sobota, 27 kwietnia 2024

TARA JANE O'NEIL - "THE COOL CLOUD OF OKAYNESS" (Orindal Records) "Jamy na trzy akordy"

 

    Pewnie nieco lepiej zorientowani w temacie muzyki alternatywnej, i odrobinę tylko starsi Czytelnicy (ma się rozumieć od tych młodszych), jak przez mgłę przypominają sobie amerykańską grupę Rodan. Działali w połowie lat 90-tych na lokalnej scenie niezależnej, posiadali rzeszę (może nie "trzecią", ale zawsze...) oddanych fanów, również w naszym kraju. Tak naprawdę nagrali jedną płytę długogrająca "Rusty" (1994), która w tamtym okresie miała status kultowej. "Rodan przez lata grał w zasadzie codziennie te same dziesięć piosenek. Mam to wytatuowane w mózgu" - powie po latach nasza dzisiejsza główna bohaterka. Ich muzykę charakteryzowało post-rockowe nieco przybrudzone brzmienie gitar, zapadający w pamięć męski wokal i pomagający mu dla kontrastu zwiewny i eteryczny kobiecy ton - Tary Jane O'Neil, która w grupie z Louisville starała się, w miarę rytmicznie, szarpać także za struny gitary basowej. Tak się wtedy grało na gościnnej amerykańskiej ziemi - chłodno, drapieżnie, agresywnie. W tym kontekście można, a nawet trzeba, przywołać takie zapomniane dzisiaj formacje jak: Slint, Sebadoh, Shellac itd. Tara Jane O'Neil była wtedy młodą niepokorną dziewczyną, szukała grupy przyjaciół i własnej artystycznej drogi. "Kiedy miałam dwadzieścia lat byłam wielkim włóczęgą, tworzyłam dużo muzyki z wieloma różnymi ludźmi". 

Po rozstaniu z grupą Rodan, czyli tuż po wydaniu albumu "Rusty" (tytuł adekwatny do brzmienia), TJO sporo podróżowała, przy okazji zasilała składy słabo znanych zespołów. W 2002 roku z grupą IDA nagrała płytę "Music For A Meteor Shower". Tak się złożyło, że niegdyś słuchałem piosenek tego zespołu. Skoro więc nadarzyła się okazja - a wśród Czytelników z pewnością znajdzie się ktoś, kto nigdy muzyki tej grupy nie słyszał - warto zajrzeć na płytę zatytułowaną "Angel Hall", która została nagrana wspólnymi siłami muzyków grupy: IDA, His Name Is Alive, Low oraz The Secret Stars.



Całkiem podobnie, gitarowo i nostalgicznie, rozpoczyna się najnowsze wydawnictwo Tary Jane O'Neil. Utwór, który posłużył także jako tytuł całej płyty "The Cool Cloud Of Okayness", niespiesznie wprowadza w atmosferę schyłku dnia. Gdzieś w dali miodowa tarcza słońca roztapia się tuż nad linią horyzontu, w górze leniwie majaczy samotny biały obłok, jest więc okazja, zgodnie z tekstem zaśpiewanym przez delikatną wokalizę, żeby po raz ostatni spojrzeć na odchodzący krajobraz. 

To udane otwarcie jest troszkę mylne, z tego powodu, że dalsza część albumu ma zupełnie inny charakter. Głównie za sprawa wyeksponowanej i powtarzalnej motoryki, która stanowi podstawę kolejnych odsłon tego albumu. "Składam się z ciągłych powtórzeń" - można by przywołać dźwięczną frazę z krajowego podwórka, gdyż frazy wykorzystane przez amerykańską artystkę, powracają w rytmicznych repetycjach, trochę jak w nagraniach zespołu The Necks, oczywiście w krótszych odcinkach czasu. Stąd już całkiem blisko do tego, żeby uzyskać transowy czy psychodeliczny charakter poszczególnych kompozycji. Żeby nie było nudno, Tara Jane O'Neil dodała drobne akcenty różnych instrumentów, o co postarali się zaproszeni do studia liczni goście, w tym chociażby Meg Duffy (recenzowany na łamach bloga zespół Hand Habbits), czy Sheridan Riley (perkusista grupy Alvvays), zaś Walt McClements zagrał na akordeonie oraz trąbce.

Od czasu brzdąkania na basie w grupie Rodan, Tara Jan O'neil przeszła długa drogę. Współpracowała ze Steve Gunnem, wspomnianym już dzisiaj Hand Habbits, Mount Eerie czy Loren Dens. Warto również odnotować podróż do Japonii, czego owocem była wspólna płyta z Nikaido Kazumi. Pierwszy solowy album TJO opublikowała w 1997 roku, tuż po przeprowadzce do Nowego Yorku. Potem komponowała ścieżki dźwiękowe do filmów, spektakli teatralnych czy tanecznych. Warto także wspomnieć o uzdolnieniach plastycznych, jej prace wizualne wystawiano w Tokio, Barcelonie, Nowym Yorku, wybrane części z nich ozdobiły okładki płyt i czasopism. 'Tworzę dźwięki i piosenki, ścieżki dźwiękowe, eksperymenty, jamy na trzy akordy...".



"Curling - zaczął się od frazy basu, odkrytej w pierwszym tygodniu pandemii (...). Większość muzyki na płycie "The Cool Cloud Of Okayness" miała taki właśnie początek. Pojedyncze powtarzane akordy systematycznie rozrastały się krok po kroku...". 

Rzeczywiście, trudno zaprzeczyć. Potwierdza to znakomity, i chyba póki co, mój ulubiony "Seein Glass", z bardzo dobrze zrealizowaną perkusją. Jego następca "Two Stones" przynosi wolniejsze tempo, udaną wizytę w rejonach bliskich dla dokonań Julli Holter, przy okazji drobny powiew psychodelicznego nastroju. Barwa głosu TJO jest delikatna, wokalistka zwykle korzysta z górnych rejestrów, co przyjemne kontrastuje z powtarzalnymi taktami sekcji rytmicznej. Rozkosznie leniwy "Glass Island', który pełnił rolę singla promującego to wydawnictwo, przeciąga się w błyszczących głoskach, migocze w spokojnych tonach gitary. Cudowny instrumentalny "Fresh End" przypomniał mi pogodną końcówkę albumu "Happiness" grupy Fridge; postrockowa przeszłość amerykańskiej kompozytorki wychodzi w różnych aranżacyjnych drobiazgach, oczywiście nie wprost. Całość albumu nagrano w domowym kalifornijskim studiu Tary - Upper Ojai. Ostatecznego masteringu dokonał nasz dobry znajomy - Warren Defever (niegdyś lider grupy His Name Is Alive). Bardzo udany album.

(nota 8/10) 

 


W minionych dniach ciężko było wybrać "piosenkę tygodnia", ukazało się sporo dobrych płyt. Jedną z kandydatek jest z pewnością utwór grupy Broadcast, który ma już swoje lata, ale w tej wersji ujrzał światło dzienne całkiem niedawno. 3 maja ukaże się zestaw niepublikowanych nagrań zatytułowany "Spell Blanket And Distant Call - Collected Demos 2006-2009".



Druga piosenka, która za mną chodzi od kilku dni, należy do duńskiej grupy, o jakże wymownej nazwie - Catch The Breeze (tytuł znanego przeboju zespołu Slowdive). Znalazłem ją na najnowszej epce zespołu zatytułowanej "Space". Bardzo lubię charakterystyczną dla skandynawskich twórców melodykę, która również tutaj rozbrzmiewa całkiem wyraźnie. Prześliczne!!! 



Zatęskniliście za Cassandrą Jenkins? Waszą udrękę przerwie najnowszy singiel, który zapowiada nowy album "My Light, My Destroyer", premiera 12 czerwca.



Przed Wami krótka wycieczka do Kanady, skąd pochodzi zespół Corridor, który w dniu wczorajszym nakładem oficyny Sub Pop opublikował album zatytułowany "Mimi".



Brytyjską grupą India Electric Co. dowodzi wokalista i autor tekstów Cole Stacey. Oto fragment z ich ostatniej płyty zatytułowanej "Pomegranate".



Pozostaniemy na Wyspach Brytyjskich, przeniesiemy się do Leeds, grupa English Teacher, i fragment wydanej wczoraj płyty "This Cloud Be Texas".



Również wczoraj ukazała się zapowiadana przeze mnie wcześniej płyta Alexa Henry Fostera zatytułowana "Kimyo". Zaprezentowałem już dwa udane single z tego wydawnictwa, pora na kolejny.



Catherine Graindorge pochodzi z Belgii, gra na skrzypcach, komponuje. W dniu wczorajszym światło dzienne ujrzała jej najnowsza płyta zatytułowana "Songs For The Dead". Oto mój ulubiony fragment.



I znów zawitamy do Kanady, skąd pochodzi prezentowana już kiedyś przeze mnie grupa Population II. W ubiegłym tygodniu ukazała się ich płyta zatytułowana "Serpent Echelle".



Brett Anderson, Charles Hazelwood i The Paraorchestra, cover piosenki grupy Echo & The Bunnymen, który znalazł się na niedawno wydanej płycie "Death Songbook".





sobota, 20 kwietnia 2024

AIR FORMATION - "AIR FORMATION" (Club AC30 Rec.) "Sztuka latania"

 

    Jeszcze dwa dni temu zastanawiałem się, czy jako danie główne dzisiejszej odsłony bloga podsunąć Wam album kanadyjskiej formacji Big Brave - "A Chaos Of Flowers", o którym tuż przed premierą rozpisywały się portale i blogerzy zazwyczaj promujący muzykę metalową, czy lepiej będzie, jeśli zdecyduję się na debiutancką płytę grupy Chanel Beads - "Your Day Will Come". Dwa wydawnictwa, które ukazały się w dniu wczorajszym, reprezentują skrajnie różne bieguny współczesnej muzyki alternatywnej. Moje wątpliwości dość szybko rozwiało jedno, a potem kolejne nagranie nieco zapomnianej brytyjskiej grupy Air Formation. Sympatyczna piątka kolegów, rezydująca obecnie w Worthing (UK), sprawiła, że zapragnąłem ich nagrań więcej, i więcej.  Powiadają, że serce nie sługa, cóż począć. Na szczęście moje pragnienie zaspokoiła wczoraj opublikowana płyta, zatytułowana po prostu "Air Formation". Zwyczaj, kiedy nazwa zespołu oznacza również tytuł albumu, przeważnie znajduje zastosowanie w przypadku debiutanckiego wydawnictwa. Jeśli zaś chodzi o zespół Air Formation mamy do czynienia z szóstym, mam nadzieję, że dobrze policzyłem, albumem. Jednak bez wątpienia jest to najlepszy zestaw nagrań w całej dyskografii zespołu, a pieczątka "Air Formation" widniejąca na okładce, nigdy nie była bardziej adekwatnym, czy pożądanym symbolem, bowiem najnowszy album stanowi również i przy okazji coś w rodzaju nowej definicji stylu.



Początki grupy Air Formation sięgają końcówki lat 90-tych, kiedy to gitarzysta i wokalista Matt Bartram wysłał pierwszych sześć piosenek nagranych wspólnie z kolektywem przyjaciół, do szefa amerykańskiej wytwórni Drive-in Records, który od razu zachwycił się tym materiałem. Pierwotna nazwa zespołu brzmiała wtedy Beab Approved, ale po konsultacjach została zamieniona na Air Formation, gdyż taki był tytuł jednej z wczesnych piosenek.

Matt Bartram uwielbiał wtedy krążek "Disintegration" - The Cure (świetny wybór!), fascynował się takimi grupami jak Slowdive, The Jesus And The Mary Chain, Spaceman 3, Ride, Loop, później jego ulubionym zespołem został Flying Saucer Attack. Problem Air Formation polegał między innymi na tym, że moda na shoegaze tak szybko, jak się pojawiła, równie błyskawicznie przeminęła z wiatrem zmian, więc kolejny zespół grający w starym i "niezbyt dobrym", na ówczesne realia, stylu, jakoś nie potrafił znaleźć szerszego grona odbiorców. Tuż po opublikowaniu czwartej w dyskografii płyty zatytułowanej "Nothing To Wish For (Nothing To Lose)", w 2011 roku doszło do zawieszenia działalności zespołu. Wokalista i autor tekstów tłumaczył to później własnym zmęczeniem i zniechęceniem. Członkowie formacji mieszkali w różnych miastach, mieli różne zobowiązania, coraz trudniej było się spotkać, znaleźć czas na próby. Poza tym poszczególne albumy sprzedawały się coraz gorzej, coraz mniejsza liczba osób pojawiała się na koncertach, w takich smętnie prezentujących  się okolicznościach, nie było specjalnie dla kogo grać. Ta przerwa potrwała trzy długie lata, które Matt Bartram  i perkusista James Harrison wykorzystali, powołując do życia poboczny projekt You Walk Through The Walls, a klawiszowiec - Richard Parks, zaczął wyrażać się artystycznie schowany pod szyldem I Am Your Captain.



Opublikowany wczoraj album "Air Formation" to kolejny powrót brytyjskiej załogi, tym razem po sześciu latach przerwy, gdyż tyle czasu upłynęło od wydania poprzedniego krążka "Near Miss". Trzeba przyznać, że muzycy z Worthing dobrze wykorzystali ten czas, gdyż najnowszy zestaw kompozycji jest zdecydowanie najlepszym materiałem w ich dorobku. Wszystko zgadza się tutaj od samego początku, aż po ostatni gitarowy riff. Pośród ośmiu utworów znajdziemy mocne podmuchy gitar, pulsujący bas i oniryczne melodie, których bardzo brakowało na wcześniejszych wydawnictwach. 

Krążek "Air Formation" wspaniale rozpoczyna "Pressure Drop", który znakomicie wprowadza w atmosferę całego albumu - właśnie tak będzie dalej, bez poważnych mielizn, czy stylistycznych zwrotów, gitarowo, soczyście, momentami przyjemnie gęsto. "Only So Much Light" - wita nas klasyczną shoegaze'owa ścianą gitar i żywym rytmem. Warto podkreślić, że zespół wyraźnie dojrzał, potrafi zmienić tempo, pograć ciszą, wykorzystać klasę kontrastu, nie przytłacza słuchacza powielonymi wciąż i wciąż trzema akordami, są momenty zatrzymania, albo wyciszenia, drobne frazy na oddech, w których do głosu dochodzą subtelne gitarowe ozdobniki oraz wokaliza Matta Bartrama. Ta ostatnia bywa wycofana, cokolwiek rozmyta, miejscami niezbyt czytelna, z pozoru wydaje się być zagubiona, chłodna i pozbawiona emocji - tych dostarczają rozbudowane partie gitar. Tembr głosu Bertrama może przypominać sposób, w jaki przed laty śpiewał Jason Pierce (lider Spiritualized, kolejny ulubiony zespół wokalisty Air Formation).

Na swojej ostatniej płycie zespół Slowdive wyraźnie odjął nieco mocy z brzmienia gitar - co nie wszystkim się spodobało - dołożył w to miejsce więcej przestrzeni, wykorzystując tony syntezatorów i przeniósł akcenty stylistyczne w kierunku dream-popu. Przypadek najnowszego wydawnictwa Air Formation to odwrotna sytuacja. Zamiast dream-popowych przebiegów, mamy rockową solidność, proste gitarowe granie i umiejętne wpisanie się do kolejnych stron księgi tradycji klasycznego shoegaze'u. Najwyraźniej nie trzeba rezygnować z podmuchów przesterowanych gitar, żeby nie stracić przy tym marzycielskiego nastroju. Ta umiejętna żonglerka dwoma podstawowymi nurtami wyszła brytyjskiej załodze znakomicie, co potwierdza chociażby utwór "Crashing Out", który przywołuje skojarzenia z nagraniami zawartymi na płycie "Souvlaki" - Slowdive. Z kolei "Sparks Die" może przypominać piosenki innej nieco zapomnianej i niedocenianej obecnie formacji Breathless. 

Oczywiście znajdą się malkontenci, którzy stwierdzą, że grupa Air Formation nie zagrała na wydanej wczoraj płycie żadnego nowego dźwięku, że całość brzmi niezbyt współcześnie, albo mało nowocześnie. Całkiem możliwe. Tyle, że inteligentne czerpanie z tradycji i przefiltrowanie jej przez własny język, to nie taka prosta sprawa, o czym możemy przekonać się słuchając wielu zespół, które każdego roku bezskutecznie próbują zaistnieć. Jedno nie ulega wątpliwości, album "Air Formation" to najlepsza shoegaze'owa  płyta tego roku oraz nowy wspaniały klasyk tego gatunku. Gorąco polecam!

(nota 8/10)


 


Na dobry początek strefy "Dodatków...", zajrzymy na wydaną wczoraj płytę amerykańskiej grupy Chanel Beads - "Your Day Will Come".



Kolejny nowy singiel z płyty "The Great Chaos" prezentowanej już przeze mnie grupy Silent Mass, premiera całego wydawnictwa 20 czerwca.



Na samym początku dzisiejszego wpisu wspominałem o płycie kanadyjskiego tria Big Brave, zatytułowanej "A Chaos Of Flowers". Oto fragment tego wydawnictwa.



Z miasta Los Angeles pochodzi grupa Circles Around The Sun, która z gościnnym udziałem Mikaeli Davis opublikowała niedawno album zatytułowany "After Sunrise".



Pozostaniemy w kręgu kobiecej wokalistyki, cztery panie z Cincinnati tworzą grupę The Ophelias, która w ubiegłym tygodniu wydała epkę "Ribbon".



Kolejna śpiewająca pani, wokalistka Portishead - Beth Gibbons, zapowiada tym singlem solowy album - "Lives Outgrown", premiera 17 maja.



Przeniesiemy się do New Jersey, gdzie rezyduje zespół Bleachers, który niedawno opublikował album zatytułowany "Bleachers". Tak się rozpoczyna to wydawnictwo.



Debiutanci z Montrealu przyjęli nazwę Fleeting Colours, właśnie opublikowali swój pierwszy singiel zatytułowany "Out Of Days".



Multiinstrumentalistka z Kalifornii, czyli Tara Jane O'Neil, oraz fragment z jej płyty "The Cool Cloud Of Okayness", premiera 26 kwietnia.



W kąciku improwizowanym cóż, że ze Szwecji, Mathias Landaues oraz wspierający go muzycy, i fragment z albumu "Path", wydanego na początku kwietnia.




sobota, 13 kwietnia 2024

HANNAH MIETTE - "HANNAH MIETTE" "Perkusista wśród przyjaciół"

 

     Kilka dni temu obejrzałem pierwszy odcinek ciekawego serialu dokumentalnego produkcji francuskiej, zatytułowanego "Seks i muzyka". Jego twórcy utrzymują, że w 1950 roku około trzech procent tekstów popularnych piosenek nawiązywało do seksu. W latach siedemdziesiątych już 40 %, zaś w 2009 roku liczba ta wzrosła do 92 %. Oczywiście kryje się za tym, bo kryć musi, nierozerwalny związek z procesem emancypacji kobiet oraz większa rola, jaką te ostatnie odgrywają w przestrzeni muzyki popularnej (a mówi się potocznie, że to mężczyźni najczęściej rozmawiają o seksie). Paradoks polega na tym, że z jednej strony artystki walczą o uznanie własnej podmiotowości, z drugiej zaś tak chętnie i często same sprowadzają się do funkcjonowania w przestrzeni estetycznej jako obiektu-przedmiotu pożądania. W tym kontekście można pokusić się o stwierdzenie, że historia muzyki jest także historią przemian społeczno-obyczajowych. Dlatego dziś w głównej odsłonie bloga, odrobinę na przekór zestawieniom i procentom, pojawi się album z piosenkami, których warstwa liryczna nie nawiązuje, przynajmniej bezpośrednio do tematyki seksualnej. O warstwie symbolicznej tych wersów nie będę się wypowiadał, gdyż wśród zacnego grona Czytelników zawsze może trafić się jakiś zagorzały zwolennik teorii Freuda, który w tradycyjnym "Dzień dobry", doszuka się perwersyjnej symboliki. Swobodny, a jakże, tytuł "Let Me Know", również może budzić uzasadnione podejrzenia oddanych, jedynie słusznej idei, dewotek. Cóż zrobić...



Oczywiście, i jak słusznie podejrzewacie, przynajmniej niektórzy z Was, do debiutanckiej płyty "Hannah Miette" nie zwabiły mnie teksty poszczególnych piosenek, tylko zaproszeni do studia gościa, którzy w poszczególnych odsłonach tego albumu użyczyli swoich charakterystycznych głosów. Oprócz linii wokalnej dostali od francuskiego twórcy, który ukrywa się pod niezbyt wyszukaną nazwą - Hannah Miette - czyli Luciena Chatina, wolną rękę, i mogli także zatroszczyć się o wspomnianą już wcześniej warstwę liryczną. 

Z tych najbardziej znanych artystów warto wymienić chociażby Kate Stables (recenzowana przeze mnie grupa This Is The Kit), jej koleżankę z zespołu, znaną z kilku wpisów, basistkę i wokalistkę Rozi Plain, czy Francois'a Atlas (formacja Francois & The Atlas Mountains). Tak się złożyło, że wszyscy oni są przyjaciółmi francuskiego perkusisty, który po wielu sesjach nagraniowych, czy trasach koncertowych, gdzie dopełniał składu różnych formacji, wreszcie postanowił wydać coś pod własnym szyldem. Lucien Chatin to absolwent studiów muzycznych w Lyonie, który przez długi czas poszukiwał własnej drogi, występując w głównie mało znanych grupach. Zebrane w ten sposób doświadczenie wykorzystał komponując zestaw udanych dziesięciu utworów, które wypełniły debiutanckie dzieło zatytułowane po prostu "Hannah Miette".



"Nigdy w życiu nie komponowałem. I tak naprawdę nie wiedziałem, dokąd zmierzam. Wszystko wychodziło samo, bez określonego celu"  - oświadczył Chatin w wywiadzie. Debiutancki krążek udanie otwiera koleżanka francuskiego artysty z grupy Blumi, czyli Emma Broughton. Gustowne i lekkie, całkiem nieźle podane, linie melodyczne stanowią coś w rodzaju znaku rozpoznawczego tego wydawnictwa. Przy okazji "L'etreinte" mogą przypomnieć się dokonania grup związanych niegdyś z oficyną Morr Music. Przyjemnie miękka i nieźle wpleciona w aranżacyjną tkankę warstwa elektroniczna uzupełniona została przez delikatne tony gitary elektrycznej i cytaty z nagrań terenowych. Fragment "Liecuma" zaśpiewany przez Margaux Delatour (grupa La Desert De Clude), przynosi zwolnienie tempa akcji oraz roztacza wokół atmosferę magicznego snu. Z kolei wspomniana wcześniej Kate Stables świetnie odnalazła się w tej stworzonej przez francuskiego twórcę indie-popowej stylistyce. 

Najdłużej trwały prace nad kompozycją "Revoir La Mer", gdzie pojawia się wokaliza Francois'a Atalsa. Lucien Chatin zdecydował się wykorzystać w nim rzadko spotykane metrum w muzyce popularnej - 5/4, a później długo wahał się, w jaki sposób wypełnić pozostałe ścieżki tego utworu. Na płycie "Hannah Miette" znajdziemy również odsłony instrumentalne, to tutaj obok syntezatorów wykorzystano chociażby dźwięki klarnetu, sugestywnie dopełniające barwne filmowe tematy. Trzeba przyznać, że jak na zawodowego i dyplomowanego perkusistę, Lucien Chatin dał niewielki pokaz swoich możliwości. Można odnieść wrażenie, że wręcz celowo unikał brzmienia klasycznych bębnów oraz talerzy. Zdecydowanie bardziej wolał odmierzać kolejne takty przy pomocy elektronicznych wynalazków. Na koniec głównego wątku zanurzymy się w "ociekający perwersyjnym seksem" teledysk.  

(nota 7.5/10)



Na dobry początek "Dodatków..." wyjątkowo szczodry dodatek, cała płyta Cindy Lee - "Diamond Jubilee", która ukazała się wczoraj, a recenzent serwisu Pitchfork wystawił jej bardzo wysoką i rzadko spotykaną notę 9.1. Pod nazwą ukrywa się Patrick Flegel, który odpowiada za ten barwny koktajl rozmaitych stylistyk. Przed Wami dwie godziny muzyki, trzydzieści dwie piosenki, których warstwa liryczna, nawiązują do tematyki seksualnej, owszem, bo to głównie pieśni o miłości.



Skoro w dzisiejszej odsłonie nieco więcej formuły piosenkowej, to musi zabrzmieć kolejny utwór grupy Camera Obscura, która w ten sposób zapowiada najnowszą płytę zatytułowaną "Look To The West", premiera 3 maja.



Prześliczna piosenka otwiera najnowszy, wydany wczoraj, album zatytułowany "The World Is Louder", polskiej grupy Oxford Drama.



Przed tygodniem zaprezentowałem pierwszy singiel z płyty "Kimiyo" - Alexa Henry'ego Fostera, najwyższa pora na kolejny, premiera albumu 26 kwietnia.



Baby Rose i Badbadnotgood - czyli wokalistka Jasmine Rose i przyjaciele z dobrze znanej grupy, fragment wczoraj opublikowanej płyty "Slow Burn".



Jakiś czas temu prezentowałem poprzedni album grupy Project Gemini zatytułowany "The Children Of Scorpio", w ubiegłym tygodniu ukazała się płyta "Colours And Light". Oto tytułowy fragment.



Przeniesiemy się do Melbourne, skąd pochodzi formacja Focus Group, w dniu wczorajszym opublikowała wydawnictwo zatytułowane "Australian Drama".



Zajrzymy do katalogu brytyjskiej oficyny Preserved Sound, która w ubiegłym tygodniu opublikowała album Haydena Barry zatytułowany "Who Are We". Wybrałem z niego taki fragment.





Wczoraj ukazał się album amerykańskiej wokalistki i basistki Meshelli Andegeocelli, zatytułowany "Red Hot & Ra - The Magic City", na którym znajdziemy taką oto pieśń.




Zwalniamy tempo, gdyż piłka na kortach ziemnych odbija się wolniej niż na pozostałych nawierzchniach, pamiętajcie o tym, robiąc zakłady u bukmacherów. Amalie Dahl's Dafnie to norweski kwintet, który wczoraj opublikował album zatytułowany "Star Op Med Solen". Moja ulubiona kompozycja nosi tytuł "Eco- Echoes". Prawdziwy "slow music".



A gdzie podziało się "nagranie tygodnie"? - słusznie zapytacie. Zostawiłem je na sam koniec naszej sympatycznej wyliczanki. Pochodzi z płyty wydanej w 2022 roku, a więc już wiekowej. Allen Dennard to amerykański trębacz, absolwent uniwersytetu w Michigan, który przy pomocy przyjaciół (do studia zaprosił aż sześciu saksofonistów) wydał album zatytułowany "Flashback". Oto moja ulubiona odsłona tego wydawnictwa. Cudeńko!!




sobota, 6 kwietnia 2024

THE ELEPHANT - "IN THE ROOM" (Original Cultures) "Z ziemi włoskiej..."

 

     Wprawdzie do czasu rozpoczęcia turnieju tenisowego na rzymskich kortach Foro Italico pozostało jeszcze kilka tygodni - przed nami maraton gry na tak przeze mnie lubianej ceglanej nawierzchni, jutro zaczyna się turniej w Monte Carlo, potem zmagania przeniosą się do Barcelony, itd.; w międzyczasie golfowy Masters w malowniczej Auguście - już dziś przeniesiemy się do zwykle słonecznej o tej porze roku Italii. Właśnie stamtąd wywodzi się sympatyczne trio, które przyjęło równie sympatyczną, co niezbyt fortunną, przynajmniej dla większości przeglądarek, nazwę (szczególnie w połączeniu z tytułem płyty) - The Elephant. Jak zgodnie podkreślają to twórcy pochodzący z Półwyspu Apenińskiego, słonie mają to do siebie, że słyszą dźwięki z daleka, potrafią przy tym całkiem nieźle komunikować się ze sobą, choć ze względu na gabaryty bywają powolne i niezdarne. Czy grupa The Elephant jest przysłowiowym "słoniem w składzie porcelany", nie sadzę. Ich spójne kompozycje próbują łączyć bogatą tradycję jazzowego grania z tym, co nowe lub nowoczesne. Członkowie włoskiego tria potrafią również pisać całkiem zgrabne i wpadające w ucho piosenki. Możemy przekonać się o tym, słuchając debiutanckiego wydawnictwa, które ukazało się wczoraj, zatytułowanego "In The Room", na którym znajdziemy taką właśnie pełną uroku piosenkę, gdzie gościnnie pojawiła się przyjaciółka założyciela grupy - Cristina Dona (ponoć wiele ciepłych słów pod jej adresem skierował niegdyś sam Robert Wyatt). Zatem posłuchajmy!



  Trio The Elephant powstało w 2017 roku, z inicjatywy trębacza Gabriele Mitelli, przy okazji "Ground Music Festival", na scenie obok niego pojawili się wtedy: Pasquale Mira (wielokrotnie wyróżniany i nagradzany nie tylko na ojczystej ziemi włoski wibrafonista) oraz najstarszy w tym składzie Christiano Calcagnite (uznany i rozchwytywany muzyk sesyjny, perkusista, członek zespołów: Multikulti,  znanego z wpisów na tym blogu Calipso, czy Pleiades). 

Gabriele Mitrelli to urodzony w Brescii artysta, kompozytor, trębacz i dyrektor festiwalu, który lekcje gry na trąbce pobierał chociażby u Markusa Stockhausena ( z tych Stockhausenów). Przez  magazyn "Musica Jazz" okrzyknięty największym włoskim talentem, współpracował z Matsem Gustaffsonem, Jeffem Parkerem, Chadem Taylorem, Chrisem Speedem (ach, ten Chris), Ralphem Alessim czy Robem Mazurkiem. Z tym ostatnim pięć lat temu opublikował album zatytułowany "Star Splitter" (Clean Feed 2019). Regularnie koncertuje w londyńskim klubie "Cafe Oto", gdzie występuje w międzynarodowym składzie, który przyjął nazwę The Sleep Of Reason Produces Monster. 

Mniej więcej do dziewiętnastego roku życia, kiedy to na poważnie zajął się muzyką, Gabriele Mitrelli uprawiał sporty ekstremalne - motocross, i paralotnictwo. Co ciekawe, ten głód adrenaliny i przekraczania kolejnych  granic przeniósł potem na grunt muzyczny, stąd jego zainteresowanie, przynamniej w początkowej fazie kariery, free jazzem. W nielicznych wywiadach deklaruje fascynację Donem Cherrym, podkreślaną przy byle okazji, i wyczuwalną w sposobie gry. Później przyszło zainteresowanie minimalizmem, twórczością Terry Riley'a, odkrywanie muzyki elektronicznej, roczny etat w fabryce aluminium i powrót na studia muzyczne. Warto wspomnieć, że pierwszy występ poza granicami ojczyzny miał miejsce w 2012 roku... w ... Poznaniu, gdzie pojawił się u boku Marka Maksimowicza, Leszka Trzębińskiego i Alberta Cavenatiego.



Przez te siedem długich lat, które upłynęły od zawiązania się składu The Elephant, zespół przede wszystkim zdobywał doświadczenie sceniczne, dużo koncertował, przemieszczając się od festiwalu do festiwalu. Wreszcie w dniu wczorajszym ukazała się debiutancka płyta zatytułowana "In The Room". Album udanie otwiera "Cherry Juice In A Box", który w zamierzeniach miał być również wyrazem hołdu dla ulubionego muzyka Gabriele Mitelli - czyli Dona Cherry. Z kolei przy okazji odsłony "Awekening", w poczynaniach włoskiego trębacza wprawne ucho może wychwycić coś z lekkości podmuchów Enrico Ravy. Dodatkowych barw, nie tylko w tym fragmencie, dodaje swobodna gra wibrafonisty, który to instrument zwykle lubi mocno zawłaszczyć dla siebie całą przestrzeń; na szczęście w przypadku albumu "In The Room", nic takiego nie miało miejsca.

 Bazę rytmiczną, oprócz wkładu perkusisty, stanowią elektroniczne sample, dodające do tego intrygującego materiału nieco współczesnego sznytu. W początkowej fazie kompozycji "Third Ghost, Old Dreams", słychać dawną fascynację trębacza z Brescii free-jazzem. Gęsta atmosfera i sugestywne frazowanie mogą przypomnieć nastrój płyty "Bitches Brew", klasyka Milesa Davisa, przełożoną na język włoskiego tria. "Kiedy improwizuję, niczego nie wymyślam. Jest tylko swobodny przepływ bez myśli, w którym unoszą się uczucia i obrazy" - wyjaśniał Mitelli. Moja ulubiona kompozycja - "Fata Morgana" - ma w sobie znacznie więcej spokoju, finezji, uważności, nostalgicznego zamyślenia. Całość kończy wspólny utwór  tria The Elephant z Robem Mazurkiem, który tym razem ograniczył swoją obecność w studiu nagraniowym do recytacji poezji.

(nota 7.5/10)


 


Kompozycja tygodnia/Nagranie miesiąca!! - czyli pieśń, z którą nie rozstaje się od kilku dni. Eric Chenaux Trio, prosto z płyty "Delights Of My Life", która ukaże się 31 maja. Cudowne!! Kapitalne!! Wyborne granie!!



Całkiem niezłą płytę przygotowała dla nas H. Pruz, (artystka z Brooklynu, Hannah Pruzinsky) tytuł - "No Glory". Album wydany przed tygodniem zawiera delikatne niepozorne kompozycje, których początki niczego nie obiecują, a tak subtelnie się rozwijają. Naprawdę smaczne! Posłuchajcie sami!



Z miejscowości Carboro pochodzi grupa Verity Den, która na początku marca opublikowała debiutancki krążek zatytułowany "Verity Den". W tym fragmencie znaleźli się blisko najlepszych nagrań Yo La Tengo.



Przeniesiemy się na Brooklyn, gdzie rezydują muzycy skupieni pod szyldem Charms, kilka dni temu opublikowali nowy singiel.



Pozostaniemy na Brooklynie, zespół Silent Mass zaprezentował kolejny singiel, który promuje album "The Great Chaos", premiera 21 czerwca.



Z Wielkiej Brytanii pochodzi następny znany w pewnych kręgach duet The KVB, który wczoraj opublikował najnowsze wydawnictwo zatytułowane "Tremors"



Jeszcze raz Brooklyn, formacja Pattern Recognition, oraz udany fragment z albumu zatytułowanego "The Soft Form Dissolves".



Przeniesiemy się do Kanady, skąd pochodzi Alex Henry Foster, który nowym nagraniem zapowiada premierę albumu "Kimiyo" (26 kwietnia).



Sporo płyt ukazało się w ostatnich dniach, stąd sporo rozczarowań - Still Corners, Khruangbina, Mount Kimbie, Shabasson/Krgovich/Sage, a także Logan Richardson, wydawnictwo zatytułowane "Sacred Garden", o którym miałem wspomnień już dwa tygodnie temu. Oto ulubiony fragment z tej płyty.



Zanim kącik jazzowy, odczuwam potrzebę, żeby znów zabrzmiała - mam nadzieję, że niejeden raz w waszych domach, kompozycja tygodnia. Któż to taki? - słusznie zapytacie. Oczywiście Eric Chenaux Trio!! Czyli trzech mężczyzn w studiu, nie licząc psa. Mijały godziny, mijały noce, mijały dni, a oni grali, grali, grali... Zaśpiewajmy razem ten niezwykły, cudowny refren!! "This Ain't Life, Stone Sky Need Heart Sundown Dancehall Slamming Doors Hope Glass Stone Flowers Nightblood Blue Time And Ball..."



W kąciku improwizowanym sprawdzimy, co wyniknie z połączenia brzmienia harfy i saksofonu. Prezentowana już niegdyś Alina Bzhezhinska oraz Tony Kofi; album, który ukazał się w dniu wczorajszym nosi tytuł "Altera Vita".




sobota, 30 marca 2024

LAURENT BARDAINNE & TIGRE D'EAU DOUCE - "EDEN BEACH CLUB" (Heavenly Sweetness Rec.) "Francuski łącznik"

 

   Pewnie każdy z nas posiada jakieś mniej lub bardziej trafne skojarzenia z terminem "piosenka francuska". Kiedy słyszymy ów zwrot, raczej do głowy przychodzą nam dawne czasy, głównie przełom lat sześćdziesiątych i siedemdziesiątych, oraz takie nazwiska jak: Edith Piaf, Serge Gainsbourg, ogłoszony niegdyś "królem francuskiego popu", Joe Dassin, Charles Aznavour, lub odrobinę mniej oddalone w czasie Vanesssa Paradis, Alizee itd. Gdyby zapytać o nieco bardziej współczesnych artystów z kręgu języka znakomitej Annie Ernaux , mogą pojawić się spore problemy. Samo określenie "Chanson Francaise" odnosi się raczej do kompozycji, w której podstawową rolę odgrywa poetycki tekst. Co ciekawe, podobną opinię reprezentuje nasz dzisiejszy główny bohater - od urodzenia, (niemal pół wieku temu), z dziada pradziada mieszkaniec terenów rozciągniętych w pobliżu Sekwany i Loary - który nie ma najlepszego zdania o francuskiej scenie pop. "Pochodzę z kraju, w którym nie ma dobrej muzyki - oświadczył całkiem szczerze, w jednym z wywiadów, siedząc na przeciwko brytyjskiego, co warto podkreślić, dziennikarza. - W piosenkach francuskich ważny jest tylko tekst, a ja tak naprawdę nie słucham francuskich piosenek". Może również z tego powodu, na każdym wydawnictwie sygnowanym nazwą Laurent Bardainne & Tigre D'Eau Douce, regularnie i przewrotnie zamieszcza kilka kompozycji z linią wokalną oraz tekstem.



Laurent Bardainne początkowo zamierzał zostać łyżwiarzem, tak sobie upodobał kreślenie fantazyjnych esów-floresów na gładkiej tafli lodu. Później wybrał saksofon, głównie dlatego, że chciał zrobić dobre wrażenie na kilku pięknych paniach. Oprócz tego gra również na fortepianie, czyta nuty, i w miarę sprawnie jej zapisuje na pięciolinii, tworząc intrygujące kompozycje rozciągnięte na pograniczu popu, jazzu, czy indie-rocka. Wpadająca w ucho melodia, dobry i warty rozbudowania temat, zawsze stanowią ważny element jego artystycznych poczynań. 

Francuska publiczność usłyszała i ciepło przyjęła postać oraz nazwisko Bardainne w 2006 roku, kiedy ukazał się debiutancki album grupy Poni Hoax. W 2017 roku za krążek "Lost", z wokalistką Camelią Jordan, zdobył cenną nagrodę francuskiego przemysłu fonograficznego. Jako absolwent Konserwatorium Paryskiego był wziętym muzykiem sesyjnym, współtworzył trio Limousine, grał u boku Tony Allena, Pharrella Williamsa czy Davida Murraya, dopełnił składu Thomas De Pourquery And Supersonic, ich ostatni album recenzowałem na łamach tego bloga (wczoraj ukazała się solowa płyta lidera tej formacji).



 

Opublikowana także wczoraj płyta "Eden Beach Club" to trzecie wydawnictwo w dorobku grupy, która powstała w 2018 roku. Jej zawartość muzyczna, jak to zwykle bywa w przypadku saksofonisty oraz jego kwartetu, stanowi ciekawe połączenie różnych gatunków. W kompozycjach o charakterze instrumentalnym zgrabny temat zwykle intonuje lider kwartetu, wokół którego zostają rozbudowane pozostałe warstwy. Próżno w nich szukać zapierających dech w piersi solowych popisów, czy niezwykłych uniesień, jest za to francuski wdzięk i solidne rzemiosło. Przede wszystkim zwracają na siebie uwagę barwne filmowe motywy, podane lekko i ze smakiem, nawiązujące przy okazji i od czasu do czasu do przeszłości. "Od samego początku byłem vintage. Wykorzystuję coś starego, żeby zrobić cos nowego" - oświadczył Bardainne. 

Najbardziej wyróżniającym się fragmentem jest z pewnością "La Marche Des Animaux", który właściwie mógłby zamykać to udane wydawnictwo. Świetnie rozpisany, jeszcze lepiej zagrany, z urokliwą orkiestracją, pokazuje możliwości francuskiego saksofonisty oraz jego kwartetu. Nie tylko przy tej okazji mogą pojawić się skojarzenia z płytami  grupy The Blue States. Równie dobrze brzmi "Gobules Rouges", gdzie głosu użyczyła Pupajim, czy "Meilleur", z mało znaną wokalistką w roli głównej  Jeanne Added, w pozostałych kompozycjach tam i tu w chórkach pojawia się - Laetita N'Diaye. Słuchając urokliwej odsłony zatytułowanej "Welcome", przypomniały mi się lekkie frazy Yuri Honinga, z początkowego okresu działalności. Album "Eden Beach Club" wyprodukował Romain Clisson, znany ze współpracy z recenzowaną przeze mnie grupą This Is The Kit. Dobra płyta na ciepły, miejmy nadzieję, wiosenny czas. Kto wie, może dość krytyczny w stosunku do rodzimej produkcji Laurent Bardainne, tuż po wydaniu najnowszego albumu, zacznie słuchać nieco więcej płyt francuskich artystów. 

(nota 7.5/10)

 


Skoro padło wcześniej nazwisko Thomasa De Pourquery, to powinien zabrzmieć singiel z jego nowej płyty "Let The Monster Fall", która ukazała się wczoraj.



 Pozostaniemy we Francji, turniej na kortach w Monte Carlo (117 edycja!) od 6 kwietnia. Kilka dni temu Oan Kim zaprezentował video promujące jego ostatnią recenzowaną przeze mnie płytę "Rebirth Of Innocence". Lepiej późno niż wcale.



 Grupa Efterklang przypomniała o sobie nowym singlem, gdzie gościnnie wystąpił Zach Condon, lider grupy Beirut.



 Zajrzymy na chwilę do Manchesteru, gitarzysta i wokalista Ryan Kennedy oraz jego grupa Horsebeach, i fragment z ich płyty "Things To Keep Alice". 



Pozostaniemy na Wyspach Brytyjskich, miasto z muzycznymi tradycjami - Bristol, i grupa Dreamwave prezentująca nowy singiel.



Tessa Murray i Greg Hughes, czyli grupa Still Corners, oraz fragment z ich nowej płyty zatytułowanej "Dream Talk", której premiera będzie miała miejsce 5 kwietnia.



I po raz kolejny Francja, miasto Nantes, grupa My Name Is Nobody, która w ubiegłym tygodniu opublikowała album "Bonjour Cheval". Wybrałem z niego początkowy fragment.




Miasto Nowy York, dzielnica Brooklyn, i zespół DIIV, którego jeden, najlepszy album, posiadam nadal w swojej kolekcji. Czy będę miał następny, trudno powiedzieć, póki co, jest nowy singiel grupy.



Nagranie tygodnia należy do kanadyjskiej grupy Big Brave, która 19 kwietnia opublikuje najnowsze wydawnictwo "A Chaos Of Flowers"; wygląda na to, że może być bardzo mroczne.



Nasza dobra znajoma, urodzona na Islandii, mieszkająca w Szwecji, śliczna Anna Greta, przywitała wiosenny czas nowym wydawnictwem zatytułowanym "Star of Spring". Oto mój ulubiony fragment.


Rzadko pojawia się grupa jazzowa z Los Angeles, 3 maja formacja Sun Atlas opublikuje nowy album zatytułowany "Return To The Spirit". Co ciekawe, pomoże im w tym oficyna Macambo Records, mająca siedzibę w Hamburgu.







sobota, 23 marca 2024

JULIA HOLTER - "SOMETHING IN THE ROOM SHE MOVES" (Domino Rec.) "Slow Music"

 

     Sześć długich lat czekaliśmy, mniej lub bardziej niecierpliwie, na nowy album Julii Holter. Kiedy artystka rozstała się z nami jesienią 2018 roku, była w doskonałej formie, czego wymowne potwierdzenie stanowiła płyta "Aviary", której poświęciłem recenzję na łamach tego bloga. Holter już wcześniej miała tak zwaną dobrą prasę. Nie chcę w tym momencie dociekać, z czego dokładnie może to wynikać. Ile w tym szczerości czy rzetelności, a ile konformizmu lub polityki. Wspominałem już kilka razy, że wydawnictwa zbliżone nastrojem oraz tempem do tego, w jaki sposób na artystycznej niwie wyraża się amerykańska artystka, zwykle nie znajdują uznania w oczach recenzentów. Większość zachodnich dziennikarzy (podejrzewam, że również z racji wieku) ceni sobie płyty dynamiczne i energetyczne, utrzymane na odpowiednim poziomie BPM (ilość uderzeń na minutę) - ot, takie ich prywatne idiosynkrazje - a senne czy leniwie przeciągające się kompozycje (niezależnie od ram gatunkowych), w których pozornie niewiele się dzieje, z reguły nie otrzymują wysokich not w ich opisach. 
Innymi słowy mówiąc, Julia Holter jest naprawdę jednym z nielicznych artystów reprezentujących szeroko pojęty nurt "slow music", która zawsze może liczyć na wsparcie prasy branżowej. Dlaczego tak się dzieje? Czy piosenkarka z Los Angeles ciągle jest w doskonałej formie? Albo mało kto zbliża się do tego poziomu? A może to kolejny międzynarodowy spisek? Prawda zwykle leży gdzieś po środku. Mówiąc całkiem serio, pewnie w tle tych lepszych lub gorszych prób uchwycenia fenomenu Julli Holter, kryje się raz po raz także dziennikarska obawa przed wyłamaniem. Znacznie łatwiej chwalić lub piać z zachwytu w miłej grupie, dołączając tym samym do chóru zgodnych głosów, niż krytykować w pojedynkę, narażając się na ryzyko ostracyzmu.



  Paradoks tego wpisu polega na tym, że również mam zamiar pochwalić album "Something In The Room She Moves", gdyż jest za co. Tyle, że jako autor tego bloga, w odróżnieniu od wielu zachodnich recenzentów, od dawna, regularnie, mam nadzieję, że całkiem sprawnie, poruszam się i dyskretnie promuję wydawnictwa pochodzące z rejonów "slow music". Niczego nie udaję, niczego nie ukrywam, i nie wierzę zwykle w dziennikarską jednomyślność (jeden z nich jakiś czas temu napisał, że: "powolne kompozycje dobre są dla znudzonych życiem emerytów"; wczoraj w "klubie emerytów" otwartymi ramionami powitała go Julia Holter). Taka już moja prywatna idiosynkrazja. Po prostu lubię zanurzyć się w muzyce, uwielbiam rozejrzeć się dookoła i niespiesznie poruszać we wnętrzu kolejnych kompozycji, jakbym rozglądał się i podziwiał barwny krajobraz namalowany przy pomocy pędzla i farb. Oczywiście zamiast tych ostatnich artyści używają instrumentów, lepiej lub gorzej dobranych, w mniejszym lub w większym stopniu odpowiednio wykorzystanych. Mistrzem w tym fachu był niegdyś David Sylvian oraz muzycy, z którymi współpracował przez długie lata swoich twórczych poszukiwań. I to właśnie z jego skromną postacią, a nie z osobą Roberta Wyatta czy Bjork, jak chciałby jeden z recenzentów, od wielu lat kojarzą mi się najlepsze pieśni Julii Holter.

Te zawarte na płycie "Something In The Room She Moves" można podzielić na dwie grupy. Do pierwszej z nich zaliczyłbym utwory oparte na sekcji rytmicznej - perkusja oraz znakomity, co trzeba wyraźnie podkreślić, bezprogowy bas - Devina Hoffy; jakby duch nieodżałowanego  Micka Karna zagościł na chwilę w studiu nagraniowym. Piosenki należące do drugiej grupy wykorzystują głównie brzmienie syntezatorów i delikatnej elektroniki, za co odpowiedzialny był partner artystki Tashi Wada. Główną rolę odgrywa w nich głos Holter, delikatny, zmysłowy, kobiecy, umiejętnie i trafnie akcentujący na wszelkie sposoby rozmaite dźwiękowe niuanse, a także dyskretnie, tam i tu, poddany cyfrowej modyfikacji. Wybrzmiewający swobodnie w pojedynkę lub rozciągnięty na odcinku czasu jako chór, co dokładnie słychać w utworze "Meyou". Z jednej strony można tu odnaleźć skojarzenia z muzyką eksperymentalną spod znaku Jeanne Lee, z drugiej zaś przywołać bułgarską muzykę chóralną, album "Kalinanka Denkou" - Le Mystere Des Voix Bulgares, o którym wspomina Holter w jednym z wywiadów. Warto zerknąć do tego tekstu, bo wybór istotnych płyt dla amerykańskiej artystki nie jest oczywisty. 

Z tej ambientowej sekcji albumu "Something In The Room She Moves" mocno wyróżnia się kompozycja "Ocean", przypominająca barwne refleksy promieni słonecznych odbijających się od łagodnie unoszących się, to znów miękko opadających, fal. Przy okazji tej odsłony po raz kolejny może pojawić się trop Davida Sylviana, tym razem z okresu owocnej współpracy z Holgerem Czukayem. Pozostałe kompozycje reprezentują nieco bardziej klasyczne podejście do materii dźwiękowej, usłyszymy w nich wspominany wcześniej znakomity bas, oddechy trąbki (Sara Belle Reid), ornamenty fletu - Maia, klarnetu - Chris Speed, subtelne wokalizy, i rozwijane na różne sposoby intrygujące pomysły.

 To, co urzeka od pierwszych chwil obcowania z tym albumem, oprócz bogatej i starannie rozplanowanej faktury, to z jednej strony konsekwencja, wyrażająca się również w spójności całego materiału, a z drugiej pewna doza nieoczywistości, którą reprezentują nietypowe rozwiązania, wybór ścieżek czy dróg, na których toczy się dalsza akcja kolejnych kompozycji. Całość, w charakterystycznym dla Holter stylu, rozpięta jest na pograniczu jawy oraz snu, tego, co mgliste, pozornie znajome i realne, oraz tego, co wciąż modyfikuje swój ostateczny kształt i wymyka się jednoznacznemu ujęciu. To się nazywa "artystyczny pop" z górnej półki.



Tytuł płyty nawiązuje do piosenki grupy The Beatlles. Kolejną z ważnych i podkreślanych przez autorkę wydanego wczoraj albumu inspiracji był ulubiony film animowany jej córki "Ponyo". Nie wspomniałem jeszcze, że w ciągu tych sześciu lat nieobecności Julia Holter urodziła dziecko, została matką, co zawsze jest ważnym punktem w życiu każdej kobiety. Stąd też w początkowej fazie pracy nad nowym albumem amerykańska wokalistka myślała o kołysankach, i taki efekt zamierzała uzyskać, łącząc ze sobą dźwięki w zaciszu domowej sypialni.

 Pierwszym utworem, który powstał, był "Materia", reprezentujący na ostatnim wydawnictwie sekcję "ambientową". Był rok 2019  i prace nad albumem jakoś nie posuwały się naprzód. W tamtym okresie Holter nie mogła czytać książek, co zwykle stanowiło ważny element w jej metodologii pracy. Winą za taki stan rzeczy obciążyła hormony, jako świeża upieczona mama skupiła się głównie na opiece nad dzieckiem, dodatkowo przez pewien czas opłakiwała niespodziewaną stratę szesnastoletniego siostrzeńca. Z dużym trudem, po upływie dwunastu miesięcy, dokończyła dwie następne kompozycje: "Evening Mood" oraz tytułową "Something In The Room She Moves".

"Moje podejście jest konsekwentnie dość dziecinne i prymitywne (...). Uwielbiam próby i błędy. Kocham błędy. Według mnie to jest właśnie najfajniejsze w muzyce". W tym kontekście nie dziwi specjalnie fakt, że wiele kompozycji, które ostatecznie znalazły się na płycie, powstało jako efekt luźnego grania w gronie przyjaciół. W warstwie tekstowej Holter w typowy dla siebie sposób podkreśla zarówno znaczenie poszczególnych słów, jak i samo ich brzmienie. Stąd w kolejnych wersach znajdziemy mnóstwo zabawy językiem, swobodnych  skojarzeń, gier, czy powtarzanych głosek, w sposób w jaki niekiedy robi to małe dziecko, uczące się dopiero podstaw języka. "Miałam obsesję na punkcie uchwycenia tego odczucia zabawy". Cała ta intertekstualność - łączenie pojedynczych dźwięków i słów, własnych oraz zasłyszanych - stanowiła również jeden z tematów jej poprzedniej płyty "Aviary". Najnowszy album autorki zajęć na Occidental College z: "Wprowadzenia do pisania piosenek", w wyrafinowany sposób prezentuje momenty, kiedy język staje się dźwiękiem. Zdecydowanie najlepsze, jak to zwykle bywa przy okazji omawiania twórczości Julii Holter, jest to, że to płyta do odkrywania i wielokrotnego użytku, nie tylko przez zacne grono "klubu emerytów".

(nota 8/10)

 


Ach, ten Chris Speed, ciarki na całym ciele... Dodam nieśmiało, że piosenka, które wybrzmiała powyżej, to kompozycja tego tygodnia. W dalszej części pojawi się jeszcze jedna. A tymczasem... Cóż, że ze Szwecji, czyli duet Pink Milk, eteryczna wokaliza prosto z płyty "Night On Earth", która ukazała się w ubiegłym tygodniu.



Sporo płyt, mnóstwo nowości, coś trzeba wybrać... Szkocka grupa Camera Obscura powraca po latach milczenia, 3 maja ukaże się ich najnowsze wydawnictwo zatytułowane "Look To The West".



Artysta z Nowego Yorku ukrywający się pod nazwą Chanel Beads, 4 kwietnia dzięki uprzejmości oficyny Jagjaguwar opublikuje nowe wydawnictwo zatytułowane "You Day Will Come".



Nasz dobry znajomy Michael Kay Terence, szkocki muzyk, pseudonim artystyczny Swiss Portrait, kilka dni temu zaprezentował nowy singiel.



Jedna z moich ulubionych piosenek ostatnich dni, przy okazji reprezentująca strefę "Slow Music". Amerykański twórca Orchid Mantis, i fragment z płyty "I Only Remember The Good Parts", która ukaże się 17 maja.



Nieco ożywimy tempo. Po raz kolejny cóż, że ze Szwecji, zapomniany duet Club 8, który w ostatnich dniach przypomniał o sobie nową piosenką.



Annalisa Lynch oraz jej koledzy z zespołu Silentways kilka dni temu specjalnie dla Was przygotowali taką oto zgrabną pieśń.


Powiecie, że zwyczajnie się uparłem, ale pragnę Was zapewnić, że to czysty przypadek... Znów cóż, że ze Szwecji, grupa Boy With Apple, która w ubiegłym tygodniu opublikowała album "Attachment", gdzie znalazłem dla siebie taki oto pełen uroku fragment.



Rodak Julii Holter, również z miasta Los Angeles, saksofonista Josh Johnson, 5 kwietnia opublikuje nowy album zatytułowany "Unusual Object".



 Wspominałem dziś o malowaniu, zatem pomalujemy świat barwami brytyjskiej grupy Ill Cosidered, która wczoraj opublikowała wydawnictwo zatytułowane "Precipice". Tak oto się rozpoczyna.



Na koniec kolejna kompozycja tygodnia, pochodząca z bardzo dobrej, wydanej wczoraj płyty, naszego ulubionego saksofonisty Nata Birchalla zatytułowanej "New World'. Cudo!



sobota, 16 marca 2024

OAN KIM & THE DIRTY JAZZ - "REBIRTH OF INNOCENCE" (Artwork Records) "Okna z widokiem na Paryż"

 

   O debiutanckim albumie naszego dzisiejszego głównego bohatera Oana Kima napisałem mniej więcej dwa lata temu. Przy okazji tamtej recenzji pochwaliłem gustowne i oryginalne połączenie indie-popu, indie-rocka, z elementami jazzu, które było znakiem rozpoznawczym poczynań francuskiego saksofonisty oraz tego wydawnictwa. Całkiem niedawno w spisie marcowych nowości płytowych zupełnie przypadkiem dostrzegłem dziwnie znajome imię i nazwisko, a także tytuł "Rebirth Of Innocence". Trzeba przyznać, że promocja tego albumu w sieci jest bardzo mizerna, wręcz śladowa, z dużą tendencją do zanikania, ujmując rzecz dość łagodnie. Mówiąc krótko, szefowie wytwórni Artwork Records znów się nie popisali. A szkoda, bo to bardzo dobre, spójne, ładnie odmierzone wydawnictwo, którego nagrania mogłyby, w sprzyjających okolicznościach, rozbrzmiewać tam i tu, tu i tam, chociażby w popularnych rozgłośniach (jeśli są jeszcze takie?), najlepiej późnym wieczorem, kiedy miodowe światło lamp przyjemnie oświetla membrany głośników.



Warto podkreślić, że to celowy i starannie przemyślany zabieg ze strony francuskiego twórcy, o koreańskich korzeniach, żeby połączyć "popową melodykę", z drobnymi jazzowymi improwizacjami. Ten melodyjny wabik powinien przyciągnąć do nagrań także tych, którzy na co dzień raczej unikają muzyki improwizowanej, a słysząc słowo "jazz" krzywią twarz w grymasie niezadowolenia. Tworząc poszczególne aranżacje, Oan Kim jak mało kto potrafi w odpowiedni sposób odmierzyć proporcje. Z jednej strony nie kłania się zbyt nisko temu, co potocznie rozumiane jest jako "komercyjne", z drugiej zaś nie przytłacza nowicjuszy jazzowych ciężarem swobodnych improwizacji. Jego kompozycje są zwarte, mają charakterystyczny smak, lekkość oraz styl, wyrażający się również poprzez filmowość niektórych tematów.

Oprócz śpiewu, barwa głosu Kima może momentami przypominać ton Devendry Banharta, nasz dzisiejszy bohater gra na saksofonie, pozostałe instrumenty wykorzystane w kompozycjach oddał w ręce zaprzyjaźnionych artystów z grupy The Dirty Jazz. Roman Redid chwycił za trąbkę, Benoit Perraudeau zagrał na gitarze, Simon Lemonnier zasiadł za zestawem perkusyjnym, Paul Henry Pasmarian, brzdąkał na basie, a Gabi Hartman pomogła wokalnie. Owa miłość do saksofonu narodziła się dość niespodziewanie, przy okazji oglądania filmu "Round Midnight" (1986 rok, reżyseria Bertrand Tavernier), z Dexterem Gordonem. To właśnie wtedy Oan Kim pomyślał, że chciałby zostać takim: "starym saksofonistą". Później były Święta Bożego Narodzenia, i prezent od kuzyna znaleziony pod choinką, w postaci płyt Dave'a Brubecka i Louisa Armstronga. W dalszej kolejności pojawił się zachwyt nad ścieżką dźwiękową Milesa Davisa, wykorzystaną w filmie "Windą na szafot", (co słychać również na ostatnim albumie), poznawanie płyt Cheta Bakera, czy Keitha Jarretta, jak chociażby kultowy album "Koln Concert". Warto wspomnieć, że ojciec francuskiego saksofonisty - Tschang-Yeul Kim - jest jednym z najbardziej znanych koreańskich malarzy. Może również dlatego syn początkowo próbował pójść w jego ślady, studiując sztuki artystyczne na Beaux-Arts w Paryżu. To zamiłowanie do filmu (Kim jest twórcą teledysków i dokumentów) oraz do fotografii (doczekał się kilkudziesięciu wystaw swoich prac, w Paryżu, Nowym Yorku czy Los Angeles), skutecznie wypełnia mu czas pomiędzy tworzeniem kolejnych kompozycji.



Płytę "Rebirth Of Innocence" udanie rozpoczyna kompozycja "Crime Jazz", i od razu wprowadza nas na plan filmu noir. Mroczna atmosfera, zamszowe oddechy saksofonu i przestrzeń, w której francuski artysta, i jego załoga, czuje się jak ryba w wodzie, co potwierdza tylko sugestywny teledysk, nawiązujący do filmów sensacyjnych  z lat pięćdziesiątych i sześćdziesiątych, jak wspomniany już dziś obraz "Windą na szafot". Zaśpiewany w duecie z Gabi Hartman "Lush" wprowadza do początkowego ponurego nastroju albumu nieco więcej światła, podobnie jak "Slow Redux", kojarzący się z melodyką dawnych nagrań Efterklang.

 Instrumentalny, a także jeden z moich ulubionych, "Kicking The Doors" przynosi wraz z sobą więcej brudu i niepokoju. Przy okazji tego fragmentu mogą przypomnieć się niektóre piosenki Toma Waitsa lub kadry przywoływanego przeze mnie w ubiegłym tygodniu Jima Jarmuscha. Nieco bardziej piosenkowe w tym zestawieniu wydają się być "The Last Dinosaur" czy "Tall Man Little House", a całość udanie zamyka  refleksyjny "Open Window". Szkoda tylko, że pozostali członkowie formacji The Dirty Jazz są dość powściągliwi w okazywaniu swojego wkładu w rozwój kompozycji. Nie ukrywam, że tu i ówdzie przydałoby się mocniejsze szarpniecie strun basu czy orzeźwiający podmuch trąbki. Może przy okazji kolejnego wydawnictwa ta konwencja ulegnie przeobrażeniu. Z kolei saksofonowe ornamenty w wykonaniu Oan Kima są pełne barw i swobody, choć krótkie bywają treściwe, i w niczym nie przypominają sztucznie doklejonych na etapie produkcji instrumentalnych partii, które nieraz można spotkać na naszym krajowym podwórku.

(nota 8/10)

 

  


Mój ulubiony utwór ostatnich dni należy do Woodsona Blacka, który ukrywa się pod nazwą Haux, i w ubiegłym tygodniu opublikował album zatytułowany "Blue Angeles".



Kilka dni temu amerykańska grupa Wand przypomniała o sobie bardzo udanym singlem "Help Desk", choć zapowiedzi nowej płyty póki co nie ma.



W ubiegłym tygodniu Marry Waterson i Adrian Crowley opublikowali nowe wydawnictwo zatytułowane "Cuckoo Stormy", oto mój ulubiony fragment.



Keep Shelly In Athens, to zgodnie z nazwą grecki duet z Aten, który po przerwie przypomniał o sobie nową piosenką.




Brytyjska grupa C Turtle w ubiegłym tygodniu opublikowała najnowsze wydawnictwo zatytułowane "Exepnsive Thrills", na którym znalazłem dla siebie taką oto rozkoszną piosenkę.



Kolejna płyta, której premiera miała miejsce przed tygodniem, bostońska formacja Gone i ulubiony fragment z albumu "Poor You".



 Thierry Zaboitzeff to francuski artysta, co niektórzy bardziej zorientowani, mogą kojarzyć to nazwisko jako współzałożyciela grupy Art Zoyd, działali od 1975 do 1997 roku. W ubiegłym tygodniu opublikował zestaw nagrań zatytułowany "Le Passage". Wybrałem taki oto fragment.



Devon Welsh to nasz dobry znajomy, na łamach tego bloga recenzowałem jego płytę z 2018 roku, który wczoraj opublikował nowy album zatytułowany "Come With Me If You Want To Live". Oto mój ulubiony fragment.



Również wczoraj nestor saksofonu Charles Lloyd opublikował najnowsze wydawnictwo zatytułowane "The Sky Will Still Be There Tomorrow".





 

sobota, 9 marca 2024

KAHIL EL' ZABAR'S ETHNIC HERITAGE ENSEMBLE - "OPEN ME, A HIGHER CONSCIOUSNESS OF SOUND AND SPIRIT" (Spiritmuse Records) "Wibracyjna esencja wszechświata"

 

   Kahil El' Zabar (Clifton Blackburn) nadchodził, nadchodził i wreszcie się zjawił. Całkiem niedawno wspominałem o zbliżającej się wielkimi krokami premierze jego płyty, czy raczej pełen entuzjazmu zapowiadałem to wydawnictwo, o jakże sugestywnym, a zarazem adekwatnym, tytule -  "Open Me, A Higher Consciousness Of Sound And Spirit". Dobrze wiecie, jak to zwykle bywa, kiedy na coś się czeka. Czas, który pozostał, w jakiś dziwny sposób zaczyna się wydłużać i rozciągać, jakby był zrobiony z gumy, szczególnie, kiedy myśli się o czymś intensywnie albo wciąż do tego powraca, w kolejnych nawet pozornie bezwiednych przypomnieniach. Czas to również jeden z głównych tematów ostatniego wydawnictwa naszego dzisiejszego głównego bohatera. Jego nieubłagany upływ, sposoby odmierzania, interpretowania osobliwego przebiegu, mieszające się ze sobą trzy kierunki - przeszłość, teraźniejszość, oraz to, co dopiero nadejdzie. Jakby kolejnym wymownymi odsłonami najnowszego, dodajmy, bardzo udanego albumu, Kahil El' Zabar chciał nam przypomnieć, że to właśnie czas wyznacza nam horyzont naszego bycia tu oto.



Kahil El' Zabar to artysta wielu rozmaitych talentów. Przede wszystkim uznany i ceniony perkusista, ponoć całkiem niezły malarz, wyrafinowany kucharz, o czym mogli przekonać się nieliczni, którzy dostąpili zaszczytu skosztowania jego wykwintnych potraw, a także krawiec czy projektant. Kiedy przed laty spędzał czas u boku Niny Simone, przy okazji szył dla niej ubrania, w których legendarna wokalistka chętnie się pokazywała (jego spodnie kosztowały pięćdziesiąt dolarów za sztukę). Nie wiem, czy były to również suknie ślubne, chociażby takie, które można było podziwiać i kupić w sklepie prowadzonym przez jego matkę. Ojciec policjant oraz wuj El' Zabara grali na perkusji, nie dziwi więc fakt, że młody Kahil również poszedł w ich ślady, kontynuując naukę gry w Lake Forest College, gdzie pilnie słuchał wykładów z filozofii i muzyki. Później był półroczny staż w Ghanie, odkrywanie egzotycznej kultury, nowych podziałów rytmicznych, własnej tożsamości. 

"Chicago było wtedy (lata sześćdziesiąte) jedną wielką "wioską muzyczną" - wspominał nasz dzisiejszy bohater w jednym z wywiadów. Funkcjonując w obrębie kilku dzielnic, Kahil El' Zabar mijał na chodniku przyszłych wirtuozów trąbki, saksofonu czy fortepianu. Lista osób, z którymi współpracował jest imponująca - wspominana wcześniej Nina Simone, Cannonball Adderly, Paul Simon, Pharoah Sanders, Stevie Wonder, Archie Sheep, David Murray, Don Cherry, z którym połączyła go mocna więź przyjaźni, itd. W tym personalnym kontekście chyba łatwiej wymienić artystów, z którymi do tej pory jeszcze nie zdołał wystąpić na jednej scenie lub znaleźć się pod dachem studia podczas kolejnych sesji nagraniowych.

Swój obecny zespół Ethnic Heritage Ensemble założył w 1974 roku, mamy więc przy okazji okrągły jubileusz, czego potwierdzeniem jest najnowsze wydawnictwo oraz trasa koncertowa. Rok później w 1975, Kahil El' Zabar został prezesem AACM. Powołana do życia w 1965 roku organizacja miała wspierać afroamerykańskich twórców muzyki improwizowanej oraz eksperymentalnej. Celem nadrzędnym, jak zwykle w takich przypadkach, i w tamtym burzliwym okresie, była wolność do samostanowienia czy rozwoju, również ta ekonomiczna. Studia nagraniowe, rozgłośnie radiowe, krytyka prasowa, wszystkie te media były opanowane przez białych, którzy niechętnie odnosili się do tego typu twórczości. Ruch ten świetnie wpisał się w ówczesny niespokojny klimat społeczno-polityczny (zabójstwo Roberta Kennedy'ego i Martina Luthera Kinga). Pierwszym prezesem AACM był Muhal Richard Abrams, a początkowa składka dla członków wynosiła symbolicznego dolara. W ten sposób inwestowano w przyszłość młodych talentów, szkolono menadżerów, producentów, budowano studia nagraniowe, oraz szkoły, gdzie na specjalnych kursach uczono podstaw kompozycji i techniki. Raczej nie używano wtedy słowa "jazz", na określenie poczynań afroamerykańskich artystów, znacznie częściej mówiło się o "Wielkiej Czarnej Muzyce". Pierwszym opublikowanym nagraniem artysty wywodzącego się z kręgu AACM był album "Sounds" - sekstetu Roscoe Mitchella, który to skład jakiś czas później przeobraził się w Art Ensemble Of Chicago.



"Gatunek - powiada Kahil El' Zabar - to specyficzne postrzeganie tego, co staje się normą w danym stylu muzycznym, a przecież są jednostki, które wykraczają poza styl, żeby skierować komunikację do źródeł ducha". Trudno, szczególnie po przesłuchaniu wczoraj wydanego albumu, nie odnieść wrażenia, że amerykański artysta w tym cytacie wspomina również o sobie. Płyta "Open Me, A Higher Conscoiuness Of Sound And Spirit" to przede wszystkim niezwykła wyprawa przez czas, różne jego odnogi przeplatające się ze sobą we wzajemnym uścisku, ale także transgatunkowa opowieść dotycząca tradycji oraz historii jazzu i muzyki afroamerykańskiej. Któż obecnie mógłby to zrobić lepiej, jak nie doświadczony i niepokorny muzyk, który od samego początku swojej artystycznej drogi poruszał się własnymi ścieżkami. Warto w tym miejscu wspomnieć, że od kilku lat u jego boku wytrwale kroczą Corey Wilkes (trąbka), i Alex Harding (saksofon), a na potrzeby tej sesji w studiu pojawili się James Sanders oraz Ishmael Ali, grający na instrumentach skrzypcowych.

"Nie ma gatunku - podkreśla w kolejnym wywiadzie Kahil El' Zabar - są tylko emocje, myśli i wpływ dźwięku na naszą psychikę, na naszego ducha oraz siły życiowe". Ciężko nie zgodzić się z tym zdaniem, słuchając kolejnych udanych odsłon najnowszego wydawnictwa. Wspólnym mianownikiem wszystkich tych dwunastu kompozycji jest rytmika, mniej  lub bardziej nietypowe podziały, wyrażone za pomocą całego bardzo bogatego świata perkusjonaliów (dzwonki, grzechotki, kalimba, talerze, ale również głos), w których gąszczu El' Zabar bardzo sprawnie się porusza. O część duchową - "spiritual jazz" - tego albumu zatroszczyły się pozostałe instrumenty - saksofony, trąbki, róg, skrzypce, wiolonczela, altówka, których barwne dialogi oraz subtelne opowieści pozostają w odbiorcy na dłużej. Urzeka swoboda gry poszczególnych artystów, to empatyczne czucie partnera w kolejnej sugestywnie rozwijanej opowieści.



Album "Open Me, A Higher Consciounsness Of Sound And Spirit" udanie rozpoczyna kompozycja "All Blues", autorstwa Milesa Davisa, pochodząca z klasycznego dzieła legendarnego trębacza "Kind Of Blue", zagrana zgodnie z tytułem nieco wolniej, sprytnie wyłapująca i akcentujące wszystkie te bluesowe drobiny, przynosząca wraz z sobą także nieobecny w oryginale etniczny wymiar, i funkcjonująca w ulubionym trybie amerykańskiego artysty "RHK" - "Rytmika, harmonia, kontrapunkt". Nie tylko przy okazji tej odsłony mogą przypomnieć się wczesne filmy Jima Jarmuscha. Najbardziej energetyczny, tuż obok "Kari", wydaje się być hard-bopowy "Passion Danse", którego twórcą był Mccoy Tyner. Wspaniały, rozkosznie funkujący "Compered To What" pochodzi z twórczości Eugene'a McDanielsa.

 Wiele z tych kompozycji możemy całkiem nieźle kojarzyć, oczywiście w odmienionych  wersjach - z wcześniejszych płyt El' Zabara. I tak, "Hang Tuff" pochodzi z albumu o tym samym tytule, opublikowanym w 1991 roku. Poruszający, intymny i wspaniały "Can You Find A Place" po raz pierwszy pojawił się na płycie "Black Is Back" (2014), utwór "Ornette" znajdziemy na albumie Ritual Trio - "Renaissance Of The Resistance" (1991), a "Great Black Music" dopełnił listę wydawnictwa "Follow The Sun" (2013).Jak wyraźnie widać, najnowsze dzieło załogi dowodzonej przez admirała Kahila El' Zabara, to również okazja do tego, żeby sięgnąć do poprzednich płyt tego wciąż słabo znanego w naszym kraju artysty. 

"Im jestem starszy, tym bardziej muszę stać się studentem" - podkreśla amerykański perkusista. W kolejnych fragmentach płyty "Open Me, ..." Kahil El' Zabar nie ogranicza się tylko do grania na instrumentach perkusyjnych, równie chętnie zabiera głos - śpiewa, mruczy, powtarza poszczególne frazy, wzdycha lub pojękuje, wchodząc przy okazji w interakcje z pozostałymi instrumentami. Największym atutem tego wydawnictwa jest jednak zwyczajna i od razu wyczuwalna radość wynikająca ze wspólnego grania, coraz rzadziej obecnie spotykana. Na koniec raz jeszcze oddam głos głównemu bohaterowi dzisiejszego wpisu - "Muzyka to wibracyjna esencja wszechświata". A album "Open Me, A Higher Consciusness Of Sound And Spirit" jest doskonałym tego potwierdzeniem.

(nota 8.5/10)

  


Dziś odwracamy tradycyjną kolejność oraz proporcję dodatków, na początek muzyka improwizowana lub z pogranicza jazzu i alternatywy. Przed Wami bardzo urokliwa, wyjątkowo subtelna, oraz jedna z moich ulubionych kompozycji ostatnich dni. Grupa Caoilfhionn Rose, i fragment albumu "Constellation", który ukaże się 24 maja nakładem oficyny Gondwana Records.



Ali Jackson - perkusja, Omer Avital - bas, Aaron Goldberg - fortepian, czyli formacja Yes! Trio i fragment z płyty "Spring Spring" wydanej pod koniec lutego.

 


Przeniesiemy się na Wyspy Brytyjskie, kompozycja z płyty saksofonisty Jon Loyd Quartet - "Earth Song".



Oren Ambarchi/Johan Berthling/Andrea Werliin - fragment albumu "Ghosted II", który ukaże się 26 kwietnia nakładem oficyny Drag City.



Artystka z Brooklynu Amirtha Kidambi, prężnie rozwijająca się skandynawska oficyna We Jazz, oraz kompozycja z płyty "New Monuments", która ukaże się 15 marca.



Ponoć składy nie grają, ale taki... musi zagrać. Chris Potter (saksofon), Brad Mehldau (fortepian), John Patitucci (bas) i Brain Blade (perkusja). Kompozycja pochodzi z płyty "Eagles Point", która ukazała się wczoraj. 



Pod nazwą Astrel K ukrywa się Rhys Edwards, który wczoraj opublikował album zatytułowany "The Foreign Department", gdzie znalazłem taki wyborny fragment!



Przeniesiemy się do Manchesteru, w ubiegłym tygodniu ukazał się album grupy TSSFU zatytułowany "Me, Jed And Andy". Wybrałem dla Was takie oto moje ulubione cudeńko.



Zespół prosto z Sydney, czyli Royel Otis, i ulubiony fragment z płyty wydanej na początku lutego zatytułowanej "Pratts And Pain".



Na koniec zajrzymy do słonecznej Kalifornii, jednak nie na korty Indian Wells, tylko na wydaną wczoraj debiutancką płytę grupy Torrey - "Torrey", na której znalazłem dla siebie taki oto fragment.