niedziela, 27 września 2020

MOOR MOTHER - "CIRCUIT CITY" (Don Giovanni Records) "Kolonizacja świata życia"

 

       "Krajobrazy jako fotografie, kobiety jako seksualne scenariusze, myśli jako słowo pisane, terroryzm jako moda, wydarzenia jako telewizja. Rzeczy wydają się istnieć jedynie z uwagi na owo dziwne przeznaczenie. Zaczynasz zastanawiać się, czy świat sam w sobie nie jest po prostu po to, aby służyć jako zwykła kopia reklamowa w jakimś innym świecie"
      J. Baudrillard - "Ameryka"


    Dziś przed Państwem "samo gęste" - stosując terminologię redaktora Piotra Kaczkowskiego - przynajmniej  w pierwszej części tego wpisu, bowiem, ukrywająca się pod szyldem Moor Mother, Camae Ayewa, jeńców raczej nie bierze. Jej przekaz często bywa radykalny zarówno na poziomie formy i treści, jak i muzyki oraz słów. Debiutowała wydawnictwem "Fetish Bones" w 2016 roku, od razu przyciągając uwagę krytyków The Wire, Jazz Right Now, Spin czy Pitchofork, którzy nie szczędzili jej komplementów.

Camae Ayewa dorastała w specyficznym środowisku osiedla mieszkaniowego w Aberdeen. Echa tamtych dziecięcych wrażeń znajdziemy w warstwie lirycznej najnowszego albumu "Circuit City". To właśnie tam zetknęła się z ubóstwem, nietolerancją, segregacją rasową, systemem rozmaitych wykluczeń. "W naszych mieszkaniach mieściły się sklepy (...), byli tam ludzie zmagający się z alkoholizmem i narkomanią" - powiedziała w jednym z wywiadów, żeby po chwili dodać. "Uważa się, że ludzie, którzy mieszkają w tanich mieszkaniach nie mają żadnych  talentów". Artystka podkreśla znaczenie politycznie usankcjonowanych społecznych gett. Piętnuje wszelkie nierówności i formy segregacji, począwszy od rasowej, przez kryminalizację ubóstwa, a na religijnej skończywszy. W trakcie nauki w szkole artystycznej wraz z koleżanką założyła pierwszy zespół, do którego szybko dołączył poznany na ulicy basista. Jako żeński duet wyruszyły w trasę koncertową pod nazwą Girl Dressed As Girls. Nazwa "Moor Mother" miała w zamyśle autorki wskazywać i przywrócić "przednowoczesną czarną tożsamość". Poetka, aktywistka, artystka wizualna, rezydująca na co dzień w  Filadelfii, jest zwolenniczką afrofuturyzmu - ruchu, który jej zdaniem kreśli utopijne perspektywy dla afroamerykańskiej kultury.  

Album  "Circuit City" - podobnie, jak opisywany na łamach tego bloga świetny krążek Aging - "Sentenced To Love" - jest czymś na kształt dźwiękowego zapisu przedstawienia (musicalu). Premiera spektaklu miała miejsce 27 czerwca 2019 roku w FringeArts. Całość rozpoczyna się od dialogu Camae Ayewa'y z Elon Battle. Siedząc wygodnie w fotelach, w mieszkaniu należącym do korporacyjnego kompleksu, zastanawiają się, jakiej muzyki posłuchać, z naprawionego przed momentem gramofonu. Kiedy Ayewa wreszcie opuszcza igłę na powierzchnie winylowej płyty, zespół schowany za jej plecami zaczyna grać. Steve Montenegro (Mental Jewelry), Luke Stewart (Irrevesible Entanglements), Kiera Neuringera, T. Holmes, Aquiles, Madam Data (czyli Ada Adhiyatma) i Elon Battle, grają głównie jazz, płynnie przechodząc pomiędzy free-jazzowymi improwizacjami, a noise-jazzem. Płyta zawiera cztery kompozycje, czasem trwania zbliżające się lub przekraczające dystans dziesięciu minut. W niektórych odsłonach brzmienie łagodnieje, jak w moim ulubionym fragmencie "Time Of No Time", który otwiera swobodny śpiew i partia niepokojącego basu, żeby za moment nieco bardziej się zagęścić. Album, jak i spektakl zaczyna się od słów: "Było tyle traumy, tyle traumy, że nawet nie wiem, od czego zacząć". W tytułach poszczególnych utworów odnajdziemy industrialne nawiązania, mamy tu bowiem: maszynę ("zmuszanie do pracy przy maszynie, która jest tak wielka, że nawet jej w całości nie widać"), obwody i przewody oraz brak czasu (mieszkańcy gett, zdaniem autorki, nie mają czasu na normalne życie). 

W tekstach, które funkcjonują również na zasadzie "strumienia świadomości" (słowo śpiewane oraz mówione),  oprócz zaakcentowania wspomnianych wyżej różnych form segregacji, problematyki mieszkaniowej (brak tanich mieszkań), znajdziemy także krytykę ponowoczesnego kapitalizmu.  Przewija się ona również w wypowiedziach artystki, nawiązujących, mniej lub bardziej świadomie, do amerykańskich czy brytyjskich teoretyków kultury - J. Fiske, L. Grossberg, P. McLaren, R.Rorty - czy wcześniejszych niemieckich filozofów. Nie sądzę, żeby Camae Ayewa sięgnęła do prac przedstawicieli Szkoły Frankfurckiej, dajmy na to, do koncepcji Jurgena Habermasa, ale odnalazłaby tam wiele własnych nieśmiałych intelektualnych przeczuć czy intuicji, jak chociażby "kolonizację świata życia", czy "logikę systemu", która zawładnęła przestrzenią świata społecznego. 

Na poziomie muzycznym możemy się doszukać rozmaitych tropów, czy to z krainy improwizowanych dźwięków, czy to z awangardowej niszy: Matana Roberts, Fire! Orchestra itd. Korzystając z okazji, chciałbym w tym miejscu przywołać dwa nieco zapomniane albumy, które jakoś korespondują z krążkiem Moor Mother - "Circuit City". Pierwszy z nich to płyta Tomasza Stańki - "Witkacy, Peyotl/Freelectronic", nagrywana od kwietnia 1984 do listopada 1986, inspirowana i zawierająca teksty Witkacego z publikacji "Narkotyki - Niemyte dusze", zatopione w jazzowym brzmieniu. Drugi album - i nieco bardziej odległe skojarzenie - tym razem bez słowa mówionego, ale równie radykalny brzmieniowo, powstał w podobnym okresie. Zarejestrowany został 2 lipca 1988 roku w Berlinie. Cecil Taylor European Orchestra - "Alms/Tietgarten (Spree)". Wydawnictwo zawiera dwie kompozycje (ok. 60 minut każda), i pokaz możliwości kilkunastu muzyków dowodzonych przez pianistę Cecila Taylora. W składzie znajdziemy takich mistrzów jak: Tomasz Stańko, Peter Brotzman, Louis Scalvis, William Parker, Enrico Rava i Evan Parker. 


(nota 8/10)





Zarówno przed tygodniem, jak i dziś krążymy po drogach i bezdrożach Filadelfii. W kąciku deserowym również pozostaniemy w tym mieście, ponieważ jest z nim związany Beverly Glenn-Copeland. Płyta "Transsmission: The Music Of Beverly Glenn-Copeland" przywołuje sylwetkę tego niezbyt u nas znanego transseksualnego artysty, i stanowi zachętę, żeby sięgnąć do jego fonograficznego dorobku. Tym bardziej, że wydawnictw nie ma zbyt wiele, a sam 76-letni Copeland znalazł się obecnie w trudnej sytuacji finansowej. Na wspomnianym wyżej zestawie znajdziemy pierwszy nowy utwór napisany od piętnastu bodajże lat - "River Dreams". Moja ulubiona kompozycja "Ever New" otwiera album "...Keybords Fantasies..." z 1986 roku.




Skoro miasto Filadelfia, to pozwólcie, że na koniec, bo jakiś koniec być musi, żeby mógł być kolejny początek, powrócę do moich ulubionych dźwięków z albumu, który anonsowałem przed tygodniem. Jakże udany, cudny cover pieśni Neila Younga. Smacznego!





 

niedziela, 20 września 2020

SHABASON, KRGOVICH & HARRIS - "PHILADELPHIA" (Idee Fixe Records) "To, co umyka..."

 

     Pod koniec lat 80-tych wielu z nas nie było jeszcze na tym padole łez, inni z mizernej blastocysty przemieniali się w nieco dojrzalsze formy istnienia, jeszcze inni wycierali niedomyte korytarze szkół podstawowych, wyręczając w ten sposób zajęte plotkami sprzątaczki, i snując poważne plany dotyczące najbliższej przyszłości. W tych jakże śmiałych niekiedy marzeniach wkładaliśmy skafander kosmonauty, przymierzaliśmy pogrzebowe wdzianko kominiarza albo wciskaliśmy się w pomarańczowy uniform kierowcy śmieciarki, której poczynania bacznie śledziliśmy z okien podczas nudnej lekcji. Tymczasem w marcu 1988 roku David Sylvian i Holger Czukay opublikowali album "Plight And Premonition". Krążek zawierał dwa utwory utrzymane w ambientowej stylistyce. Jeszcze w grudniu tego samego roku, zachęceni owocną współpracą, obydwaj panowie ponownie przekroczyli gościnne progi Can Studio w Kolonii, żeby zarejestrować następny materiał zatytułowany "Flux Mutability". Płyta zawierała również dwa utwory, czasem trwania oscylujące wokół 20 minut. Dlaczego na wstępie dzisiejszego spotkania pozwoliłem sobie wrócić do przeszłości i przypomnieć te dwa wspaniałe wydawnictwa? Powód jest bardzo prosty. Oto na rynku pojawiła się płyta o wdzięcznym tytule "Philadelphia", która w pewien sposób nawiązuje do sylvianowskiej estetyki ze wspomnianego wyżej okresu.

 Wszystko zaczęło się mniej więcej dwa lata temu, kiedy trójka przyjaciół - Joseph Shabason, Nicholas Krgovich i Chris Harris - nudzili się w jesienne wieczory na tyle, że zaczęli komponować, a potem drogą elektroniczną przesyłać próbki demo. Zebrało się tego osiem nieopierzonych utworów, które wymagały pracy, uwagi oraz dalszej obróbki. "Jesienią 2019 zdaliśmy sobie sprawę, że jeśli nie spotkamy się razem w jednym miejscu, nigdy nie ukończymy tego albumu". Świadomi czyhających zagrożeń polecili więc do Toronto, gdzie nagrali cały materiał podczas trzech sesji.

O Josephie Shabasonie wspominałem na łamach tego bloga, chociażby przy okazji jego wydawnictwa "Anna", które poświęcił chorującej matce. Cieszę się, że powrócił w dobrej formie, i znów pojawia się w moim wpisie, bo oznacza to, ni mniej ni więcej, iż postawiłem na właściwego konia. Shabason to kanadyjski muzyk sesyjny, kompozytor, saksofonista, znany ze współpracy z takimi grupami jak: Destroyer czy The War On Drugs. Wzrastał w rodzinie muzycznej, bowiem jego ojciec był pianistą jazzowym. Ceni sobie twórczość Briana Eno, Terry Riley'a, Masabumi Kikuchi, czy Midori Takady, do których również odwołują się autorzy krążka "Philadelphia". "Album narodził się z miłości do japońskiej muzyki New Age". Ostatnio dał prókę swoich możliwości przy okazji płyty formacji Austra lub na albumie "Heavy Nights" zespołu Evening Hymns. Jako zaproszony gość - wziął do ręki flet oraz saksofon - wkroczył do studia, kiedy Nicholas Krgovich nagrywał płytę "Ouch" (2018). 

Krgovich to multiinstrumentalista i wokalista pochodzący z Vancouver. Ponoć sam Robert Wyatt powiedział o nim i o jego twórczości takie oto zdanie: "Piękny, bardzo wzruszający i ludzki". Debiutował w 2002 roku albumem "When It's Dark And It's Summer". Współpracował z Mount Eerie, Nite Jewel, Dirty Projectors. Popełnił był także jednoaktowy musical dla Vancouver Push Festival. Na wspomnianej przeze mnie płycie "Ouch", zawarł zestaw piosenek pełnych smutku, żalu i rozgoryczenia, w których zaprezentował doświadczenie bycia porzuconym. "Czuję się oszukany i okradziony" - śpiewał, przeżywając bolesne rozstanie. Z gitarzystą Chrisem Harrisem spotkał się pod szyldem P:Ano, kiedy wydali wspólnie album "The Den", grał u jego boku w zespole No Kids. Nic więc dziwnego, że przy okazji pracy na krążkiem "Philadelphia", pozostając w minorowym nastroju, również przypomniał sobie o dobrym znajomym.

Debiutanckie i najnowsze wydawnictwo tria Shabason, Krgovich & Harris zawiera osiem nagrań. W tkance aranżacyjnej znajdziemy tony fletu, saksofonu, trąbki, fortepianu, nagrania terenowe, a także rozmazane brzmienie syntezatorów oraz gitary, które przywołują skojarzenie z wydawnictwami Davida Sylviana i Holgera Czukaya z końca lat 80-tych.  Podobny ambientowy charakter, podobna nostalgiczno-melancholijna aura, przeciągnięte frazy gitary, które łagodnie odmierzają kolejne takty i podsuwają pod oczy widok kropli deszczu wolno spływających po okiennej szybie. Nie ma na tym albumie żywej i mocnej perkusji, raczej, i to rzadko, pojawiają się rozmaite perkusjonalia, dzięki czemu kompozycje uzyskały intymny czy kameralny wymiar.  Nagrania duetu Sylvian/Czukay miały instrumentalny charakter. Tymczasem w kompozycjach tria SKH pojawia się urokliwy głos Krgovicha. Całość rozpoczyna "Osouji", gdzie wykorzystano nagrania terenowe, w dalszej części albumu znajdziemy dziecięce głosy, śpiew ptaków czy szum strumienia. W tytułowej kompozycji "Philadelphia" panowie nawiązują bezpośrednio do znanego utworu Neila Younga z 1993 roku. Trzeba przyznać, że jest to bardzo udany cover. Zawiera delikatną wokalizę, kruche dźwięki fortepianu w duchu Erika Satie, okraszone nieśmiały muśnięciami blach perkusji i krótkim westchnieniem trąbki. Najciekawsze na płycie zdają się być te najdłuższe utwory, czasem trwania przekraczające sześć czy zbliżające się do ośmiu minut. Wtedy to muzyka Kanadyjczyków może w pełni wybrzmieć i wprowadzić słuchacza w błogi kontemplacyjny letarg. W tekstach Nicholas Krgovich akcentuje rolę szarej codzienności, jak przez szkło powiększające przygląda się prozaicznym zdarzeniom, zwykłym przedmiotom, które umykają naszej uwadze.


(nota 7.5/10)




 

  W kąciku deserowym dziś aż trzy rodzaje różnych ciast. Skoro pojawiło się w tekście nazwisko Erika Satie, to może warto posłuchać, jak Jospeh Shabason spróbował odczytać jeden z klasyków mistrza, oryginalnie kompozycja "Gymnopede No.1" datowana jest na 1888 rok. Myślę, że w tej formie całkiem nieźle uzupełniłaby listę utworów zawartych  na albumie "Philadelphia".




Kolejny kawałek ciasta to propozycja dla fanów formacji Skeletons. Wspominałem o niej wiele razy na łamach tego bloga, ostatnio chociażby przy okazji solowego wydawnictwa założyciela tej grupy Matta Mehlana. Najnowszy album "If The Cat Come Back" ukazał się kilka dni temu. Niestety nie jest to dzieło na miarę moich ulubionych płyt Skeletons, czyli "Money" lub "People". Krążek zawiera dziewięć dość różnorodnych utworów, choć do pełni szczęści ewidentnie sporo zabrakło. Znajdziemy na nim więcej eksperymentów elektronicznych, poszukiwań ciekawego brzmienia, co zawsze było znakiem rozpoznawczym amerykańskiej formacji. Jednak tym razem zbyt dużo tutaj jakiegoś niesfornego momentami niezdecydowania, folgującej zbyt mocno wyobraźni. Problem polega na tym, że szukać, to nie zawsze oznacza znaleźć. Choć samo poszukiwanie bywa niekiedy wielce inspirujące. Moim numerem jeden  tego albumu od razu został "The Edge", pozostawiając daleko w tyle całą resztę. Definicja stylu, czy coś na kształt muzycznego autografu tej grupy.



Na koniec deserowego kącika zapowiedź płyty, która ukaże się w lutym 2021 roku, będzie nosić tytuł "In Quiet Moments". Cieszę się, że włodarze wytwórni Bella Union znów postanowili zaprosić do studia zaprzyjaźnionych artystów. Owocem pierwszego spotkania był krążek "Ojala", projektu, który przybrał nazwę Lost Horizons. Najwyższa pora na kolejną odsłonę.




środa, 9 września 2020

ODDFELLOW'S CASINO - "BURNING! BURNING!" (Nightjar Records) "Piękni dwudziestoletni"

    Dwadzieścia lat to całkiem sporo czasu, żeby zdobyć, a potem ugruntować pozycję na scenie muzycznej. Nie wiem jednak, czy ten problem kiedykolwiek zaprzątał głowę Davida Bramwella. Przez minione dwie dekady brytyjski twórca jak zwykle trzymał się z daleka od czołówek prasy branżowej czy portali muzycznych, nie zabiegał specjalnie o fanów i rozgłos, po prostu, robił swoje, w miarę regularnie przypominając o sobie kolejnymi wydawnictwami. Zebrało się tego kilka epek i singli, raptem siedem pełnowymiarowych albumów (dużo? mało?). Ten najnowszy - dodajmy na marginesie bardzo udany - ukazał się całkiem niedawno i nosi tytuł "Burning! Burning!". Można powiedzieć, że w tym roku David Bramwell świętuje na całego, gdyż oprócz wspomnianego wyżej krążka, ukaże się jeszcze retrospektywna płyta "Oddfellow's Casino Revisited" oraz zapis spektaklu "The Cult Of Water".

David Bramwell to dziennikarz, prezenter radiowy, autor audycji tematycznych dla BBC Radio 3 i 4, pasjonat i ekscentryk, badacz egzotycznych kultur i znawca lokalnych folklorów. Przełomem dla jego intelektualnych poszukiwań było odkrycie książek Carla Junga, Wilhelma Reicha i Rudolpha Steinera. W dalszej kolejności zainteresował się magią i okultyzmem, odsłaniał tajniki rozmaitych wierzeń, badał znaczenie poszczególnych symboli, jak chociażby pojęcie "wody", któremu poświęcił niejeden program oraz pracę "The Cult Of Water". Przywołuje tam sielską krainę dzieciństwa w Doncaster oraz podróż w górę rzeki Don. Zgrabnie sklejona wielowątkowa opowieść zostaje wyrażona przez historie, muzykę, archiwalne filmy, i podpisana przez twórcę, który zmaga się z talasofobią (lęk przed morzem, dużymi akwenami).
David Bramwell wychodzi z założenia, że cywilizacja naukowo-techniczna skupiła się jedynie na tym, co mierzalne i obliczalne ("mędrca szkiełko i oko"), odsłoniła tylko fragment rzeczywistości i usunęła z pola zainteresowania wszystko to, co wymyka się jednoznacznej definicji. Nie wiem, czy brytyjski wokalista naprawdę wierzy w duchy, ale chętnie składa wizyty w "nawiedzonych miejscach", zapomnianych dworkach, cmentarzach, miejscach kultu. Wszystko to znajduje potem swój przetworzony wyraz w tekstach jego piosenek. Jak chociażby w tej, z najnowszego wydawnictwa, zatytułowanej "Night Of The Dab Tsog", która przedstawia autentyczną historię. Oto grupa mężczyzn z plemienia Hmung w Laosie, po przeprowadzce do USA w 1979 roku zmarła we śnie podczas jednej nocy. Z kolei w kompozycji "Leave Behind" usłyszymy głos Pat, sąsiadki Bramwella, która opowiada o swoich problemach z duchami. "Marian Marks" zainspirowana została odwiedzinami artysty w XV - wiecznym domu Alana Garnera w Alderley (brytyjski pisarz fantasy).
Utwór "Twice Around The Sun" to spacer po Wiltshire i odkrywanie neolitycznych kamieni.  W dalszej części płyty znajdziemy odwołania do symboliki wody, światła i ognia, nawiązania do legend, między innymi tej o druidach, do którego zakonu Bramwell wstąpił był w ubiegłym roku. Cały zestaw nagrań zawiera dziesięć kompozycji zarejestrowanych w Church Road Studios, z gościnnym udziałem Elizy Skelton (głos) i Emmy Papper (klarnet).

Nazwa "Oddfellow's Casino" pochodzi od nazwiska wiktoriańskiego dziwaka Ambrose'a Oddfellowa. W 1991 roku babcia Davida Bramwella - Sylvia, mieszkająca w Woodhall Spa, również zafascynowana okultyzmem - zostawiła mu niecodzienny spadek. Stuletnie wąsy zamknięte w pudełku. Właścicielem owych wąsów był wspomniany wcześniej Ambrose Oddfellow, który ponoć obciął je na cele charytatywne.
Skład formacji wielokrotnie zmieniał się przez ostatnie dwadzieścia lat, a jedynym jej stałym członkiem był... założyciel i twórca grupy. Z tych nieco bardziej znanych nazwisk, które podpisały listę obecności na tym lub poprzednich wydawnictwach warto wymienić basistę Stereolab - Simona Johnsa czy Steve'a Lewisa z grupy Fujija And Miyagi.
David Bramwell od samego początku, czyli od całkiem udanego debiutu - "Yellow Bellied Wonderland" (2002) - traktował poszczególne gatunki jak tropy lub wyzwania, śmiało przekraczając stylistyczne granice. Podobnie jest w przypadku najnowszego krążka "Burning! Burning!". Znajdziemy tutaj gustowne aranżacje, zrobione z dużym wyczuciem oraz smakiem, elementy dream-popu, indie-rocka, elektroniki, indie-folku, czy art-rocka, jak w urokliwym i jednym z moich ulubionych utworów "Strange Lights In The Sky", który płynnie przechodzi w "Twice Around The Sun". Warte odnotowania, i wielu ponownych odtworzeń, są: "Where Are The Memories Of Henry Sargeant" i transowy "Frozen Warnings".
Ciężko zaprzeczyć, że David Bramwell wypracował indywidualny styl. Szkoda tylko, że tak nieliczni fani muzyki wiedzą o jego istnieniu. Trzeba przyznać, że z okazji jubileuszu dwudziestolecia obecności na scenie brytyjskiej efemerycznej formacji, jej twórca obdarował nas bardzo spójnym i dobrym wydawnictwem.

(nota 7.5-8/10)






Skoro dziś świętujemy wraz z Davidem Bramwellem, to w kąciku deserowym powinna zabrzmieć kolejna jego kompozycja. Niech to będzie pierwszy utwór Oddfellow's Casino, jaki usłyszałem w życiu. Był 2012 roku, na rynku pojawiła się płyta "The Raven's Empire", którą zamykało to jakże pełne "bramwellowskiej magii" cudeńko - "Death Won't Have Me". A brytyjskiemu twórcy skromny autor tego bloga życzy dużo dobrego!





sobota, 5 września 2020

HANNAH GEORGAS - "ALL THAT EMOTION" (Dine Alone Records) "Rozczarowania i emocje"

   Jakoś nie mam w tym roku szczęścia do koncertów sygnowanych logo "Ropeadope". Wiosną nieco męczyłem się obcując z koncertowym materiałem Logana Richardsona. Jego poprzednia płyta "Blues People" była znakomita i długo gościła w moim odtwarzaczu. Granie "na żywo" rządzi się swoimi prawami, i dużo w tej delikatnej, wbrew pozorom, materii zależy od realizatora dźwięku, a ten w przypadku krążka "Logan Richardson Live At The Ropeadope Room" ewidentnie się nie popisał. Większość nagrań brzmi szorstko, momentami wręcz jazgotliwie. Poszczególne instrumenty wchodzą na siebie, scena muzyczna traci przejrzystość, może nawet nie tyle co traci, bo niemal od samego początku tego zapisu jej nie miała, po prostu nieprzyjemnie zagęszcza się, a słuchacz wraz z kolejnymi minutami coraz bardziej traci cierpliwość. Pomyślałby kto, że obcuje z bootlegiem, a nie oficjalnym wydawnictwem wytwórni. Jeśli chodzi o krążek Christiana Scotta A Tunde Adjuaha - "Axiom", to realizacja nagrań jest dużo lepsza, niż miało to miejsce przy okazji albumu Richardsona. Jednak nie przekonuje mnie większość z tych kompozycji na tyle że, chciałbym do nich powracać. Najciekawsza wydaje się być "Guinnevere". Rejestracji nagrań dokonano w nowojorskim Blue Note Jazz Club, w stałym składzie, z Eleną Pinderhuges na flecie i Lawrencem Fields przy fortepianie.

Spory opór materiału - co zwykle ma swoje dobre strony, ale nie w tym przypadku - napotkało moje ucho obcując z najnowszym wydawnictwem Tigrana Hamasyana - "The Call Within". Bardzo sobie cenię pianistykę armeńskiego artysty. Niedawno obchodził 33 rocznicę urodzin. Debiutował w 2009 roku albumem "Red Hail", wydanym przez wytwórnię Plus Loin Music. Potem były krążki dla Act Music, ECM oraz Verve Records. Największe wrażenie w jego dyskografii zrobił na mnie album "Atmospheres" (ECM 2016). Dałem temu wyraz, pisząc o nim kilka entuzjastycznych słów na łamach tego bloga. Już sam skład artystów tworzących kompozycje na tym wydawnictwie obiecywał wiele. Obok Hamasyana zagrali tam: Arve Henriksen, Evind Aarset, Jan Bang - czyli nazwiska nie tylko znane niemal wszystkim fanom muzyki improwizowanej, ale i bliskie, które wielokrotnie w różnych konfiguracjach i przy różnych okazjach przewinęły się przez strony tego bloga.
W przypadku najnowszego krążka "The Call Within" Hamasyan próbuje pójść nieco nowocześniejszą ścieżką, niż miało to miejsce na "Atmospheres". W tkance aranżacyjnej pojawiają się więc chórki, głosy, automat perkusyjny, perkusja i bas, a także różne techniczne modyfikacje. Cały album zdaje się być drobnym ukłonem w stronę technicznego grania. Większość kompozycji zaczyna się od punktowych akcji fortepianu, które bardziej służą rytmowi niż warstwie melodycznej. Tej zresztą jest stosunkowo niewiele, brzmi ona, jak brutalnie wyrwana z jednego kontekstu i wrzucona nieco na siłę lub przypadkowo w kolejny. Sporo w tych nagraniach bolesnego z góry narzuconego reżimu. Nie brak zmian tempa w obrębie frazy, do czego przyzwyczaił nas armeński pianista oraz swobodnej improwizacji, ale niebezpiecznie upchanej w sztywne podziały rytmiczne. Za to kompletnie wyparowała gdzieś, tak urzekająca w jego wydaniu metafizyczna głębia, okraszona folklorem z rodzimych stron artysty. Płyta "The Call Within" inspirowana była poezją i kartografią, pianista kolekcjonuje stare egzotyczne mapy. Całość brzmi jak kolejna odsłona nieco nużącej, jak dla mnie, bajki spod szyldu "progresywny jazz". Cóż, estetyczne wybory twórców to nie koncert życzeń, i jakoś trzeba się do nich ustosunkować.
Rozczarowała mnie również najnowsza propozycja Aidana Knighta. Jego poprzednie debiutanckie wydawnictwo  - "Each Other" (2016) - bardzo lubiłem i często wracałem do tego zestawu naprawdę dobrych piosenek, nad którym unosił się duch Jeffa Buckleya. Niby minęło sporo czasu, bo cztery lata to odpowiedni okres, żeby zebrać kilka nowych  pomysłów, ale tym razem nie udało się stworzyć tylu udanych nagrań, i przede wszystkim  zaaranżować ich w intrygujący sposób. Zniknęła gdzieś magia dźwięku, a głos Knighta nie odsłonił się w pełni, i w tym dość przewidywalnym otoczeniu jakby stracił na wartości.
O płycie "Kompromat" I Like Trains lepiej nie wspominać, gdyż jest banalna niczym marzenia nastolatki o nowym chłopaku. Szkoda czasu, szkoda odtwarzacza, szkoda głośników, szkoda słów. Ale dość narzekania... Skoro nadarzyła się okazja, powróćmy na chwilę na mojego ulubionego nagrania z płyty "Each Other". Ależ tutaj wszystko się zgadzało!






Wygląda na to, że ostatnio rozsmakowałem się w kobiecych głosach, ponieważ dziś pojawi się kolejna przedstawicielka żeńskiej indie-popowej sceny. Podobnie jak to miało miejsce w przypadku Siv Jakobsen, również mogę całkiem szczerze wyznać, że lubię jej barwę głosu - zmysłową, delikatną, kobiecą właśnie. Hannah Georgas to kanadyjska wokalistka mieszkająca w Vancouver. Mam nadzieję, że wybaczy mi, kiedy wspomnę dyskretnie, iż 30 sierpnia skończyła 37 lat, i z tej okazji zrobiła sobie prezent, wydając czwarty w dorobku album zatytułowany "All That Emotion". Płyta w zamierzeniu miała być kontynuacją pomysłów zawartych na poprzednim krążku "For Evelyn", który zaczynał się od słów: 'Budzę się w środku nocy, myśląc: "O Boże, kim ja do cholery jestem", i w warstwie lirycznej traktował o zwątpieniu i egzystencjalnych lękach. W przypadku najnowszego wydawnictwa nie ma aż tylu autobiograficznych refleksji, choć emocji, jak to bywa u śpiewających pań, nie brakuje. Wszak kobiety żyją w świecie emocji, jakże często dla nas mężczyzn niedostępnych. Ktoś kiedyś powiedział, że gdyby przeciętny osobnik płci męskiej, był w stanie przez chwilę odczuć wszystkie stany emocjonalne, których zwykle doświadczają panie, jego mózg i układ nerwowy mogłyby tego nie wytrzymać.

Płyta "All That Emotion" jest całkiem znośna, powstawała w przeciągu kilku ostatnich lat, w oparciu o producencką pomoc Aarona Dessnera (The National, Big Red Machine), który wyprodukował świetnie przyjęty krążek "Folklore" - Taylor Swift. Początkowo Hannah Georgas przesyłała drogą mailową próbki demo na skrzynkę Dessnera. W końcu ten zaprosił ją do swojego studia - Long Pond Studios - gdzie w trakcie trzech sesji zarejestrowano cały materiał. Najdłużej trwały prace nad utworem "Habits", do którego powstało kilka wersji. "Aaron naprawdę dodał nową głębię i jakość do produkcji". Wokalistka podkreśla dbałość producenta o szczegóły, a także umiejętność tworzenia niezwykłych przestrzeni.
Na płycie znajdziemy jedenaście kompozycji, w dużej mierze wypełnionych urokliwymi melodiami o słodko-gorzkiej wymowie. Trochę tutaj klimatów ciepłych letnich nocy, a trochę jesiennej nostalgii. "Zastanawiam się, czy nadal będziesz mnie kochać, kiedy odkryjesz, że nie jestem taka, jak sądziłeś" -  ot, typowe kobiece rozterki, wplecione w zgrabnie podaną indie-popową stylistykę. Album całkiem nieźle powinien umilić czas oczekiwania na pojawienie się pierwszych poważnych jesiennych premier i kolejnych zaciętych bojów, podczas tegorocznej "pandemicznej" odsłony US Open.
 
(nota 7/10)

 



W kąciku deserowym dziś najnowszy singiel od Steve'a Jansena i jego kompanów. Na wokalu stały współpracownik niezastąpiony Thomas Feiner, Ulf Jansson zagrał na fortepianie, mój imiennik Charles Storm na syntezatorze, Steve Jansen tradycyjnie zasiadł przy zestawie perkusyjnym. Panowie nazwali się Exit North, a singiel nosi tytuł "Let Their Hearts Desire".