłem dla siebie taki oto pełen uroku fragment.



Rodak Julii Holter, również z miasta Los Angeles, saksofonista Josh Johnson, 5 kwietnia opublikuje nowy album zatytułowany "Unusual Object".



 Wspominałem dziś o malowaniu, zatem pomalujemy świat barwami brytyjskiej grupy Ill Cosidered, która wczoraj opublikowała wydawnictwo zatytułowane "Precipice". Tak oto się rozpoczyna.



Na koniec kolejna kompozycja tygodnia, pochodząca z bardzo dobrej, wydanej wczoraj płyty, naszego ulubionego saksofonisty Nata Birchalla zatytułowanej "New World'. Cudo!



sobota, 16 marca 2024

OAN KIM & THE DIRTY JAZZ - "REBIRTH OF INNOCENCE" (Artwork Records) "Okna z widokiem na Paryż"

 

   O debiutanckim albumie naszego dzisiejszego głównego bohatera Oana Kima napisałem mniej więcej dwa lata temu. Przy okazji tamtej recenzji pochwaliłem gustowne i oryginalne połączenie indie-popu, indie-rocka, z elementami jazzu, które było znakiem rozpoznawczym poczynań francuskiego saksofonisty oraz tego wydawnictwa. Całkiem niedawno w spisie marcowych nowości płytowych zupełnie przypadkiem dostrzegłem dziwnie znajome imię i nazwisko, a także tytuł "Rebirth Of Innocence". Trzeba przyznać, że promocja tego albumu w sieci jest bardzo mizerna, wręcz śladowa, z dużą tendencją do zanikania, ujmując rzecz dość łagodnie. Mówiąc krótko, szefowie wytwórni Artwork Records znów się nie popisali. A szkoda, bo to bardzo dobre, spójne, ładnie odmierzone wydawnictwo, którego nagrania mogłyby, w sprzyjających okolicznościach, rozbrzmiewać tam i tu, tu i tam, chociażby w popularnych rozgłośniach (jeśli są jeszcze takie?), najlepiej późnym wieczorem, kiedy miodowe światło lamp przyjemnie oświetla membrany głośników.



Warto podkreślić, że to celowy i starannie przemyślany zabieg ze strony francuskiego twórcy, o koreańskich korzeniach, żeby połączyć "popową melodykę", z drobnymi jazzowymi improwizacjami. Ten melodyjny wabik powinien przyciągnąć do nagrań także tych, którzy na co dzień raczej unikają muzyki improwizowanej, a słysząc słowo "jazz" krzywią twarz w grymasie niezadowolenia. Tworząc poszczególne aranżacje, Oan Kim jak mało kto potrafi w odpowiedni sposób odmierzyć proporcje. Z jednej strony nie kłania się zbyt nisko temu, co potocznie rozumiane jest jako "komercyjne", z drugiej zaś nie przytłacza nowicjuszy jazzowych ciężarem swobodnych improwizacji. Jego kompozycje są zwarte, mają charakterystyczny smak, lekkość oraz styl, wyrażający się również poprzez filmowość niektórych tematów.

Oprócz śpiewu, barwa głosu Kima może momentami przypominać ton Devendry Banharta, nasz dzisiejszy bohater gra na saksofonie, pozostałe instrumenty wykorzystane w kompozycjach oddał w ręce zaprzyjaźnionych artystów z grupy The Dirty Jazz. Roman Redid chwycił za trąbkę, Benoit Perraudeau zagrał na gitarze, Simon Lemonnier zasiadł za zestawem perkusyjnym, Paul Henry Pasmarian, brzdąkał na basie, a Gabi Hartman pomogła wokalnie. Owa miłość do saksofonu narodziła się dość niespodziewanie, przy okazji oglądania filmu "Round Midnight" (1986 rok, reżyseria Bertrand Tavernier), z Dexterem Gordonem. To właśnie wtedy Oan Kim pomyślał, że chciałby zostać takim: "starym saksofonistą". Później były Święta Bożego Narodzenia, i prezent od kuzyna znaleziony pod choinką, w postaci płyt Dave'a Brubecka i Louisa Armstronga. W dalszej kolejności pojawił się zachwyt nad ścieżką dźwiękową Milesa Davisa, wykorzystaną w filmie "Windą na szafot", (co słychać również na ostatnim albumie), poznawanie płyt Cheta Bakera, czy Keitha Jarretta, jak chociażby kultowy album "Koln Concert". Warto wspomnieć, że ojciec francuskiego saksofonisty - Tschang-Yeul Kim - jest jednym z najbardziej znanych koreańskich malarzy. Może również dlatego syn początkowo próbował pójść w jego ślady, studiując sztuki artystyczne na Beaux-Arts w Paryżu. To zamiłowanie do filmu (Kim jest twórcą teledysków i dokumentów) oraz do fotografii (doczekał się kilkudziesięciu wystaw swoich prac, w Paryżu, Nowym Yorku czy Los Angeles), skutecznie wypełnia mu czas pomiędzy tworzeniem kolejnych kompozycji.



Płytę "Rebirth Of Innocence" udanie rozpoczyna kompozycja "Crime Jazz", i od razu wprowadza nas na plan filmu noir. Mroczna atmosfera, zamszowe oddechy saksofonu i przestrzeń, w której francuski artysta, i jego załoga, czuje się jak ryba w wodzie, co potwierdza tylko sugestywny teledysk, nawiązujący do filmów sensacyjnych  z lat pięćdziesiątych i sześćdziesiątych, jak wspomniany już dziś obraz "Windą na szafot". Zaśpiewany w duecie z Gabi Hartman "Lush" wprowadza do początkowego ponurego nastroju albumu nieco więcej światła, podobnie jak "Slow Redux", kojarzący się z melodyką dawnych nagrań Efterklang.

 Instrumentalny, a także jeden z moich ulubionych, "Kicking The Doors" przynosi wraz z sobą więcej brudu i niepokoju. Przy okazji tego fragmentu mogą przypomnieć się niektóre piosenki Toma Waitsa lub kadry przywoływanego przeze mnie w ubiegłym tygodniu Jima Jarmuscha. Nieco bardziej piosenkowe w tym zestawieniu wydają się być "The Last Dinosaur" czy "Tall Man Little House", a całość udanie zamyka  refleksyjny "Open Window". Szkoda tylko, że pozostali członkowie formacji The Dirty Jazz są dość powściągliwi w okazywaniu swojego wkładu w rozwój kompozycji. Nie ukrywam, że tu i ówdzie przydałoby się mocniejsze szarpniecie strun basu czy orzeźwiający podmuch trąbki. Może przy okazji kolejnego wydawnictwa ta konwencja ulegnie przeobrażeniu. Z kolei saksofonowe ornamenty w wykonaniu Oan Kima są pełne barw i swobody, choć krótkie bywają treściwe, i w niczym nie przypominają sztucznie doklejonych na etapie produkcji instrumentalnych partii, które nieraz można spotkać na naszym krajowym podwórku.

(nota 8/10)

 

  


Mój ulubiony utwór ostatnich dni należy do Woodsona Blacka, który ukrywa się pod nazwą Haux, i w ubiegłym tygodniu opublikował album zatytułowany "Blue Angeles".



Kilka dni temu amerykańska grupa Wand przypomniała o sobie bardzo udanym singlem "Help Desk", choć zapowiedzi nowej płyty póki co nie ma.



W ubiegłym tygodniu Marry Waterson i Adrian Crowley opublikowali nowe wydawnictwo zatytułowane "Cuckoo Stormy", oto mój ulubiony fragment.



Keep Shelly In Athens, to zgodnie z nazwą grecki duet z Aten, który po przerwie przypomniał o sobie nową piosenką.




Brytyjska grupa C Turtle w ubiegłym tygodniu opublikowała najnowsze wydawnictwo zatytułowane "Exepnsive Thrills", na którym znalazłem dla siebie taką oto rozkoszną piosenkę.



Kolejna płyta, której premiera miała miejsce przed tygodniem, bostońska formacja Gone i ulubiony fragment z albumu "Poor You".



 Thierry Zaboitzeff to francuski artysta, co niektórzy bardziej zorientowani, mogą kojarzyć to nazwisko jako współzałożyciela grupy Art Zoyd, działali od 1975 do 1997 roku. W ubiegłym tygodniu opublikował zestaw nagrań zatytułowany "Le Passage". Wybrałem taki oto fragment.



Devon Welsh to nasz dobry znajomy, na łamach tego bloga recenzowałem jego płytę z 2018 roku, który wczoraj opublikował nowy album zatytułowany "Come With Me If You Want To Live". Oto mój ulubiony fragment.



Również wczoraj nestor saksofonu Charles Lloyd opublikował najnowsze wydawnictwo zatytułowane "The Sky Will Still Be There Tomorrow".





 

sobota, 9 marca 2024

KAHIL EL' ZABAR'S ETHNIC HERITAGE ENSEMBLE - "OPEN ME, A HIGHER CONSCIOUSNESS OF SOUND AND SPIRIT" (Spiritmuse Records) "Wibracyjna esencja wszechświata"

 

   Kahil El' Zabar (Clifton Blackburn) nadchodził, nadchodził i wreszcie się zjawił. Całkiem niedawno wspominałem o zbliżającej się wielkimi krokami premierze jego płyty, czy raczej pełen entuzjazmu zapowiadałem to wydawnictwo, o jakże sugestywnym, a zarazem adekwatnym, tytule -  "Open Me, A Higher Consciousness Of Sound And Spirit". Dobrze wiecie, jak to zwykle bywa, kiedy na coś się czeka. Czas, który pozostał, w jakiś dziwny sposób zaczyna się wydłużać i rozciągać, jakby był zrobiony z gumy, szczególnie, kiedy myśli się o czymś intensywnie albo wciąż do tego powraca, w kolejnych nawet pozornie bezwiednych przypomnieniach. Czas to również jeden z głównych tematów ostatniego wydawnictwa naszego dzisiejszego głównego bohatera. Jego nieubłagany upływ, sposoby odmierzania, interpretowania osobliwego przebiegu, mieszające się ze sobą trzy kierunki - przeszłość, teraźniejszość, oraz to, co dopiero nadejdzie. Jakby kolejnym wymownymi odsłonami najnowszego, dodajmy, bardzo udanego albumu, Kahil El' Zabar chciał nam przypomnieć, że to właśnie czas wyznacza nam horyzont naszego bycia tu oto.



Kahil El' Zabar to artysta wielu rozmaitych talentów. Przede wszystkim uznany i ceniony perkusista, ponoć całkiem niezły malarz, wyrafinowany kucharz, o czym mogli przekonać się nieliczni, którzy dostąpili zaszczytu skosztowania jego wykwintnych potraw, a także krawiec czy projektant. Kiedy przed laty spędzał czas u boku Niny Simone, przy okazji szył dla niej ubrania, w których legendarna wokalistka chętnie się pokazywała (jego spodnie kosztowały pięćdziesiąt dolarów za sztukę). Nie wiem, czy były to również suknie ślubne, chociażby takie, które można było podziwiać i kupić w sklepie prowadzonym przez jego matkę. Ojciec policjant oraz wuj El' Zabara grali na perkusji, nie dziwi więc fakt, że młody Kahil również poszedł w ich ślady, kontynuując naukę gry w Lake Forest College, gdzie pilnie słuchał wykładów z filozofii i muzyki. Później był półroczny staż w Ghanie, odkrywanie egzotycznej kultury, nowych podziałów rytmicznych, własnej tożsamości. 

"Chicago było wtedy (lata sześćdziesiąte) jedną wielką "wioską muzyczną" - wspominał nasz dzisiejszy bohater w jednym z wywiadów. Funkcjonując w obrębie kilku dzielnic, Kahil El' Zabar mijał na chodniku przyszłych wirtuozów trąbki, saksofonu czy fortepianu. Lista osób, z którymi współpracował jest imponująca - wspominana wcześniej Nina Simone, Cannonball Adderly, Paul Simon, Pharoah Sanders, Stevie Wonder, Archie Sheep, David Murray, Don Cherry, z którym połączyła go mocna więź przyjaźni, itd. W tym personalnym kontekście chyba łatwiej wymienić artystów, z którymi do tej pory jeszcze nie zdołał wystąpić na jednej scenie lub znaleźć się pod dachem studia podczas kolejnych sesji nagraniowych.

Swój obecny zespół Ethnic Heritage Ensemble założył w 1974 roku, mamy więc przy okazji okrągły jubileusz, czego potwierdzeniem jest najnowsze wydawnictwo oraz trasa koncertowa. Rok później w 1975, Kahil El' Zabar został prezesem AACM. Powołana do życia w 1965 roku organizacja miała wspierać afroamerykańskich twórców muzyki improwizowanej oraz eksperymentalnej. Celem nadrzędnym, jak zwykle w takich przypadkach, i w tamtym burzliwym okresie, była wolność do samostanowienia czy rozwoju, również ta ekonomiczna. Studia nagraniowe, rozgłośnie radiowe, krytyka prasowa, wszystkie te media były opanowane przez białych, którzy niechętnie odnosili się do tego typu twórczości. Ruch ten świetnie wpisał się w ówczesny niespokojny klimat społeczno-polityczny (zabójstwo Roberta Kennedy'ego i Martina Luthera Kinga). Pierwszym prezesem AACM był Muhal Richard Abrams, a początkowa składka dla członków wynosiła symbolicznego dolara. W ten sposób inwestowano w przyszłość młodych talentów, szkolono menadżerów, producentów, budowano studia nagraniowe, oraz szkoły, gdzie na specjalnych kursach uczono podstaw kompozycji i techniki. Raczej nie używano wtedy słowa "jazz", na określenie poczynań afroamerykańskich artystów, znacznie częściej mówiło się o "Wielkiej Czarnej Muzyce". Pierwszym opublikowanym nagraniem artysty wywodzącego się z kręgu AACM był album "Sounds" - sekstetu Roscoe Mitchella, który to skład jakiś czas później przeobraził się w Art Ensemble Of Chicago.



"Gatunek - powiada Kahil El' Zabar - to specyficzne postrzeganie tego, co staje się normą w danym stylu muzycznym, a przecież są jednostki, które wykraczają poza styl, żeby skierować komunikację do źródeł ducha". Trudno, szczególnie po przesłuchaniu wczoraj wydanego albumu, nie odnieść wrażenia, że amerykański artysta w tym cytacie wspomina również o sobie. Płyta "Open Me, A Higher Conscoiuness Of Sound And Spirit" to przede wszystkim niezwykła wyprawa przez czas, różne jego odnogi przeplatające się ze sobą we wzajemnym uścisku, ale także transgatunkowa opowieść dotycząca tradycji oraz historii jazzu i muzyki afroamerykańskiej. Któż obecnie mógłby to zrobić lepiej, jak nie doświadczony i niepokorny muzyk, który od samego początku swojej artystycznej drogi poruszał się własnymi ścieżkami. Warto w tym miejscu wspomnieć, że od kilku lat u jego boku wytrwale kroczą Corey Wilkes (trąbka), i Alex Harding (saksofon), a na potrzeby tej sesji w studiu pojawili się James Sanders oraz Ishmael Ali, grający na instrumentach skrzypcowych.

"Nie ma gatunku - podkreśla w kolejnym wywiadzie Kahil El' Zabar - są tylko emocje, myśli i wpływ dźwięku na naszą psychikę, na naszego ducha oraz siły życiowe". Ciężko nie zgodzić się z tym zdaniem, słuchając kolejnych udanych odsłon najnowszego wydawnictwa. Wspólnym mianownikiem wszystkich tych dwunastu kompozycji jest rytmika, mniej  lub bardziej nietypowe podziały, wyrażone za pomocą całego bardzo bogatego świata perkusjonaliów (dzwonki, grzechotki, kalimba, talerze, ale również głos), w których gąszczu El' Zabar bardzo sprawnie się porusza. O część duchową - "spiritual jazz" - tego albumu zatroszczyły się pozostałe instrumenty - saksofony, trąbki, róg, skrzypce, wiolonczela, altówka, których barwne dialogi oraz subtelne opowieści pozostają w odbiorcy na dłużej. Urzeka swoboda gry poszczególnych artystów, to empatyczne czucie partnera w kolejnej sugestywnie rozwijanej opowieści.



Album "Open Me, A Higher Consciounsness Of Sound And Spirit" udanie rozpoczyna kompozycja "All Blues", autorstwa Milesa Davisa, pochodząca z klasycznego dzieła legendarnego trębacza "Kind Of Blue", zagrana zgodnie z tytułem nieco wolniej, sprytnie wyłapująca i akcentujące wszystkie te bluesowe drobiny, przynosząca wraz z sobą także nieobecny w oryginale etniczny wymiar, i funkcjonująca w ulubionym trybie amerykańskiego artysty "RHK" - "Rytmika, harmonia, kontrapunkt". Nie tylko przy okazji tej odsłony mogą przypomnieć się wczesne filmy Jima Jarmuscha. Najbardziej energetyczny, tuż obok "Kari", wydaje się być hard-bopowy "Passion Danse", którego twórcą był Mccoy Tyner. Wspaniały, rozkosznie funkujący "Compered To What" pochodzi z twórczości Eugene'a McDanielsa.

 Wiele z tych kompozycji możemy całkiem nieźle kojarzyć, oczywiście w odmienionych  wersjach - z wcześniejszych płyt El' Zabara. I tak, "Hang Tuff" pochodzi z albumu o tym samym tytule, opublikowanym w 1991 roku. Poruszający, intymny i wspaniały "Can You Find A Place" po raz pierwszy pojawił się na płycie "Black Is Back" (2014), utwór "Ornette" znajdziemy na albumie Ritual Trio - "Renaissance Of The Resistance" (1991), a "Great Black Music" dopełnił listę wydawnictwa "Follow The Sun" (2013).Jak wyraźnie widać, najnowsze dzieło załogi dowodzonej przez admirała Kahila El' Zabara, to również okazja do tego, żeby sięgnąć do poprzednich płyt tego wciąż słabo znanego w naszym kraju artysty. 

"Im jestem starszy, tym bardziej muszę stać się studentem" - podkreśla amerykański perkusista. W kolejnych fragmentach płyty "Open Me, ..." Kahil El' Zabar nie ogranicza się tylko do grania na instrumentach perkusyjnych, równie chętnie zabiera głos - śpiewa, mruczy, powtarza poszczególne frazy, wzdycha lub pojękuje, wchodząc przy okazji w interakcje z pozostałymi instrumentami. Największym atutem tego wydawnictwa jest jednak zwyczajna i od razu wyczuwalna radość wynikająca ze wspólnego grania, coraz rzadziej obecnie spotykana. Na koniec raz jeszcze oddam głos głównemu bohaterowi dzisiejszego wpisu - "Muzyka to wibracyjna esencja wszechświata". A album "Open Me, A Higher Consciusness Of Sound And Spirit" jest doskonałym tego potwierdzeniem.

(nota 8.5/10)

  


Dziś odwracamy tradycyjną kolejność oraz proporcję dodatków, na początek muzyka improwizowana lub z pogranicza jazzu i alternatywy. Przed Wami bardzo urokliwa, wyjątkowo subtelna, oraz jedna z moich ulubionych kompozycji ostatnich dni. Grupa Caoilfhionn Rose, i fragment albumu "Constellation", który ukaże się 24 maja nakładem oficyny Gondwana Records.



Ali Jackson - perkusja, Omer Avital - bas, Aaron Goldberg - fortepian, czyli formacja Yes! Trio i fragment z płyty "Spring Spring" wydanej pod koniec lutego.

 


Przeniesiemy się na Wyspy Brytyjskie, kompozycja z płyty saksofonisty Jon Loyd Quartet - "Earth Song".



Oren Ambarchi/Johan Berthling/Andrea Werliin - fragment albumu "Ghosted II", który ukaże się 26 kwietnia nakładem oficyny Drag City.



Artystka z Brooklynu Amirtha Kidambi, prężnie rozwijająca się skandynawska oficyna We Jazz, oraz kompozycja z płyty "New Monuments", która ukaże się 15 marca.



Ponoć składy nie grają, ale taki... musi zagrać. Chris Potter (saksofon), Brad Mehldau (fortepian), John Patitucci (bas) i Brain Blade (perkusja). Kompozycja pochodzi z płyty "Eagles Point", która ukazała się wczoraj. 



Pod nazwą Astrel K ukrywa się Rhys Edwards, który wczoraj opublikował album zatytułowany "The Foreign Department", gdzie znalazłem taki wyborny fragment!



Przeniesiemy się do Manchesteru, w ubiegłym tygodniu ukazał się album grupy TSSFU zatytułowany "Me, Jed And Andy". Wybrałem dla Was takie oto moje ulubione cudeńko.



Zespół prosto z Sydney, czyli Royel Otis, i ulubiony fragment z płyty wydanej na początku lutego zatytułowanej "Pratts And Pain".



Na koniec zajrzymy do słonecznej Kalifornii, jednak nie na korty Indian Wells, tylko na wydaną wczoraj debiutancką płytę grupy Torrey - "Torrey", na której znalazłem dla siebie taki oto fragment.



 

sobota, 2 marca 2024

AMATORSKI - "CURVES AND BENDS, THINGS VEER" (Carmmed Disc) "Polskie inspiracje"

 

     Inspiracji można dziś poszukiwać wszędzie, szczególnie, kiedy nowoczesna technologia pomaga nam szybko i bezboleśnie przekraczać kolejne granice, zarówno te fizyczne, jak i te zamknięte w ramach nieubłaganie upływającego czasu. Nasi krajowi artyści od dawna i chętnie, niekiedy zbyt często, spoglądają na to, co dzieje się w muzyce brytyjskiej czy amerykańskiej, rzadziej francuskiej lub skandynawskiej. W literaturze modny ostatnio stał się temat rustykalny, przy okazji nieco mitologizowany -"Wsi spokojna, wsi wesoła!" -  rozwijany w ramach swoistego powrotu do korzeni na poziomie reportażu, esejów czy kreacji nieco bardziej fabularnych (nad skromnymi ontologiami łatwiej zapanować, zwłaszcza, jeśli te wpisują się w ramy klasycznych wartości). Niegdyś popularna była Azja, bardziej Japonia niż wciąż odlegle i tajemnicze Chiny, choć raczej nie w muzyce, tylko w szeroko pojętej sztuce, sporadycznie również w postaci dość wybiórczo jednak potraktowanej twórczości literackiej. Wciąż odkrywana bywa Afryka oraz Ameryka Południowa, głównie za sprawą nietypowych dla nas Europejczyków podziałów rytmicznych, znacznie rzadziej jako egzotyczna melodyka. A co z naszym krajowym kulturowym podwórkiem? Czy bywa ono inspiracją dla zachodnich artystów? 

Jeśli tak, to z pewnością nie są to, i prawdopodobnie nigdy nie będą, piosenkarze, ani tym bardziej nasze wdzięczące się nie tylko do mikrofonu wokalistki, bo o tych w Londynie, Paryżu, czy Nowym Jorku (nawet tym alternatywnym) nikt nie mówi. Chyba, że napomkniemy o muzykach jazzowych, którzy systematycznie przewijają się przez różne międzynarodowe składy lub kolaboracje i od dawna są światową marką. Dlatego warto wspomnieć, że jest pewien belgijski zespół, który upodobał sobie twórczość Krzysztofa Kieślowskiego do tego stopnia, że swoją nazwę "Amatorski" zaczerpnął od tytułu jednego z jego wczesnych filmów "Amator".



Cudze chwalicie, swego nie znacie. To prawda. Ciekawe, że jeśli wymienia się nasz piękny kraj - "gdzie bursztynowy świerzop i gryka jak śnieg biała" - oraz naszą kulturę, jako źródło inspiracji, to zwykle w tym kontekście amerykański lub europejski artysta nadal chętnie powołuje się na twórczość Krzysztofa Kieślowskiego (zmarł w 1996 roku). Warto dodać, że członkowie dawnego składu grupy Amatorski - gdyż ten uległ zmianie - przede wszystkim zaś gitarzysta, zachwalali także polską literaturę, chociaż żadne konkretne nazwiska nie padły. 

Padnie za to nazwisko Inny Eysermans, która wraz z grupką znajomych poznanych w konserwatorium muzycznym w Gandawie, w 2008 roku założyła zespół Amatorski. Nie jest to formacja, która jakoś szczególnie rozpieszczałaby swoich nielicznych fanów i zasypywała ich stosem kolejnych wydawnictw płytowych. Tych długogrających w dyskografii znajdziemy trzy - debiutancka "TBC" (2012), "From Clay To Figures" (2014), oraz wydany wczoraj, po dziesięciu latach przerwy "Curves And Bends, Things Veer". 

Od samego początku belgijska grupa miała swój rozpoznawalny styl, który łączył w sobie oniryczną atmosferę, miękką elektronikę oraz brzmienie post-rockowych gitar. Tego ostatniego elementu próżno szukać na wydanym w dniu wczorajszym albumie. Może dlatego, że zmienił się skład formacji, kilka osób odeszło, ktoś inny zajął wolne miejsce. A może z tego powodu, że taka była wizja artystyczna wokalistki i autorki teksów, tym razem inspirowanych twórczością Ursuli K. Le Guin. Belgijska formacja popularność - zwłaszcza w ojczyźnie - zyskała głównie dzięki serialowi "The Missing" (bardzo udany), gdzie w czołówce wykorzystano ich kompozycje "Come Home"; później ten sam utwór pojawił się w reklamie lokalnej wody. Ten charakterystyczny nastrój obecny w tej piosence, przewija się przez wiele odsłon ich płyt czy singli, czasem bywa odrobinę mroczniej, innym razem kompozycje rozświetli mgliste oniryczne światło albo samotny melancholijny ton. Z braku lepszych pomysłów wielu krytyków ich twórczość porównywało do pieśni Sigur Ros czy Portishead.



Przy okazji płyty "Curves And Bends, Thingd Veer", warto nadmienić, że tym razem postawiono na miks monofoniczny (wyjątek stanowią dwa utwory), którego dokonał Yves De Mey. W ten poniekąd symboliczny sposób nieco bardziej mogliśmy wejść w intymny świat wokalistki Inny Eysermans, która jest częściowo głucha. Myślę, że ten album - mimo sporego udziału zaproszonych gości (gitara, wibrafon, obój, perkusja, nagrania terenowe) jest jej najbardziej autorskim dziełem. Kruche, delikatne, niespieszne i nieco rozmyte, kobiece kompozycje przy pobieżnym potraktowaniu łatwo pominąć. Szczególnie, że na płycie nie dzieje się nic nadzwyczajnego, czy to na poziomie aranżacji czy wykonania. Warto jednak pamiętać, że muzyka belgijskiej grupy nigdy nie krzyczała jaskrawością formy lub przekazu. Była za to dyskretna, wycofana, raczej i zdecydowanie częściej zachęcała, żeby odrobinę zwolnić, na moment choć przystanąć i łagodnie zatopić się w tym przyjemnym nurcie. Najnowszy album nie zwiera również "przebojów", na miarę tego, którym otworzyłem dzisiejsze wydanie bloga, albo tych, które potem lepiej lub gorzej wykorzystano w filmach i reklamach. W trakcie słuchania "Come To Dust" może przypomnieć się grupa Broadcast, w innych momentach, jak w "Welcome", mogą pojawić się skojarzenia z piosenkami duetu Beach House. W tych migotliwych odsłonach, niczym w drobinach pyłu unoszącego się w powietrzu, odbija się także oblicze wokalistki. Zgrabna, ciepła, wiosenna i bardzo krótka płyta, której charakter mocno odzwierciedla sugestywna okładka.

(nota 7/10)

 


Równie sugestywna okładka znajduje się na singlu grupy March Mallow, który ukazał się kilka dni temu. Francuska formacja także nie rozpieszcza fanów ilością wydawanych płyt. Dlatego warto cieszyć się z takiego skromnego upominku.



Pozostaniemy we Francji. Całkiem niedawno prezentowałem singiel z płyty Laurenta Bardainne - "Eden Beach Club", która ukaże się 29 marca. Oto kolejny z gościnnym udziałem wokalistki Jeanne Added.



Rui Gabriel to artysta pochodzący z Wenezueli, który znalazł dla siebie przystań w Nowym Orleanie, i wraz z grupą przyjaciół stworzył zespół sygnowany własnym imieniem oraz nazwiskiem. Oto jeszcze ciepły singiel tej formacji.



Rzadko prezentuję polskie utwory, z różnych powodów, o których już kiedyś wspominałem, ale skoro dziś temat "Polskie inspiracje", a kilka dni temu ukazała się nowa płyta Tomasza Makowieckiego, to muszę zrobić wyjątek. Moja ulubiona piosenka z tego wydawnictwa, taki nasz Krgovic, Shabason i Harris, w jednym. Ślicznie.



Przyszła kolej na brytyjskiego muzyka - Daniela Landa, który jakiś czas temu opublikował album zatytułowany "Out Of Season". Oto mój ulubiony fragment.



Z Minneapolis pochodzi formacja Prize Horse, która kilka dni temu opublikowała nowy album zatytułowany "Under Sound".



Dziś sporo miękkich brzmień, oto kolejny przykład. Grupa Plum pochodzi z Los Angeles, i kilka dni temu wydała nowy singiel.



Kompozycja tygodnia należy do Cornelii Nilsson, szwedzkiej perkusistki, która kilka dni temu wydała płytę zatytułowaną "Where Do You Go?", na basie zagrał duński muzyk Daniel Frank, a na fortepianie Aaron Parks. Oto mój ulubiony fragment. Przypomniała się płyta Davida Chesky'ego.



Ukazała się również kolejna reedycja klasycznego dziś dzieła niezapomnianych  twórców - Juliana Cannonball Adderleya oraz Bill Evansa - "Know What I  Mean", pierwszy raz wydanego w 1962 roku.