sobota, 28 stycznia 2023

MEG BAIRD - "FURLING" (Drag City)/ SIV JAKOBSEN - "GARDENING" (The Nordic Mellow) "W ogrodach kobiecości"

 

     "(...) w oknach, przez które wyglądaliśmy jako młodzi ludzie, w dziecięcym krajobrazie, który uważaliśmy za wyłącznie nasz, i na ulicach wyczerpanych patrzeniem na przemijanie pokolenia za pokoleniem, na wszystkich zmierzających do tego samego smutnego końca; w restauracjach i na spacerach, i w cudnych parkach, i na słodkich polach, na balkonach i tarasach, z których tyle razy podziwialiśmy księżyc znudzony patrzeniem na nas, i w naszych fotelach, i krzesłach, i w pościeli, aż znika z niej nasz zapach i wszelki ślad po nas, a prześcieradła zostają podarte na szmaty albo na ścierki, nawet przy pocałunku ktoś nas zastępuje, i wtedy ta druga osoba zamyka oczy, żeby nas lepiej zapomnieć; we wspomnieniach i w myślach, i w marzeniach, i wszędzie, i tak oto wszyscy jesteśmy jak śnieg na ramionach, śliski i uległy, a śnieg zawsze topnieje".  Javier Marias - "Trucizna, cień i pożegnanie"



W roli głównej dziś płyty dwóch pań, które pewnie się nie znają, choć przy bliższym poznaniu mogłyby znaleźć wspólny, nie tylko muzyczny, język. Pojawienie się obydwu albumów zapowiadałem jakiś czas temu pięknymi singlami, promującymi te, jak się okazało, bardzo udane wydawnictwa. Na pierwsze z nich "Furling" - Meg Baird czekałem nieco bardziej, cierpliwie odliczając długie tygodnie, skreślając dni i godziny, aż do upragnionego piątku 27 stycznia. Jak widzę, zerkając na wyjątkowo pochlebne recenzje, nie byłem osamotniony w tym oczekiwaniu, ponieważ miłe słowa i pochwalne epitety sypią się pod adresem amerykańskiej wokalistki zgodnie i z różnych stron. 

Mało kto, nie tylko z krajowych dziennikarzy, pilnie śledził jej solową karierę, która wcale nie była szumna i pełna zwrotów akcji, czego potwierdzeniem jest dopiero/już czwarta w dyskografii płyta długogrająca. Meg Baird urodziła się w New Jersey, pochodzi z muzycznej rodziny, jej ojciec grał na puzonie, podczas gdy córka rozpoczynała naukę gry na fortepianie, w wolnych  chwilach szarpiąc struny gitary akustycznej. Szerszej publiczności dała się poznać kilka lat później, z początkiem nowego tysiąclecia, jako wokalistka i gitarzystka psycho-folkowego zespołu Espers. Dwadzieścia lat temu było o nich głośno, szczególnie na Zachodnim Wybrzeżu Stanów Zjednoczonych, gdzie tradycje psychodelicznego grania, nawiązującego do przełomu lat 60/70, wciąż są żywe i pielęgnowane. Jej solowy debiut przypadł na 2007 rok, nosił nazwę "Dear Companion". Wydany przez wytwórnię Drag City album zawierał akustyczne folkowe pieśni, rozpisane głównie na gitarę i głos, intymne i niezbyt przebojowe wyznania, utrzymane w duchu kompozycji Joni Mitchell, Nicka Drake'a, Lindy Perhacs, czy Joan Baez, do której często porównywano jej sposób śpiewania.

Delikatna, eteryczna wokaliza Meg Baird, wykorzystująca raz po raz niezbyt dziś popularne długie dźwięki i wysokie rejestry, potrzebuje odpowiedniego otoczenia, żeby wybrzmieć w pełni, i nie zostać przytłoczoną przez inne zbyt śmiało poczynające sobie instrumenty. Dlatego w tym przypadku tak ważne były inteligentne aranżacje, których na szczęście nie zabrakło na albumie "Furling". Układając tytuł najnowszego albumu Meg Baird wyobraziła sobie zwijanie żagla. Nie oznacza to jednak, że artystka miała na myśli głównie pożegnania i kres podróży; bez wiatru dmuchającego w żagle można również się przemieszczać, a właściwie swobodnie dryfować, co chyba najbardziej oddaje charakter tych dziewięciu kompozycji. Oprócz tradycyjnych w przypadku amerykańskiej wokalistki gitary akustycznej oraz fortepianu, znajdziemy w nich mnóstwo świetnie wykorzystanych instrumentów: klawesyn, melotron, harfa (pięć lat temu Meg Baird nagrała płytę z harfistką Mary Lattimare), flet, organy, wibrafon, rozmaite perkusjonalia. Płytę wyprodukował Tim Green w Louder Studios, z kolei fortepian oraz linie wokalne dograno w Panoramic Studios, a ostateczny mastering wykonał pochodzący z Egiptu inżynier Hera Kadry (znany ze współpracy ze Slowdive czy Beach House).

Kilka z tych utworów brzmi tak, jakby zarejestrowano je w przydomowym ogrodzie, podczas niczym nieskrepowanego muzykowania, jak chociażby jeden z moich ulubionych, niezwykłej urody - "Will You Follow Me Home?". W tych znakomicie połączonych ze sobą tonach jest jakaś lekkość, zwiewne flow, które popycha kompozycję naprzód, podkreślając wagę, a zarazem ulotność, poszczególnych chwil. Wystarczy kilka prostych dźwięków, powtórzonych rytmicznie taktów, i słuchacz już bez trudu wchodzi do środka. Rozciąga się przed nim oniryczny krajobraz, z łatwością odmalowany przez akordy gitary akustycznej i pozostałe instrumenty. Jednym z nich jest eteryczny długimi fragmentami głos Meg Baird, jak w otwierającym album "Ashes, Ashes", gdzie wokaliza oparta została na wspomnianych wcześniej długich dźwiękach, wijących się i unoszących w powietrzu niczym języki ognia albo pył poruszany podmuchami wiatru. Pewnie nie tylko autor tego wpisu, przy tej okazji przypomniał sobie filmy Antonioniego - "Powiększenie" czy "Zabriskie Point". Urokliwy "Star Hill Song" budzi skojarzenia z dokonaniami równie rozmarzonej Mazzy Star, w "Unnamed Drives" - amerykańska artystka spaceruje po terytorium, po którym od lat tak sprawnie porusza się Neil Young. Z kolei "Cross Bay", czy kończący całość "Wreathing Days" pokazuje nieco bardziej klasyczne oblicze Meg Baird, znane z jej poprzednich płyt. W warstwie lirycznej autorka tekstów tym razem nie szukała trafnych metafor, intrygujących porównań, czy też bezpośrednich form przekazu. Raczej skupiła się na stronie emocjonalnej lub dźwiękowej poszczególnych fraz, używając słów tak, jak używa się barw albo punktów wyjścia dla swobodnych skojarzeń.

(nota 8/10)

 


Zamiast dodatków, zgrabnych singli i świetnych piosenek, odnalezionych na słabych lub przeciętnych płytach, których mało kto wysłuchał do samego końca, mam dla Was drugi bardzo dobry album, który koniecznie trzeba przesłuchać. O jego autorce Siv Jakobsen wspominałem już wiele razy, na moim blogu znajdziecie recenzje dwóch poprzednich wydawnictw - "The Nordic Mellow" (2017), "A Temporary Soothing" (2020). Najnowsza płyta, chyba najlepsza w całym dorobku - "Gardening", ukazała się przed tygodniem, zawiera dwanaście dobrych i spójnych kompozycji, utrzymanych w indie-folkowej stylistyce. Zmiana producentów, tym razem norweska artystka postawiła na lokalnych mniej znanych fachowców - Hansa Olava Settema i Simena Mitlida - przyniosła zamierzony efekt. Poszczególne utwory pokazują Siv Jakobsen nie tylko jako zdolną wokalistkę, ale też autorkę pięknych, poruszających melodii i przemyślanych tekstów.

 Wokalistka z Oslo i Meg Baird mają sporo wspólnego. Obydwie panie stawiają kroki na tej samej żyznej folkowej glebie, przy czym Amerykanka jest w swoich poszukiwaniach nieco bardziej dojrzała i wyrafinowana, ciągnie ją w stronę psychodelicznych roślin i onirycznych zakątków, podczas gdy Jakobsen wciąż, mimo upływu lat, udało się zachować dziewczęcy urok, poszukuje ujścia dla swoich lęków, pragnień i myśli, w tradycyjnej piosenkowej formule. Norweżka bardzo lubi swój przydomowy ogród, gdzie dogląda i pielęgnuje rośliny, stąd też tytuł jej najnowszego albumu. Ogród jako metafora umysłu i pamięci, znajdziemy tutaj piękne kwiaty, i egzotyczne krzewy, ale także chwasty, których nieraz tak trudno się pozbyć. "Na tej płycie dokonuję intensywnej emocjonalnej pielęgnacji (...). Mam nadzieję, że te piosenki mogą być pomocne dla każdego, kto doświadczył trudnego lub destrukcyjnego związku". W tym kontekście nie dziwi, że utwór "Small" opowiada o próbie zamknięcia za sobą pewnego etapu i rozpoczęcia życia na nowo, że piosenka "Blue" traktuje o staraniach związanych z wybaczeniem byłemu partnerowi, a w urokliwej odsłonie "Most Of The Time", znajdziemy takie oto frazy: " Chcę się przekonać, jak to jest być samą bez ciebie w moich myślach". 

Nie byłoby albumu "Gardening", gdyby nie pomoc grupy muzyków i przyjaciół. Z tego całkiem sporego grona warto wymienić dwa nazwiska - Emma Gatril (znana ze współpracy z prezentowaną niedawno Rozi Plain, czy This Is The Kit), oraz Marcus Hamblett (również  Rozi Plain). Ostatecznych miksów dokonał Zach Hanson, który pomagał chociażby Bon Iver i Hand Habits. 

(nota 8/10)

 


W jednym z utworów artystkę wsparła Ane Brun, chyba wciąż nieco bardziej znana i rozpoznawalna skandynawska wokalistka.



W kąciku improwizowanym, całkiem nieźle w dzisiejszym kontekście powinien zabrzmieć Nat Birchall, który wczoraj opublikował najnowszy album "The Infinity". 





sobota, 21 stycznia 2023

THE MURDER CAPITAL - "GIGI'S RECOVERY" (Human Season Records) "W poszukiwaniu tlenu"

 

     Opublikowanie udanej w odbiorze debiutanckiej płyty - pod warunkiem znalezienia dobrego wydawcy -  nie jest aż tak wielkim problemem w czasach, kiedy recenzenci złaknieni wszelkich nowości spoglądają na nie łaskawym okiem,  nieraz tak łatwo zapominając o albumach, których zawartość jeszcze niedawno bardzo cieszyła ich uszy. Przyjęło się, że prawdziwym testem jakości dla artysty czy zespołu jest wydanie drugiego w kolejności zestawu pieśni lub piosenek. Takie wydawnictwo może, nie musi, coś potwierdzić albo dość wymownie i jednoznacznie czemuś zaprzeczyć, szczególnie, kiedy rozmaite kredyty, nie tylko dziennikarskiego zaufania, trwają dziś znacznie krócej niż błysk inwencji niejednego twórcy. Wydana w 2019 roku debiutancka płyta "When I Have Fears" grupy The Murder Capital zebrała bardzo pochlebne recenzje; łaskawe pióro dziennikarza The Guardian postawiło jej nawet pięć gwiazdek na pięć możliwych. Wygląda na to, że drugi w dorobku, opublikowany wczoraj, album "Gigi's Recovery", również zdał egzamin, przynajmniej w oczach i uszach wielu recenzentów.


Irlandzki zespół nagrywając debiutancki krążek zamierzał przekazać energię, którą generował podczas występów scenicznych. Zgodnie z estetyką, w której się poruszał - post-punk - ich brzmienie było oparte na prostych i mocnych akordach gitar, podobnie jak przekaz, który w dużym uproszczeniu zawierał wszelkie pretensje i żale skierowane pod adresem obojętnego na takie skargi świata. Nazwa The Murder Capital miała upamiętnić samobójczą śmierć przyjaciela, w trakcie nagrywania kolejnych utworów zmarła także matka jednego z członków formacji z Dublina, więc emocji z pewnością nie brakowało. Słychać je było w charakterystycznym głosie wokalisty Jamesa McGoverna. Za produkcje tego albumu odpowiedzialny był Flood (współpracował z PJ Harvey, Foals, New Order, U2, Depeche Mode), któremu udało się uchwycić ową nerwową brudną energię obecną na koncertach zespołu.

Nagrywając drugi w dorobku album "Gigi's Recovery" James McGovern i jego koledzy z zespołu zapragnęli czegoś więcej. Nie chcieli odcinać kuponów od krótkiej i udanej przeszłości, tylko zrobić krok naprzód. Już sama okładka płyty raczej do ikonicznych punkowych obrazów nie należy. Mało w niej surowości, kłującej oczy czerwieni, czerni oraz bieli, krzyku czy prowokacji, które wpisują się do kanonu tego typu estetyki. Zmieniła się również zawartość muzyczna. Tym razem w osiągnięciu upragnionego celu pomógł znany i rozchwytywany w ostatnich latach producent John Congleton, zdobywca nagrody Grammy, który odcisnął znak firmowej jakości na płytach Death Cab For Cutie, Ezra Furman, Sharon Van Etten, Angel Olsen, Swans, Warpaint, Shearwater, Future Island, itd. Przede wszystkim postawiono na różnorodność, zamiast jednej dominującej i energetycznej linii, mamy kilka rozmaitych i nieźle zbilansowanych odnóg o zróżnicowanym tempie. 

Możemy przekonać się o tym słuchając dwóch pierwszych  utworów, elektronicznego wstępu "Existence" oraz "Crying", który wolno i łagodnie nabiera mocy. Tej ostatniej, wyrażającej się w takich przypadkach pod postacią ryku przesterowanych gitar, jest na albumie "Gigi's Recovery" bardzo niewiele. Znajdziemy tu za to znacznie więcej odmian wszelkich gitarowych  efektów, jak chociażby tych kojarzonych z shoegazem, w  "We Had To Disappear", umiejętnie rozlokowanych w przestrzeni. Sekcja rytmiczna panów Diarmuida Brennana i Gabriela Paschala Blake'a, w kilku odsłonach musiała pokazać inwencje, odchodząc od monotonnego wyznaczania rytmu. Wiele kompozycji brzmi tak, jakby zespół, na umówiony wcześniej  i wyraźny znak producenta, celowo zaciągał ręczny hamulec. Jeśli członkowie The Murder Capital całkiem nieźle budują napięcie - znakomity i mój ulubiony "Ethel" - to zwykle nie znajduje ono dla siebie pełnego ujścia. Jedynie "Return My Head" przypomina to, co było znakiem rozpoznawczym ich poprzedniego albumu. Tym razem producent zdecydował się wyeksponować głos Jamesa McGoverna, co okazało się dość ryzykownym posunięciem. W otoczeniu mocnych dźwięków gitar charakterystyczny ostry tembr Irlandczyka sprawdza się, to prawda, ale pozostawiony sam na elektronicznym czy też fortepianowym tle, jak w kompletnie nieudanym "Belonging", pokazuje spore braki i niedociągnięcia ( wokalista ewidentnie znajduje się pod dźwiękiem, gubi tonacje oraz tempo, co dla niektórych może mieć swój dyskretny urok). Cały ten album w dość osobliwy sposób strzępi się i rwie, jeśli zespół chwyta wiatr w żagle, to tylko na moment, żeby nagle rzucić kotwice, wyciszyć się, zmienić tempo, zagrać półtonami lub pauzą. 

Trudno nie docenić oryginalnego pomysłu na to wydawnictwo, oraz wkładu pracy, która została wykonana podczas rejestrowania poszczególnych utworów w studiu nagraniowym, nawet jeśli całość nie do końca się broni (przynajmniej moim zdaniem). The Murder Capital albumem "Gigi's Recovers" dołączył do innych post-punkowych czy post-hardcorowych grup - jak chociażby omawiana niedawno na łamach tego bloga płyta "Drift" - Pianos Become The Teeth - które podjęły ryzyko i postawiły na rozwój, próbując wytyczyć dla siebie nową ścieżkę. Póki co otwarte pozostaje pytanie, dokąd je to zaprowadzi.

(nota 7/10)

  


W ostatnich dniach oczy wszystkich kibiców tenisa, w tym oczywiście moje, zwrócone są na Melbourne, gdzie odbywa się Australian Open. Dzisiejsza noc powinna dać nam wiele odpowiedzi na różne pytanie i wątpliwości. Jak widać, Iga Świątek z meczu na mecz wraca na dobrej dyspozycji (na ile to wystarczy, trudno powiedzieć), Hubert Hurkacz dość zaskakująco i skutecznie walczy ze swoimi dawnymi demonami, a Magda Linette sprawiła wszystkim największą niespodziankę i rozgrywa turniej życia. Tak się złożyło, że właśnie z Melbourne pochodzi grupa Oceans, która 24 marca opublikuje album "Dreamers In Dark Cities". Oto singiel zapowiadający to wydawnictwo.



Po emocjach tenisowych warto zaczerpnąć świeżego górskiego powietrza. Shoegazeowy duet Molly pochodzi z Austrii i przed tygodniem opublikował najnowszą płytę "Picturesque". Bardzo chętnie wracam do tej wybornej kompozycji. Niech moc będzie z Wami!



Daniel Fagerstrom, Alexandra Tortosa i Ester Ingrid Sophia Hilmersson pochodzą ze Szwecji, tworzą trio o nazwie Chivvy, które stawia dopiero swoje pierwsze kroki. Przyjmijcie je ciepło.



Kanadę reprezentuje Melyssa Lemieux oraz czterech kolegów z grupy Grand Eugene. Właśnie opublikowali urokliwy singiel "Moments".



Z Fort Collins w stanie Kolorado pochodzi wokalistka Haley Harkin, na jej niedawno wydanej płycie "To Heal Her Too" znalazłem bardzo przyjemny fragment.



Kolejna śpiewająca pani przybrała pseudonim artystyczny Kovacs i reprezentuje Holandię. Oto fragment z jej wydanej w ubiegłym tygodniu płyty "Child of Sin".



Po raz kolejny zajrzymy do Kanady, bowiem tam rezyduje Andy Shauf, który na 10 lutego zapowiedział premierę płyty "Norm".



W kąciku improwizowanym nasi dobrzy znajomi z holenderskiego duetu Trigg & Gusset, czyli Bart Knol i Erik Van Geer, w najnowszej darkjazzowej opowieści.





sobota, 14 stycznia 2023

ROZI PLAIN - "PRIZE" (Memphis Industries) "Czapki z głów"

 

    Na okładce najnowszej, wydanej w dniu wczorajszym, płyty Rozi Plain zatytułowanej "Prize", nad głową brytyjskiej wokalistki unosi się czapeczka. I jeśli nie jest to bezpośrednia sugestia, żeby w geście szacunku zdjąć czapki z głów przed tym zestawem nagrań, to myślę, że i tak warto nisko się pokłonić wciąż mało znanej wokalistce pochodzacej z miejscowości Winchester. Tych dziesięciu piosenek, trwających razem czterdzieści minut, słucha się naprawdę z dużą przyjemnością. Nawet, jeżeli ktoś nie jest wielkim fanem czy znawcą jej twórczości, z pewnością będzie potrafił docenić dobry smak i charakterystyczne ciepłe miękkie brzmienie, jakie udało się wypracować podczas żmudnych prób oraz sesji w studiu nagraniowym.


O Rozi Plain pojawiła się już wzmianka na łamach tego bloga, kiedy to przywoływałem jej postać, nie jako solowej artystki, tylko basistki macierzystej formacji This Is The Kit, której udaną płytę recenzowałem jakiś czas temu. Z wokalistką tej grupy - Kate Stables - łączą ją wspólne korzenie. Obydwie panie pochodzą ze wspomnianego już dzisiaj miasta Winchester. To właśnie tam, w wieku trzynastu lat, Rozi Plain wzięła do ręki gitarę i wydobyła z mocno naciągniętych strun pierwsze akordy. Rosalind Leyden, bo tak naprawdę się nazywa, przeniosła się później do Bristolu, gdzie była częstym gościem w Toybox Studios - nagrywali tu między innymi PJ Harvey czy John Parish. Jej pierwsze utwory, które zwykle zaczynały się od linii basu lub charakterystycznego rytmu perkusji, miksował jej  brat. W tamtym czasie Rozi była członkiem kolektywu Cleaner Records, nagrywała u boku Rachael Dadd, czy kolejnych naszych znajomych - Francois and The Atlas Mountains, żeby na stałe uzupełniać skład zespołu This Is The Kit. Jej solowy debiut "Inside Over Here" przypadł na rok 2008, album bardzo docenił późniejszy przyjaciel dzisiejszej bohaterki Devendra Banhart, nazywając go: "ulubioną płytą roku". Dziennikarz radiowy i promotor muzyki James Pegrum zaprezentował jej wczesne nagrania szefowi wytwórni Memphis Industries, i tak czwarta w dyskografii płyta "What A Boost" została wydana właśnie w tej oficynie.

Najnowszy album "Prize" ukazał się wczoraj, jako efekt współpracy Rozi Plain z kilkoma znanymi gośćmi. Przede wszystkim wokalnie wsparła artystkę koleżanka z grupy This Is The Kit - Kate Stable. Na saksofonie zagrał, zyskujący ostatnio na popularności, Alabaster DePlume. Za zestawem perkusyjnym zasiadł Jamie Whitby Coles, kolejny kolega z formacji This Is The Kit. Syntezatory obsługiwał Dan Leaves z grupy The Comet Is Coming, na skrzypcach , jak chociażby w urokliwym "Sore" zagrała Emma Smith, a za struny harfy opuszkami palców pociągała Serafina Steer. Wszystkie te instrumenty zostały bardzo zgrabnie wplecione - oczko po oczku - w aranżacyjną tkankę. Od pierwszych taktów "Agreeing For Two" ucho przykuwa puszyste miękkie brzmienie - gitary, rozbłyski syntezatorów, drobne podmuchy saksofonu  w rękach Alabastra DePlume, wszystko to ma swoje miejsce i odpowiedni dla siebie czas. Niektóry fragmenty płyty "Prize", jak chociażby "Complicated", "Help", czy mój ulubiony "Blink", przypomniały mi ostatnie dokonania prezentowanego już nieraz na łamach bloga Nicholasa Krgovicha, bardzo podobny sposób myślenia o aranżacji, nienachalny styl posługiwania się dźwiękiem. Proste melodie i czytelne struktury, na których osadzono głos wokalistki, wypełniają kolejne odsłony tego wydawnictwa rozpiętego gdzieś pomiędzy tonami alt-popu oraz indie-folku. Niektóre fragmenty poszczególnych słów zostały dodatkowe podkreślone przez chórek, wynurzający się z tej pastelowej przestrzeni. Rozi Plain określa swoją muzykę terminem "Pop z Thrift Shopu", choć nie wiem, czy jakieś piosenki z tego akurat albumu w konsekwencji trafią na cele charytatywne. Miejmy nadzieje, że komuś z Was zapiszą się na dłużej na kartach kapryśnej nieraz pamięci.

(nota 7.5/10)

 


Pozostaniemy w Bristolu, bowiem stamtąd pochodzi grupa Money, która niedawno opublikowała epkę zatytułowana "Boiling Wells".



Z Austin w stanie Texas pochodzi duet Daydream Twins, czyli Aidan Brock Babiński i Jordan Elizabeth Terry, którzy jesienią opublikowali debiutancki album "Daydream Twins". Moja ulubiona piosenka? Oto ona. 



 Kolejna, jakże urocza, zapowiedź albumu "Principia" grupy En Attendant Ana, który ukaże się 24 lutego. 



Death And Vanilla, to założone w Malmo szwedzkie trio, które 17 lutego opublikuje najnowszą płytę "Looking Glass".



We francuskiej miejscowości Metz nagrywana była epka "Till Death Dries", projektu Animaux Surround ( pod nazwą ukrywa się Isidore Hibou), z której pochodzi mój ulubiony ostatnio utwór.



Prześliczny jest najnowszy i następny singiel promujący płytę "Before I Saw The Sea", grupy Me And My Friends, która ukaże się 27 stycznia.


Ukazał się kolejny singiel promujący najnowszą płytę grupy Yo La Tengo - "This Stupid World", premiera całego albumu 10 lutego.



W kąciku jazzowym następna harfistka w naszej kolekcji, czyli Alina Bzhezhinska i jej HipHarpCollevtive, fragment ubiegłorocznej płyty "Reflections".



Na koniec zostawię Was w wybornym towarzystwie - Freddie Hubbard (trąbka), Eric Dolphy (saksofon altowy), Oliver Nelson (saksofon tenorowy), George Barrow (saksofon barytonowy), Bill Evans (fortepian), Paul Chambers (bas), Roy Haynes (perkusja), i zdecydowanie najlepszy fragment płyty "The Blues And The Abstract Truth" (1961), do którego wracam nałogowo w ostatnich dniach.






piątek, 6 stycznia 2023

KALEIIDO - "ELEMENTS" (Nordo Records) "Morze snów na jawie"

 

    "Już od bardzo dawna szukali, lajkowali, dodawali do znajomych i komentowali, wysyłali emoticony i kasowali je, usuwali ludzi ze znajomych, skrolowali ekrany, myśląc, że piszą i przepisują tylko swoje światy, chociaż przez cały czas - wrażenie za wrażeniem, emocja za emocją, myśl za myślą, strach za strachem, nieprawda za nieprawdą, uczucie za uczuciem -  to oni sami byli powoli zapisywani na nowo jako całkowicie nowy gatunek człowieka. Skąd mogli wiedzieć, że od początku coś ich wymazywało" - Richard Flanagan - "Żywe morze snów na jawie".

   Koniec roku i początek nowego to zwykle dobry czas, żeby nadrabiać rozmaite zaległości, docierać do płyt, które zwyczajnie zostały pominięte w natłoku nowych wydawnictw. Jeśli chodzi o te ostatnie, na wysyp świeżych i ciekawych albumów przyjdzie nam jeszcze poczekać, mniej więcej dwa tygodnie. Szczególnie atrakcyjnie zapowiada się dzień 27 stycznia, ale nie będę zapeszał, i póki co nie zdradzę, na jakie konkretne tytuły czekam. W ramach odliczania tych styczniowych dni sprawdzimy zawartość albumów, które swoją premierę miały w ubiegłym roku.

Tak było w przypadku płyty "Elements" - żeńskiego duńskiego duetu KALEIIDO, który tworzą saksofonistka Cecilie Strange oraz gitarzystka Anna Roemer. Oprócz nich w studiu nagraniowym, gdzie za konsoletą czuwał Mads Molgaard Helbaek, pojawili się wokalistka Hannah Schneider, basista - Anders Christensen, i perkusista Mikkel Hess. To drugi, lepszy i znacznie dojrzalszy album obydwu pań, po udanym debiucie "Voyage", który ukazał się w 2021 roku i został dostrzeżony przez prasę branżową, również, o dziwo, amerykańską. Cecilie Strange dorastała w muzycznej rodzinie, nic więc dziwnego, że regularnie zasiadała przy klawiaturze fortepianu, żeby w wieku lat dwunastu wybrać saksofon. Naukę gry na tym instrumencie kontynuowała u boku innego saksofonisty Hansa Ulrika, a po wyjeździe do Nowego Jorku jej mentorem został Chris Cheek. Zanim nawiązała nić porozumienia ze swoją późniejszą przyjaciółka z duetu KALEIIDO, zdążyła opublikować dwa albumy solowe. To płyty nagrane w kwartecie "Blue" (2020) oraz "Blikan" (2021), ten ostatni krążek zarejestrowany w trakcie dwudniowej sesji, w kopenhaskim studiu "The Village", z pianistą Peterem Rosendalem, basistą Thommym Anderssonem, Jacobem Hoyerem na perkusji, tym samym, który pojawił się na debiutanckim krążku KALEIIDO. Gra Cecilie Strange czerpie z bogactwa jazzowej tradycji, nawiązując do dorobku Charlesa Lloyda, czy zbliżając się momentami do tego, co na swoich płytach prezentuje, recenzowany na łamach tego bloga, Odded Tzur. Saksofonistka dobrze rozumie i czuje się w skandynawskiej krainie improwizowanych dźwięków. Z dbałością o szczegóły przywołuje stany melancholii czy nostalgicznego zawieszenia, unikając przy tym patosu lub krzykliwych popisów. Można to również usłyszeć na płycie "Elements", której poszczególne odsłony miały w zamyśle autorek reprezentować cztery żywioły: wodę, ziemię, powietrze, ogień. 

Jej partnerka w tym muzycznym dialogu i współtwórca wszystkich kompozycji - Anna Roemer, także zaczęła naukę gry od pianina, żeby w wieku dziewięciu lat wybrać gitarę. Później ukończyła szkołę muzyczną, a obecnie sama jest pedagogiem. Grała w różnych głównie mało znanych zespołach, więc nie ma większego sensu przywoływać w tym miejscu ich nazw. Niedawno opublikowała solowy album "Azure", tam dołączył do niej amerykański saksofonista Ned Ferm. Wraz z Jamesem Cruftem i Anną Schirling tworzyła trio State Of Sea. W jej stylu gry uważne ucho napotka coś, co można określić jako "ideę repetycji". Anna Roemer lubi powtarzać zbitki dźwięków, przywoływać te same frazy, splatać je ze sobą w brzmieniowe węzły, żeby w pewnym momencie odbić się od nich, dodać nowe elementy i wskoczyć na kolejny poziom rozwoju kompozycji. Gitarzystka owe pętle połączonych ze sobą tonów nazywa "kręgami".

Obydwie artystki na płycie "Elements", przy wydatnej pomocy zaproszonych gości, zdecydowanie bardziej szukają harmonii, niż intrygujących niekiedy dysonansów lub sztuki rozkładu. Z prostych struktur tworzą intymne urokliwe przestrzenie, w których od pierwszych niespiesznych taktów "Sky Part 1", z łatwością można się zatopić. Sporo w tych barwnych opowieściach obrazów zatrzymanych w kadrze, zastygłych na chwilę dźwiękowych fotografii, których nastrój może przypominać niektóre nagrania Grzecha Piotrowskiego. Tak, sporo tutaj "jazzowej krainy łagodności", wspominanego już nieraz na łamach tego bloga skandynawskiego saudade, pozornego bezruchu i refleksyjnego spojrzenia. Album "Elements" w dużej mierze został opowiedziany zamszowym szeptem saksofonu, muśnięciami zestawu perkusyjnego, dotykiem strun basu, misterną tkaniną tonów gitary oraz głosem Hannah Schneider. Ta ostatnia, na co dzień indie-popowa wokalistka, po raz pierwszy odsłania swoje możliwości w kompozycji "Terra Part1", gdzie jej wokalizę odrobinę zmodyfikowano przy pomocy elektronicznych dodatków. Z kolei w "Terra Part 2" jej sposób śpiewania przynosi wraz sobą folkowy powiew. Najbardziej ekspresyjnym fragmentem płyty wydaje się być "Ocean Part 1", w którym to artyści starali się odmalować niespokojny żywioł wody. Warto zanurzyć się w niej na dłużej. 

(nota 7.5/10)

 


W dalszej części dzisiejszej odsłony bloga zajrzymy na niedawno wydaną i wspominaną powyżej płytę "Azure" - Anny Roemer. U boku duńskiej gitarzystki wystąpił amerykański saksofonista Ned Ferm. 



Jej przyjaciółka z duetu KALEIIDO w ubiegłym roku opublikowała płytę "Blikan", z Peterem Rosendalem na fortepianie, Thommym Anderssonem na basie i Jacobem Hoyerem na perkusji.



Węgierskich artystów z pewnością jeszcze nie prezentowałem na łamach bloga. Dlatego zajrzymy na chwaloną przez recenzentów płytę wokalistki z Budapesztu Nagy Emma Quintet - "Synced".



  

Kolejna wokalistka przed nami, czyli współpracująca z wytwórnią Bella Union - Liela Moss, i jeszcze ciepły fragment z nadchodzącej płyty "Internal Working Model".



Przeniesiemy się do Londynu, żeby posłuchać mojego  ulubionego fragmentu płyty "Dreams" - The Real Tuesday Weld, wydanej jesienią tego roku.



Kolejna urokliwa piosenka "Hidden" autorstwa rezydującego w Berlinie twórcy Dandy Deniza.



Na zakończenie naszych "wodnych", zgodnie z tytułem dzisiejszego wpisu, poniekąd rozmarzonych opowieści przeniesiemy się do Szkocji, skąd pochodzi Andrew Wasylyk. Oto fragment jego najnowszej płyty "Hearing The Water Before Seeing The Falls".