sobota, 27 maja 2017

MT.WOLF - "AETHERLIGHT" (CRC Music Group) "Na obrzeżach muzycznej pruderii"




W ostatnim czasie emocje związane z odsłuchiwaniem płyt przegrały w nierównej walce z emocjami, które towarzyszą grze w tenisa. Wiosenne zmagania tenisistów zwykle odbywają się na ceglanej mączce, a ja od lat mam nieskrywaną słabość akurat do tego typu nawierzchni. Oczywiście mączka mączce nierówna, są nawierzchnie szybsze i wolniejsze, lepsze, pod względem równości powierzchni oraz gorsze (Foro Italico). Najlepsze pod względem jakości są paryskie korty. Pomimo, iż moje pierwsze tenisowe kroki stawiałem na nawierzchni betonowej, to tenisa uczyłem się przede wszystkim od mistrzów popisujących się spektakularnymi uderzeniami na kortach położonych w 16 dzielnicy Paryża. Z kilku podstawowych nawierzchni, na których zwykle rozgrywane są mecze tenisowe, to właśnie podłoże trawiaste oraz mączka ceglana są najbardziej wymagające. O ile do wygrania spotkania na trawie często wystarczy dobry "serv and volley", o tyle, żeby wygrać mecz na popularnej "cegle", trzeba pokazać pełnię tenisowych umiejętności. Mączka ceglana nie wybacza i obnaża wszelkie słabości tenisowego rzemiosła. Boleśnie się o tym przekonało wielu dziś legendarnych mistrzów, którzy w tenisie osiągnęli niemal wszystko - wszystko oprócz zwycięstwa na kortach Rolanda Garrosa. Jest coś dla mnie magicznego w obrazie ceglanego kortu, zraszanego leniwymi strumieniami wody, otoczonego kręgiem drzew, za czubkami których z wolna chowa się miodowa tarcza słońca. Turniej w Paryżu rozpoczyna się w niedzielę, i w tym roku, zarówno zmagania pań, jak i panów, zapowiadają się wyjątkowo ciekawie. Już zacieram ręce.

Po takim wstępie, aż prosi się, żeby przedstawić artystę bądź zespół pochodzący z kręgu języka francuskiego. Jednak nic takiego, i godnego uwagi, nie przewinęło się przez mój odtwarzacz w ostatnich tygodniach. W oczekiwaniu na zbliżającą się wielkimi krokami premierę albumu Broken Social Scene, ("Hug of Thunder", 7 lipca), powróciłem do ich starych płyt. Szczególnie zawiesiłem się - i to nie po raz pierwszy - na jednym utworze, który jest dla mnie czymś na kształt definicji stylu kanadyjskiej formacji, ale również pokazem pełni możliwości. Swoboda, niczym nieskrępowana wyobraźnia, radość grania, żywioł i energia. Aranżacja i realizacja to w tym wypadku małe dzieło sztuki. I to coś niesamowitego, ulotnego, niby chwile zbliżającego się climaxu, które jakimś cudem udało się utrwalić w postaci cyfrowego zapisu. Obietnica spełnienia odnawiana po wielokroć oraz jej permanentne odroczenie. Balansowanie na krawędzi rozkoszy. Eros i Tanatos splątani w dzikim tańcu... To wszystko i jeszcze więcej przychodzi mi do głowy, za każdym razem, kiedy z głośników dobiega ten znakomity utwór. Albo słucha się tego na 90% mocy wzmacniacza, albo wcale. Sąsiedzi wybaczą.... (Ps. Oczami wyobraźni widzę niektórych krajowych polityków, którzy w takt tego czarownego utworu tańczą... Jive'a).





Jeśli przyjąć, że w utworze "Superconnected" zespołu Broken Social Scene długimi fragmentami mamy do czynienia z czymś na kształt "muzycznej orgii", to w porównaniu z tą kompozycją najnowsza płyta MT.WOLF wydaje się być wyjątkowo pruderyjna, szczególnie jeśli chodzi o partie wokalne. "AETHERLIGHT" to pierwszy album angielskiej grupy nagrany po odejściu wokalistki, która postanowiła robić solową karierę. Żeby formacja mogła istnieć dalej, trzeba było kimś ową krnąbrną panią zastąpić. Zastąpiono i to niejako w dwójnasób. Na płycie mamy bowiem dwie linie wokalne. Raz jest to nieśmiały, wycofany i delikatny falset, a innym razem męski głos, przywołujący skojarzenia z wokalistami sceny gotyckiej. Długie dźwięki, staranne frazowanie ("chóralne"), które momentami brzmi nieco pompatycznie, jakby ktoś próbował obwieścić prawdy wzniosłe i piękne. Ten niższy głos odrobinę przypomina sposób śpiewania oraz barwę głosu Davida Martina z zespołu iLikeTrains, tyle że zamiast przeszywających powietrze gitar - których, przyznam szczerze, w poszczególnych fragmentach albumu mocno mi brakowało - mamy mniej lub bardziej zgrabne orkiestracje (jak chociażby w "Heavenbound"). Bez trudu można również odnaleźć w niektórych utworach nawiązania do twórczości Sigur Ros czy wczesnego Bon Iver. Jak się okazało, te moje pierwsze skojarzenie nie były przypadkowe, ponieważ płytę produkował Ken Thomas, który wcześniej współpracował z takimi zespołami jak: Sigur Ros, M83, Daughter (stąd ten melodramatyczny charakter kilku piosenek). I pewnie fani wyżej wymienionych grup z radością przywitają na półkach sklepowych album "AETHERLIGHT". Jeśli chodzi o skromną osobę autora tego bloga, odczuwa on pewien niedosyt. Jednak po nałogowym obcowaniu z kompozycją "Superconnected", wiele nawet całkiem zgrabnie napisanych utworów może wydawać się dziwnie płaskich.

 (nota 7/10)




niedziela, 7 maja 2017

SHE-DEVILS - "She-devils" (Secretly Canadian) - "Kanadyjskie panaceum na avant-popowe tęsknoty"


"She Devil" to horror z 1957 roku wyreżyserowany przez Kurta Neumanna (tego samego, który rok później nakręcił bardziej znany obraz "Mucha"). Fabuła, jak to w przypadku tego gatunku zwykle bywa, nie jest zbyt skomplikowana. Główny bohater - doktor Dan Scott - jest twórcą serum, które leczy dolegliwości zwierząt. Kierowany uczuciem lekarz próbuje pomóc kobiecie chorej na gruźlicę. Podaje jej owo "magiczne serum", ale nie jest w stanie przewidzieć skutków ubocznych. Kyra Zelas - w tej roli Mari Blanchard - szybko wraca do zdrowia, ale pod wpływem działania leku zmienia się jej osobowość.

She-Devils to również nazwa zespołu (i to niejednego). Ten, który jest bohaterem dzisiejszego wpisu, nagrał właśnie debiutancką płytę dla prestiżowej wytwórni Secretly Canadian. She-Devils to kanadyjski duet, który tworzą: wokalistka Audrey Ann Boucher i odpowiadający za wszelkie dźwięki Kyle Jukka. Spotkali się cztery lata temu w Montrealu, szybko polubili i postanowili spróbować swoich sił na scenie. Ta sympatyczna para czerpie inspiracje dla swojej twórczości z kina oraz ze sztuki. Pośród ważnych dla nich artystów wymieniają takie nazwiska jak: Andy Warhol, John Waters, Quentin Tarantino, ale również Walt Disney.
 
 Przekładając na język sztuk plastycznych, można powiedzieć, że jest coś w twórczości sympatycznych Kanadyjczyków z filmów rysunkowych albo z komiksu. Wyraźna, gruba kreska, charakterystyczne, może nawet odrobinę przerysowane postacie, i co warte szczególnego podkreślenia, cała paleta barw. Przy pierwszym przesłuchaniu ich debiutanckiego albumu, od razu rzuca się w uszy głos Audrey Ann Boucher. Do zalet można z pewnością zaliczyć jego charakterystyczną, momentami hipnotyczną, barwę. Jednak ten specyficzny sposób śpiewania może niektórym, co bardziej wrażliwym, nieco przeszkadzać, albo męczyć. Audrey Ann lubi, z sobie tylko znanych powodów, przeciągać końcówki fraz, co nie zawsze przynosi pożądany efekt. Widać, taki już ma styl, i w tym czuje się najlepiej.
Stylistycznie można twórczość kanadyjskiego duetu wrzucić gdzieś pomiędzy takie uznane już marki jak: Pram, Broadcast, Solex, Stereolab. Najnowszy krążek She-Devils długimi fragmentami zawiera całkiem przyzwoity avant/retro-pop. Aranżacje poszczególnych utworów również zdają się być całkiem bogate, jak na skromny duet. Kyle Jukka z dużym wyczuciem dobrego smaku potrafi oddać muzyczny klimat przełomu lat 50/60-tych, jak chociażby w balladach - "How Do You Feel", "Buffalo", żeby po chwili zabrać słuchacza w psychodeliczną podróż - "Never Let Me Go", "Make You Pay",  "Hey Boy".

Czy debiutancki album She-Devils stanowi dobre panaceum na moje avant-popowe tęsknoty? I tak, i nie... Kilka utworów broni się całkiem nieźle - zważywszy również na fakt, że popełnili je młodzi debiutanci - i dość szybko zapada w pamięć. Nad innymi kanadyjski duet mógł jeszcze nieco bardziej popracować, żeby nie trąciły banalnymi rozwiązaniami. Jednak warto odnotować ten debiut, gdyż w ostatnich tygodniach jakoś nie potrafię odnaleźć dla siebie czegoś intrygującego w krainie avant-popu. Obok albumu VIOLENTS AND MONICA MARTIN - "Awake And Pretty Much Sober", to ciekawa propozycja tej wyjątkowo zimnej wiosny. O ile She-Devils spoglądają wstecz i w swojej twórczości odwołują się do bliższej bądź dalszej przeszłości, o tyle Violents And Monica Martin na swoim debiutanckim krążku korzystają z dobrodziejstw współczesnego brzmienia. Zamiast psychodelicznego rozedrgania i egzystencjalnych niepokojów, które targają kanadyjskim duetem, Jeremy Larson (producent, kompozytor) i Monica Martin (śpiew), proponują chwilę nostalgii i wyciszenia, intymną atmosferę sypialni, rozmowy o miłości oraz miękką pościel kojących dźwięków.
Sami zdecydujcie, czego Wam bardziej potrzeba.
SHE-DEVILS - "She-devils" (nota 7/10)
VIOLENTS AND MONICA MARTIN - "Awake And Pretty Much Sober" (nota 7.5/10)