piątek, 31 stycznia 2020

DAKOTA SUITE AND QUENTIN SIRJACQ - "THE INDESTRUCTIBILITY OF THE ALREADY FELLED" (Schole Records) "Blizny pokryte złotem... czyli "saudade" Chrisa Hoosona"

  Fado to smutna melancholijna pieśń, w klasycznym ujęciu wykonywana przez kobietę lub mężczyznę (obowiązkowo w czarnym stroju), przy akompaniamencie dwóch akustycznych gitar. Kiedy myślimy o tym gatunku, który powstał w XIX wieku, nasze skojarzenia podsuwają nam obrazy wąskich i stromych uliczek Lizbony, dzielnicy Alfama lub Mouraria oraz sylwetki takich artystek jak: Amalia Rodrigues czy Mariza. Moje prywatne skojarzenia, to oczywiście niezapomniane kadry "Lisbon Story", w reżyserii Wima Wendersa. To właśnie przy okazji tego filmu, poruszając się po rodzinnym mieście Fernando Pesoi, w towarzystwie dźwiękowca Phillipa Wintera, zwabiony subtelnymi nutami dotarłem na próbę grupy Madradeus.








To chyba również przy tej okazji po raz pierwszy - w każdym razie świadomie i zapamiętywalnie - zetknąłem się z pojęciem "saudade". Wyraz ten, jak utrzymują niektórzy Portugalczycy, nie jest do końca przetłumaczalny, ale przyjmuje się, że oznacza rodzaj specyficznej melancholii, nostalgii, stanu, w którym myśli się o czymś bliżej nieokreślonym i tęskni, lub z rozrzewnieniem wspomina się przeszłość. Można również spotkać się z takim tłumaczeniem "saudade", które rozumiane jest jako: "kontemplacja piękna rozkładu", co będzie kluczowe dla dalszej części tego tekstu. Oczywiście owa "pogłębiona tęsknota", czy jak chce inny twórca całkiem zgrabnego tłumaczenia - "roztęsknienie" - jest obecna w pieśniach fado. To między innymi wokół tych dwóch terminów Portugalczycy budują swoją tożsamość kulturową. Choć, na upartego, można odnaleźć odpowiednik pieśni fado w kulturze japońskiej, jak i odpowiednik "saudade". Mam tu na myśli wyraz "natsukashii" - czyli ciepłe wspomnienie dawnych lat.

Moje z kolei wspomnienie czy napomknięcie o fado, saudade i kulturze japońskiej ma bezpośredni związek z albumem Chrisa Hoosona i jego projektu Dakota Suite zatytułowanym: "The Indestructibility Of The Already Felled". Brytyjski muzyk od lat eksploruje slowcorowo-ambientowe pogranicze, wykorzystując także elementy art-rocka czy jazzu, zaś takie stany emocjonalne jak: tęsknota, nostalgia, smutek, to stałe wektory i motywy przewodnie jego kompozycji. Hooson wychodzi z założenia, że jeśli mamy zamiar pozbyć się smutnego nastroju, to możemy wykorzystać do tego inne nostalgiczno-melancholijne treści.  W wywiadach podkreśla, jak ważnym aspektem jego dokonań artystycznych jest motyw katharsis, wokół którego budowane są poszczególne utwory (uwolnienie emocji).

Nie byłoby Dakota Suite, gdyby nie specyficzne postrzeganie rzeczywistości (rozciągnięte chwile, "krople czasu"), któremu Hooson daje wyraz tworząc kolejne kompozycje, jak i dobierając takich, a nie innych współpracowników. Mam tu na myśli twórczą empatię, współodczuwanie, podobne przeżywanie emocji i wzajemne inspiracje - stąd nie dziwi fakt, że brytyjski wokalista swojego wiernego pomocnika, pianistę Quentina Sirjacqa, nazywa "bratem".
Był czas, kiedy muzyk z Leeds chciał zrezygnować z klasycznie rozumianych piosenek, z podziałem na zwrotkę oraz refren, z wokalizą oraz z tekstem. W tym powrocie do pieśni z pewnością pomocna okazała się być znakomita płyta A.A. Bondy - "Believers" (wspominałem o niej na łamach bloga), która należy do jednej z jego ulubionych. Poza tym... na co dzień słucha jazzu, zarówno tego z lat 60-tych, jak i tego oznaczonego etykietą ECM, ceni dokonania Arvo Parta, Toma Waitsa, Marka Eitzela, The Blue Nile czy Bertranda Burgalata.
Tym razem na wyboistej drodze poszukiwań artystycznych Hooson nie skorzystał z pomocy Emanuele'a Errante, który niczym Phillip Winter - bohater filmu "Lisbon Story" - z włochatym mikrofonem w dłoni kolekcjonował dla niego nagrania terenowe. Postawił natomiast na sprawdzonego w boju druha - francuskiego pianistę Quentina Sirjacqa, i tak we dwójkę, ramię w ramię, dotarli aż do Japonii. Spędzili trzy dni w drugim co do wielkości japońskim mieście Yokohamie, korzystając z dobrodziejstw zbudowanego w 1932 roku centrum kulturowego Okurayama Memorial Hall. Dlatego na ostatniej płycie, która ukazała się 31 stycznia 2020 roku,  pośród angielskich nazw utworów znajdziemy japońskie tytuły, odnoszące się do estetycznych pojęć. I tak oto "Kyoshu" nawiązuje bezpośrednio do odczuwania nostalgii, a "Aiseki" można przełożyć jako "smutek". "Kintsugi" - to technika łączenia rozbitych elementów laką, którą później pokrywa się złotem ("blizny pokryte złotem"). Pojęcie to łączy się z filozofią wabi-sabi, czyli zachwytem i szukaniem piękna w tym, co niedoskonałe, zepsute, naznaczone przez upływ czasu. Kompozycja "Safe Within Your Arms" dedykowana jest partnerce Chrisa - Johannie.

Album "The Indestructibility Of The Already Felled" zawiera muzykę przepełnioną "szlachetnym rodzajem smutku" - "saudade" - ale nie portugalskim, czy japońskim, ale tym prywatnym, poznawanym i kreowanym od niemal 25 lat na płytach Dakota Suite. "Roztęsknienie", "kontemplacja piękna rozkładu", wszystko to przewija się w kolejnych urokliwych odsłonach tej spójnej, starannie przemyślanej i udanej płyty. "Przynoszę ci ten smutek" - śpiewa Hooson, a bliska realizacja głosu wokalisty sprawia, że słuchacz od pierwszych chwil nawiązuje kontakt z artystami. Gra pianisty, Quentina Sirjacqa, jest spokojna, oszczędna, w duchu dawnego mistrza Erika Satie, dźwięki mają tu dość czasu, żeby w pełni wybrzmieć, tak jak wybrzmiewały na chwalonej przeze mnie płycie Tigrana Hamasyana - "Atmospheres" lub na wydawnictwach skandynawskich jazzmenów sygnowanych logo ECM. Chris Hooson niczym wino, im starszy, tym lepszy, jak zwykle szczery, jak zwykle przekonujący, sugestywnie zaprasza do odkrywania intymnego świata - dla fanów grupy pozycja obowiązkowa.

(nota 7.5-8/10)






sobota, 25 stycznia 2020

BOHREN & DER CLUB OF GORE - "PATCHOULI BLUE" (Pias) Recordings "Muzyka na koniec dnia"

   O gatunku dark jazz czy doom jazz wspominałem już kilkakrotnie na łamach bloga. Przy jednej z okazji polecałem płyte Dale Cooper Quartet And The Dictaphones - "Matamanoir", która należy do moich ulubionych krążków, jeśli chodzi o ten wąski segment rynku muzycznego. To, co przede wszystkim odróżnia ją od innych tego typu, w gruncie rzeczy podobnych do siebie, produkcji, to rozbudowane, jak na tę formę, partie wokalne. W wyżej wymienionym przypadku mamy bowiem głos męski oraz kobiecą wokalizę, które sprawiają, że słuchacz łatwiej i głębiej wnika w materię dźwiękową. Na albumie "Patchouli Blue" formacji Bohren & Der Club Of Gore próżno szukać jakiejkolwiek wokalizy czy chociażby ludzkich głosów - w tej materii niemieccy artyści są konsekwentni - jest za to saksofon, i to on, mówiąc kolokwialnie, robi całą robotę.

Nie zawsze tak było, chcę przez to powiedzieć, że saksofon w aranżacjach niemieckiej grupy pojawił się w 1997 roku, kiedy do składu dołączył Christoph Closer, który zastąpił gitarzystę Reinera Henseleita. Closer jako jedyny w tym kolektywie posiada wykształcenie muzyczne. Słuchając ich dokonań - dziesięć oficjalnych płyt na koncie - trudno uwierzyć, że pozostali dwaj członkowie formacji - Morten Gass (fortepian, organy, produkcja) oraz Robin Rodenberg (kontrabas) - stawiali pierwsze kroki na niwie muzycznej, w zespołach metalowych czy hardcorowych - Chronical Diarthea, Macabre Framhouse czy 7 Inch Boots (nie ma to jak wpadająca w ucho nazwa).
Jeśli chodzi o nazwę tria, to artyści ponoć zainspirowali się obrazem filmowym, na którym wiertło ("bohren" - wiercić) powoli wgryza się w stalową płytkę. I pewnie podobny efekt chcieli uzyskać w swojej twórczości - muzyka, która wgryza się w ucho słuchacza po to, żeby nasycić sobą przestrzeń. W kompozycjach Bohren & Der Club Of Gore liczy się sugestywny nastrój, mroczny klimat. Dźwięki sączą się jeden po drugim, kropla po kropli, nie ma tu ani nagłych zmian tonów, ani tym bardziej gwałtownych zwrotów akcji. Malownicze tło stworzone przez wszelkiej maści syntezatory, zwykle wypełnia narracja saksofonu, podawana z uwagą i niespiesznie. W 2014 roku szeregi grupy opuścił perkusista Thorsten Benning, który, trzeba to uczciwie przyznać, nie miał zbyt wielkiego pola do popisu. Zespół nie poszukał nikogo na jego miejsce i od tamtej pory takty odmierza automat perkusyjny.

Najnowsza płyta - "Patchouli Blue" - nie przynosi żadnych większych zmian w postrzeganiu zespołu. Można od niej zacząć przygodę muzyczną z niemiecką grupą, jak i, będąc rozczarowanym, na niej ją zakończyć. Ich kompozycje nadal brzmią jak ścieżki dźwiękowe do filmów noir - artyści deklarują słabość do horrorów z lat 60/70 - tych. Płytę rozpoczyna "Total Falsch" drganiami basu, który przywołuje skojarzenia z kompozycjami Angelo Badalamentiego, kiedy tworzył soundtrack do serialu "Twin Pekas" - długie powolne tony syntezatora uzupełnia opowieść Christopha Closera i jego saksofonu. W dalszej części albumu jest podobnie raz udaje się pogłębić stworzony nastrój - "Verwirrung Am Strand", innym razem artyści prześlizgują się po powierzchni. "Patchouli Blue" to muzyka na koniec dnia, rozbrzmiewająca gdzieś na peryferiach miasta, w zadymionej knajpie, pośród zmęczonych twarzy, samotnych oczu, gdzie "niedopałki gwiazd" gasną leniwie w brudnych popielniczkach.

(nota 7/10) 







czwartek, 16 stycznia 2020

LAS COBRAS - "SELVA" (Fuzz Club Records) "Taka kobra..."

    "Taka "Kobra"..." - westchnął docent Furman w jednym z odcinków serialu "Alternatywy 4", kiedy awaria prądu przerwała kolejny zapierający dech w piersiach odcinek w dawnym teatrze sensacji. "Kobra bardzo jest niedobra - Uch - jak kobra jest niedobra! Lecz czy to jest jej ach wina? Ona działa jak maszyna..." -  to z kolei Witkacy i jego pierwsze poetyckie próby. Nie wiem, jak smakują kobry z dalekiego Urugwaju, wiem za to, że brzmią całkiem nieźle - o czym, mam nadzieję, wkrótce sami się przekonacie.

Las Cobras to formalnie duet, który tworzą gitarzysta i wokalista Leandro Rebellato oraz wokalistka, klawiszowiec i autorka grafiki - Sofia Aguerre. Przy okazji koncertów zespół powiększa się o trzech dodatkowych członków. Leandro i Sofia oficjalnie są parą, dorastali i mieszkali w tym samym urugwajskim mieście - Canelones, które nazwę zawdzięcza gatunkowi cynamonu rosnącemu wzdłuż brzegu rzeki. W miasteczku położonym 50 km od Montevideo dzisiejsi bohaterowie nudzili się na tyle, że postanowili coś wspólnie stworzyć. Zaczęli spotykać się ze sobą w dniu, w którym zmarł Lou Reed (27 października 2013). Nazwę "Las Cobras" wymyślili tańcząc do własnej kompozycji "Temporal", i zwracając uwagę na to, że ich ciała, w trakcie rytmicznych pląsów, wyginają się  niczym ciało kobry. Duet formalnie powstał latem 2016 roku, początkowo próbując sił głównie w coverach. Wreszcie nadszedł kluczowy dla przyszłości formacji dzień, a był to piątek, kiedy to przesłali pięć własnych  utworów do serwisu bandcamp. Nie zdążyły upłynąć pełne trzy doby, był poniedziałek, kiedy zgłosił się do nich przedstawiciel wytwórni Fuzz Club Records, i zaproponował podpisanie kontraktu oraz wydanie płyty w tradycyjnej formie.

Od samego początku w brzmieniu Las Cobras dominowało sugestywne połączenie dźwięków gitary i syntezatora. Znajdziemy tu również odrobinę mrocznej atmosfery, trochę psychodelicznych nastrojów i dusznego powietrza, rodem z dokonań Jesus And The Mary Chain. Urugwajska para czasem nawiązuje do gotyku, jak chociażby w "Evil In Your Eyes", na ostatniej, a drugiej w dorobku, płycie zatytułowanej "Selva". Zwraca na siebie uwagę spokojna i podwojona wokaliza, gdyż w większości kompozycji para śpiewa wspólnie - głos Rebelloto jest na pierwszym planie, Sofia Aguerre schowana jest nieco z tyłu. Transowy wymiar kompozycji uzyskują powtarzając te same struktury, a także oszczędnie zmieniając tonacje. Ich ulubione grupy to: Suicide ,Caetano Veloso, album - "Trans", Moon Duo, Primal Scream, Spaceman 3. Fani tych formacji z pewnością znajdą coś dla siebie na albumie "Selva".

(nota 7/10) 









Na tak zwaną drugą nóżkę utwór, który mocno wpadł w moje ucho, z płyty Cindy Lee - "What's Tonight To Eternity". Płyta oficjalnie ukaże się 14 lutego, ale zdążyła wyciec już do internetu i  rozczarowała mnie jako całość, choć kilka nagrań całkiem dobrze się broni. Pod nazwą Cindy Lee ukrywa się Patrick Flegel, były frontman grupy Women, artysta posługujący się queerową tożsamością. Zespół Women rozpadł się z hukiem, w 2010 roku, podczas koncertu w Vancouver Island na scenie doszło do bójki pomiędzy Patrickiem, a pozostałymi członkami kanadyjskiej grupy.  Po tym wydarzeniu Flegel postanowił zacząć działać na własny rachunek. Nazwę Cindy Lee zaczerpnął od nazwiska mieszkanki  Kolumbii Brytyjskiej - "To była naprawdę super i cholernie twarda babka". Od samego początku solowej działalności Patrick Flegel pozostawał pod wpływem popu z przełomu lat 50-60, i w takim właśnie duchu tworzy do dziś własne kompozycje. Na ostatnim albumie zainspirował się historią postaci Keren Carpenter ( z The Carpenters), ale też twórczością Patsy Cline i The Supremes. Szkoda tylko, że podczas tworzenia kolejnych  dziewięciu kompozycji na krążek "What's Tonight To Eternity" zbrakło, i pomysłów, i konsekwencji. Chyba zbyt mocno dała o sobie znać nieprzewidywalność i ekstrawagancja twórcy, długimi fragmentami zbyt dużo tutaj, jak dla mnie, efektów, pogłosów, zniekształceń, zbyt wiele tego drag queenowego mrugnięcia okiem (jako ścieżka do obrazów Almodovara momentami pewnie tak). Jak już wspomniałem powyżej, moje ucho zatrzymało się na dłużej przy jednej kompozycji - "Heavy Metal". Melancholijna i smakowita piosenka, w stylu retro-pop, jest hołdem dla zmarłego członka grupy Women, Chrisa Reimera, który odszedł w 2012 roku.









Na sam koniec, dla wytrwałych, którzy docierają do kresu wpisów, do kresu stron... najpiękniejsza kompozycja stycznia 2020. Utwór "Safe Within Your Arms" pochodzi z albumu "The Indestructibility of The Already Felled", który ukaże się za dwa tygodnie, 31 stycznia, nakładem oficyny Schole Records. A któż jest autorem tego cudeńka? -  oczywiście Dakota Suite i francuski pianista Quentin Sirjacq.












piątek, 10 stycznia 2020

POSTCARDS - "THE GOOD SOLDIER" (T3 Records) "Wątpliwości kapryśnego wiatru"

   Nie będę zaprzeczał, że jako heteroseksualny osobnik mam pewne problemy... z... dokładnym rozróżnianiem barw i odcieni. Gubię się w tych osobliwych nazwach, chociażby odmian koloru różowego, którego, tak na marginesie, nie znoszę pod żadną postacią. Jednak moje możliwości w zakresie percepcji barw są na tyle wystarczające, że pozwalają skonstatować, iż za oknem ani śladu po śnieżnej bieli. Chyba, że... moja sąsiadka wywiesi dopiero co upraną i pachnącą sztucznym aromatem bieliznę. Na balkonach, oprócz staników targanych wątpliwościami kapryśnego wiatru, tlą się jeszcze ozdoby świąteczne - jakiś gwiazdor, z worem na plecach, mruga zalotnie w kierunku renifera, to znów śnieżynka uparcie próbuje otrzepać się z liści, niczym Wiedźma Ple-Ple, z dawno zapomnianej bajki. We Francji wciąż trwa strajk, ceny ropy odrobinę drgnęły, za to ceny wzmacniaczy Accuphase wciąż i niestety na niezmiennym poziomie (a przydałby się drobny rabat na model E-650).

Całkiem dobry poziom prezentuje również najnowsze, drugie jeśli chodzi o płyty długogrające, wydawnictwo libańskiej grupy Postcards, które pojawiło się na rynku 3 stycznia 2020 roku. Pomyślałem, że miło będzie zacząć ten nowy rok na blogu czymś lekkim i wpadającym w ucho. Dobrych melodii na płycie "The Good Soldier" nie brakuje, zarówno tych opakowanych w dream-popową, jak i shoegaze'ową formę. A że dwóch członków zespołu ma w artystycznym CV metalowy epizod, także gitary potrafią odpowiednio zaznaczyć swoją obecność w kluczowych momentach. Gitarzysta Marwan Tohme i perkusista Pascal Semerdjian są ze sobą spokrewnieni, wokalistkę - Julię Sabre - poznali podczas wspólnego wyjazdu na kamping. Nazwę  grupy "Postcards" zaczerpnęli od tytułu płyty formacji Beirut - "Postcards From Italy". Przygodę muzyczną zaczynali od grania coverów, w pubach i klubach rodzinnego miasta Beirut. Julia Sabre dorastała w muzycznej rodzinie i na pierwszych nagraniach grupy często, oprócz urokliwej i delikatnej wokalizy, grała na ukulele. Wczesne epki zespołu również dzięki temu miały bardziej akustyczny wymiar. Uczestnictwo w konkursie "Beirut Open Stage" pozwoliło na darmowe skorzystanie z dobrodziejstw studia nagraniowego. W ten sposób członkowie zespołu poznali producenta Fadie'a Tabbala, który ukierunkował ich myślenie o kompozycji. To właśnie na skutek owocnej współpracy z tym inżynierem dźwięku, w brzmieniu zespołu pojawiły się nieco mocniejsze partie gitar. W telefonie wokalistki znajdziemy muzykę takich zespołów jak: Atlas Sound, Broken Social Scene, ale też utwory Richarda Dawsona, którego koncert był najwspanialszym wydarzeniem artystycznym, w jakim do tej pory uczestniczyła. Album "The Good Soldier" wydała niemiecka oficyna T3, a zespół właśnie rozpoczyna trasę koncertową za naszą zachodnią granicą, można więc sprawdzić, jak sobie radzi grając na żywo.


(nota 7/10)





Skoro pojawiła się nazwa Atlas Sound, ciężko sobie odmówić przyjemności, i nie zagrać wspaniałej kompozycji "Quick Canal", z albumu o jakże wymownym dla wszelkiej maści humanistów tytule - "Logos".