piątek, 29 marca 2019

CATERINA PALAZZI SUDOKU KILLER - "ASPERGER" (Clean Feed) "Królewna kontrabasu i trzech krasnoludków"

     Nie samym "Ancestral Recall" żyje człowiek, choć nie ukrywam, że przejście od znakomitego albumu Christiana Scotta do innych, także gatunkowo, płyt nie było w moim przypadku łatwą sprawą. Przesłuchałem kilka świeżych i ciepłych albumów, ale nie spełniły one specyficznych norm, żeby pojawić w szerszym opisie na gościnnych łamach tego bloga. Nie chcę również krytykować poszczególnych artystów - szanuje ich wysiłek, żmudne zmagania z często oporną twórczą materią, które nie zawsze może zwieńczyć pełen sukces. Dlatego też poniżej pojawi się opis płyty, która do gorących nowości nie należy, można ją potraktować jako spóźnione odkrycie, choć prawdę mówiąc, miałem o niej napomknąć już jakiś czas temu.

Właściwie ten wpis powinien zacząć się od słów bardzo dobrze znanym wszystkim dzieciom: "Dawno, dawno temu... Za siedmioma górami, za siedmioma morzami... żył król Stefan ze swoją małżonką". W ten sposób nawiązałbym do bajki "Śpiąca Królewna" autorstwa Charles'a Perraulta, którą tak udanie przenieśli na ekran artyści związani ze studiem Walta Disneya. Z pewnością ani francuski bajkopisarz, ani tym bardziej Walt Disney, nie przewidzieli, że ich twórczość zainspiruje włoską grupę jazzową. Na płycie "Asperger" znajdziemy pięć kompozycji, których tytuły bezpośrednio nawiązują do bohaterów bajek. Dodajmy, do tych złych postaci, do tak zwanych czarnych charakterów. Odnajdziemy więc tutaj Czarownicę (Diabolinę), "Maleficent", która w przypływie złości rzuciła klątwę na biedną Aurorę. Jasper Badun i Horace Badun to niezbyt sympatyczne typki z opowieści o: "101 Dalmatyńczykach", z "The Rescuers" (polski tytuł "Bernard i Bianka), pojawia się Madame Medusa, złośliwa i przebiegła poszukiwaczka skarbów.  Pośród bajkowych postaci jest również Edgar Balthazar (The Butler), zachłanny kamerdyner z bajki "Arystokraci" . Nie mogło zabraknąć "Złej Królowej" (Grimhilde), "zimnej, okrutnej, zazdrosnej i niezwykle próżnej", zatruwającej Jonagoldy lub Szampiony, bohaterki opowieści o "Królewnie Śnieżce i siedmiu krasnoludkach". Tym razem w roli "Gapcia", "Mędrka", "Wesołka" i "Apsika" wystąpili członkowie jazzowego kwartetu.

Caterina Palazzi to urodzona w Rzymie basistka i kompozytorka, nagrodzona w ojczystym kraju wieloma wyróżnieniami. Jako młoda dziewczyna wstąpiła do chóru Akademii Filharmonii Rzymskiej, w wieku lat trzynastu rozpoczęła naukę gry na gitarze. Brała udział w wielu warsztatach i seminariach jazzowych. Z formacją, której przewodzi, nagrała trzy albumy: "Zone di Musica" (2010), pięć lat później światło dzienne ujrzał bardzo dobrze przyjęty krążek "Infanticide" (2015), a w ubiegłym roku nakładem portugalskiej oficyny Clean Feed na rynku muzycznym pojawił się album "Asperger". W jakimś stopniu muzyka na nim zawarta jest spadkobiercą pomysłów i brzmienia zawartego na poprzednim albumie.  Skoro zgodnie z poszczególnymi tytułami, bohaterowie tych kompozycji dali się zapamiętać jako tak zwane czarne charaktery, w warstwie muzycznej musi dominować atmosfera mroku, niepokoju, zagrożenia, stworzona sugestywnie przez Caterinę Palazzi i jej kompanów: Giacomo Ancillotto (gitara), Maurizio Chiavano (perkusja), Anotnio Raia (saksofon tenorowy w utworze "Maleficent"), i Sergio Pomante (saksofon tenorowy w pozostałych kompozycjach).
Gatunkowo mamy tu mieszankę jazzu i rocka, psychodelii, noise-jazzu, free-improv., którego tak na marginesie mogłoby być znacznie więcej. Z jednej strony zwraca na siebie uwagę pewien specyficzny minimalizm - powtarzalne frazy mięsistego basu i gitary, które wprowadzają psychodeliczny klimat, spokojnie rozwijane fragmenty motywów, tematów - z drugiej zaś, kiedy tempo akcji wyraźnie rośnie, włoska formacja pokazuje rockowe, czy nawet punkowe pazury. Czarne charaktery, których nastrój i niecne myśli uosabiają tony saksofonu, są kontynuacją idei z poprzedniego wydawnictwa - symbolicznego zniszczenia beztroskiej krainy dzieciństwa i sugestywnego zaproszenia do bezwzględnego świata dorosłych. Być może nie jest to album, którym warto by się podpierać w szkole czy przedszkolu na zajęciach z rytmiki, ale z pewnością jest to ciekawa propozycja.  Mam tylko nadzieję, że wbrew tytułowi wydawnictwa, włoska grupa nie będzie miała zbyt wiele trudności, żeby nawiązać relację z czytelnikami tego bloga, i szybko ich do siebie przekona, chociażby takimi kompozycjami jak: "Grimilde (from "Snow White")".
Zamiast czekać, aż wymarzony książę (lub królewna) obudzi nas namiętnym pocałunkiem z zimowego snu, lepiej posłuchać albumu "Asperger".

(nota 7.5/10)














sobota, 23 marca 2019

CHRISTIAN SCOTT aTUNDE ADJUAH - "ANCESTRAL RECALL" (Ropeadope Records) "Poszerzenie pola walki"

   Nie jest to pierwszy album Christiana Scotta na który niecierpliwie czekałem. Mój apetyt dodatkowo wyostrzyły dwa bardzo dobre single promujące całe wydawnictwo: "Ancestral Recall" i "Forevergirl". Ktoś, kto systematycznie śledzi dokonania amerykańskiego trębacza - o poprzednim albumie: "Ruler Rebel" napisałem kilka słów na łamach tego bloga (kliknij tutaj) - bez trudu dostrzeże pewną charakterystyczną  prawidłowość: jak z każdym kolejnym wydawnictwem Christian Scott aTunde Adjuah oddala się od tego, co zazwyczaj czy tradycyjnie kojarzy nam się ze słowem "JAZZ", "MUZYKA IMPROWIZOWANA".
Przyjęta i wyrażana przez amerykańskiego trębacza strategia, wpisuje się w założenia estetyczne dotyczące powstawania jego ostatnich płyt, a wiąże się z poszerzeniem pola gatunkowego w obrębie którego porusza się artysta. Stąd w twórczości nominowanego do nagrody Grammy, absolwenta prestiżowej Berklee College of Music, bez trudu można odnaleźć elementy wielu estetyk: R'n'B, soul, jazz-rock, post-rock, fussion, hip-hop, elektronika, ambient, indie-pop itd. "Ważne są wszystkie formy ekspresji dźwiękowej, tak jak ważni są wszyscy ludzie". Najwyraźniej Scott wziął sobie do serca ideę teoretyków współczesnej humanistyki głoszącą, że najbardziej żywotne miejsca kultury (kultur) znajdują się na styku odmiennych wrażliwości, na pograniczu gatunków.
Dlatego nie dziwi to swoiste uwolnienie elementów związanych z różnymi, niekiedy odległymi, gatunkami i próba włączenia ich  w obręb szeroko pojętej stylistyki jazzowej. Ten proces ma, zdaniem trębacza urodzonego w Nowym Orleanie, sprawić, że JAZZ wciąż pozostanie żywym gatunkiem. Kolejny "odnowiciel jazzu" po Kamasi Washingtonie? Na to wygląda. Cóż poradzić, skoro takie mamy czasy...

Do tej wyżej przeze mnie wspomnianej strategii można również zaliczyć rekonstrukcję, czy dekonstrukcję ( w duchu współczesnych postmodernistów) zastanych norm, reguł, typowych skojarzeń i uprzedzeń (muzyka oparta na melodii i harmonii nie powinna być ważniejsza od tej, w której główną rolę odgrywa rytm, ponieważ muzyka zdaniem Scotta to jedność). Dlatego, idąc tropem myśli amerykańskiego trębacza, album "Ancestral Recall" to również: "mapa dekolonizacji dźwięku".

Wszystkie te kwestie wpisujące się w manifest artystyczny, wyrażany i modyfikowany przy okazji wydawania kolejnych płyt, można odnaleźć na stronach internetowych artysty, czy podczas przeglądania książeczki dołączonej do albumów. Jednak komuś czytającemu te słowa może nasunąć się całkiem słuszne w tym kontekście pytanie: co z tych szumnych zapowiedzi, buńczucznych niekiedy założeń, wynika dla przeciętnego zjadacza muzycznego chleba?







Przede wszystkim fakt, że albumu "Ancestral Recall" słucha się z rosnącą ciekawością. Od samego początku zwraca na siebie uwagę bogata faktura rytmiczna. Już w kompozycji, która otwiera całość - "Her Arrival", mamy plemienny rytm oraz zaproszenie, żeby wejść jeszcze bardziej w głąb dżungli, i odkryć wioskę osłoniętą ścianą drzew ( a wraz z nią historię naszych przodków) - kongi, rozmaite prekusjonalia, flet Eleny Pinderhughes (stałej współpracowniczki ostatnich wydawnictw  amerykańskiego trębacza, która jeszcze powróci, chociażby w znakomitym "Before") i charakterystyczne brzmienie trąbki Christiana Scotta (artysta urzeka, uwodzi, czaruje niczym szaman), odmalowują przed nami kolejne sugestywne sceny.
"I Own the Night" to następna emanacja, tym razem nieco żywszego, egzotycznego rytmu - w tych pierwszych dwóch kompozycjach amerykański trębacz skorzystał z wydatnej pomocy aż trzech perkusistów. Zapętlone głosy tubylców przybliżają się i oddalają niby echa dawnych epok, zbłąkane duchy zamierzchłych czasów, Saul Williams prezentujący tekst (pojawi się jeszcze w kilku równie dobrych odsłonach), i to przeszywające powietrze niczym sztylet solo trąbki, dopełniają obrazu całości. Wyborne!
W "The Shared Stories of Rivals" Christian Scott zabiera słuchacza na niebezpieczną wyprawę w nieznane. Przenikamy przez gęste zarośla i zaporę z liści drzew, w tle słychać nawet pomruki jakiegoś groźnego drapieżnika, który śledzi każdy nasz krok i zaczaił się gdzieś w pobliżu... A ja po kilkunastu minutach słuchania tej płyty już wiem, że jeszcze długo nie będę mógł się od niej uwolnić.
"Forevergirl" brzmi jak avantpopowy szlagier, okraszony dyskretnymi podmuchami trąbki Christiana Scotta - ach, ta trąbka, ta lekkość, te głosy... Część tekstu została zaśpiewana, druga natomiast partia jest rapowana. "Istnieje tysiące sposobów na to, żeby powiedzieć, że cię kocham" - tłumaczył w jednym z wywiadów Scott, posiłkując się cytatem zaczerpniętym z Terrace'a Martina. Trudno odmówić autorowi tego albumu konsekwencji w realizacji założeń i planu, nakreślonego przez mnie w pierwszej części dzisiejszego wpisu.

Bądźmy szczerzy, klasycznie rozumianego JAZZU jest na albumie "Ancestral Recall" tyle, co kot napłakał ( ten drapieżny, którego groźne pomruki słychać w "The Shared Stories of Rivals"). Album zdecydowanie bardziej flirtuje z czymś, co można określić mianem wyrafinowanego "world music", jednocześnie mrugając okiem w stronę innych gatunków, niż z szeroko pojętą tradycją jazzową. Owszem zdarzają się drobne i smakowite improwizacje ( "sztylety", "promienie słońca", głębokie oddechy trąbki, której nostalgiczne tony przypomniały mi krążek "Music From Siesta" - Milesa Davisa i Marcusa Millera). Będziemy również świadkami krótkich dialogów poszczególnych instrumentów, ciekawie brzmiących interakcji, ale pełnią one funkcję barwnych ornamentów, to nie na nich skupione są światła reflektorów; wplecione w tkankę kompozycji  dopełniają je i ubogacają.
Pamiętajmy: "muzyka to jedność".
Spełnieniem moich muzycznych marzeń i nie ukrywam, że sporą niespodzianką, jest gościnny udział saksofonisty Logana Richardsona, którego poprzedni album - "Blues People" - tak bardzo chwaliłem na łamach tego bloga. W "Songs She Never Heard" przy fortepianie zasiadł Lawrence Fields - jeden z ulubionych pianistów młodego pokolenia Joe Lovano, a na saksofonie zagrał mój ulubiony Logan Richardson (obydwaj, i Scott, i Richardson, mają skłonność do gry długimi dźwiękami). Lepiej być po prostu nie mogło.

Chciałbym powiedzieć, że "Ancestral Recall" to płyta niemal dla każdego, że znajduje się w zasięgu wielu z nas - z pewnością tych nieco bardziej wrażliwych, ciekawych, poszukujących. Cóż, ponoć ludzką rzeczą jest... od czasu do czasu się pomylić. Jeśli ktoś przy okazji tej MUZYCZNEJ UCZTY, którą przygotował nam Christian Scott i zaproszeni przez niego goście, zapragnie innych, być może nieco bardziej jazzowych, płyt, misja amerykańskiego trębacza odniesie pożądany skutek. Jeśli nie, zawsze będzie mógł powiedzieć, że obcował z czymś naprawdę długimi fragmentami znakomitym i wyjątkowym, bez zbytniego narażania się na ryzyko, że tym razem mocno minął się z prawdą.
Trzy rzeczy nie ulegają dla mnie wątpliwości: że to jedna z najlepszych płyt Christiana Scotta aTunde Adjuaha (obok "Yesterday You Said Tomorrow"), że to jeden z najlepszych albumów, jaki słyszałem w tym roku, i że dla stałych czytelników tego bloga jest to pozycja obowiązkowa. Ten album to po prostu małe dzieło sztuki.

(Ps. O ile grupa Lambchop na swojej ostatniej płycie "This (Is What I Wanted To Tell You)" nieudolnie próbowała wpisać się w ramy "nowoczesności", o tyle Christian Scott aTunde Adjuah płytą "Ancestral Recall" zredefiniował je i stworzył na nowo).


(nota 8.5-9/10)









A na deser Christian Scott i Logan Richardson. Doprawdy..., nie trzeba było... Urodziny mam dopiero w sierpniu.





piątek, 15 marca 2019

MATS EILERTSEN HARMEN FRAANJE THOMAS STRONEN - "AND THEN COMES THE NIGHT" ( ECM Records) "Brak, trumna oraz granie ciszą"

   Tak naprawdę zamierzałem napisać o innym trio jazzowym, Oddegeir Berg Trio i płycie: "In the End of the Night", którego debiut recenzowałem na łamach tego bloga ( kliknij tutaj ). Niestety, moim zdaniem i pewnie nie tylko moim, ich druga odsłona wydawnicza nie jest tak ciekawa, jak pierwsza. Dość powiedzieć, że nie znalazłem na krążku ani jednej kompozycji, do której chciałbym powrócić. Tym razem ewidentnie czegoś zabrakło.

Nieco inny przypadek stanowi najnowszy album grupy Lambchop - "This (Is What I Wanted To Tell You)". Tutaj jest po prostu czegoś za dużo. A ta wspomniana przeze mnie mnogość dotyczy zmian, przekształceń, zniekształceń, na poziomie głosu wokalisty. Najwidoczniej Kurt Wagner po nagraniu kilkunastu albumów uznał,  że forma głosu, którą prezentował do tej pory jest niewystarczająca. Dlatego też niemal na całej najnowszej płycie jego głos został poddany obróbce technicznej - w ruch poszedł vocoder, efekty, filtry itd. Nie powiem, zastosowanie takich właśnie studyjnych zabawek sprawdza się, w jednej czy drugiej muzycznej opowieści, chociażby jako ciekawostka, zerwanie z rutyną. Jednak kiedy przychodzi nam wysłuchać całej wyprodukowanej w ten sposób płyty, gdzie nie wiemy, czy poszczególne partie tekstu prezentuje człowiek, komputer lub maszyna, łapiemy się na tym, że ogarnia nas znużenie, a nawet rozdrażnienie. Jestem ciekaw, jaki cel zamierzano w ten sposób osiągnąć. Być może wynikało to z potrzeby bycia "nowoczesnym". I to niestety ta, pojęta w specyficzny sposób, potrzeba "nowoczesności" okazała się być gwoździem do trumny, w której pochowam najnowszy album grupy Lambchop (oczywiście w tle wciąż rozbrzmiewa muzyka tego zespołu i to fragmentami całkiem dobra, ale słuchacz odnosi wrażenie, że obcuje bardziej z remiksami niż z tradycyjnym krążkiem: zdecydowanie bliżej temu albumowi do ostatniej propozycji "Flotus", o której również napisałem na łamach tego bloga (kliknij tutaj), niż chociażby do klasyka gatunku - "Is a Woman").

Z pewnością do tej trumny nie trafi najnowsze wydawnictwo tria Matsa Eilertsena. Norweski basista i kompozytor gościł już na łamach tego bloga, przy okazji jego poprzedniego wydawnictwa  "Rubicon" ( kliknij tutaj ).  Tym razem skład jest mniejszy, a i muzyka przez to bardziej kameralna. Mats Eilertsen, zasilający takie formacje jak: Tord Gustavsen Trio, Wolfret Brederode Quartet, czy Food, zaprosił do współpracy holenderskiego pianistę Harmena Fraanje oraz perkusistę Thomasa Stronena. Muszę przyznać, nie po raz pierwszy, że bardzo lubię grę Harmena Fraanje. Artysta urodził sie w Roosendaal, studiował  w Tilburgu i Utrechcie, występował w kwartecie u boku Michaela Moore'a, Kenny Wheelera, Ambrose Akinmusire'a, Fredrika Ljungkvista, pojawiał się na płytach wielu artystów związanych z oficynami: ECM, Winter & Winter, Hubro Music, Challenge Rec. Najczęściej wracałem do jego bardzo udanej płyty "Down Deep" (trio Reijseger, Fraanje, Sylla). A skoro jest okazja, to powrócę raz jeszcze.




  




   To kolejne spotkanie Matsa Eilertsena, Harmena Fraanje i Thomasa Stronena, wcześniej były albumy: "Sails Set" (2013) i "Elegy" (2010), nagrane dla Hubro Music. Oprócz wspólnoty pokoleniowej - cała wyżej wymieniona trójka urodziła się w latach 70-tych - łączy tych muzyków także podobna wrażliwość, a co z tym idzie specyficzne podejście do materii dźwiękowej. Wydaje się jednak, że tym razem artyści poszli o krok dalej w stosunku do tego, co działo się na poprzednich wydawnictwach, oraz w porównaniu z tym, z czym zazwyczaj bywa kojarzona wytwórnia ECM. Owszem, nadal jest to jakaś forma "jazzowej krainy łagodności" - przeważa spokojne tempo, sporo jest głębi i przestrzeni, również tej pomiędzy poszczególnymi dźwiękami, a tym samym dużo gry ciszą. Jednak tym razem celowo zrezygnowano z prezentowania konkretnych tematów oraz z ich rozbudowywania.
"Na tym albumie nie ma prawie motywu przewodniego" - powiedział Mats Eilertsen w jednym z wywiadów. Nie ma więc również klasycznie pojętej improwizacji. Owszem muzycy wchodzą w rozmaite interakcje, ale dzieje się to niejako mimowolnie, poza ich intencją, nie jest to ich celem. W tym układzie ważne są poszczególne momenty, nagłe impulsy, drobne przebłyski, które pojawiają się i znikają. Dźwięki jako barwy nie tworzą czegoś konkretnego - widoku, pejzażu, postaci - próbują uchwycić nastrój, impresję chwili, tony światła, odcienie mroku.
Czasami muzycy wydają się szukać drobnych motywów, wspólnego oddechu, jednej opowieści, niejako przy okazji wchodzą w krótkie dialogi, żeby za moment z nich wyjść, porzucić to, co było i ruszyć w dalszą drogę, jak w "Then Comes the Night". Jakąś modyfikację klasycznego podejścia do kwestii tematu przynosi krótki, niespełna trzyminutowy "After the Rain". Lekki i zwiewny niczym ptak szybujący w powietrzu jest, jakżeby inaczej, "Albatross". Niezmiennie urzeka mnie gra pianisty Harmena Fraanje, ten delikatny i mam wrażenie, że już rozpoznawalny dotyk prawej dłoni, te niespieszne i zapadające w pamieć ozdobniki, których przecież nie ma aż tak wiele, a najbardziej słyszalne są w urokliwym "Solace".  "To bardziej rzeka lub wir, który ciebie niesie" - dodał w tym samym wywiadzie Eilertsen.

Nagrania zarejestrowano w Auditorio Stelio Molo w Lugano. Trzy kompozycje wyszły spod palców Eilertsena, dwie Harmena Fraanje, a reszta jest wspólnym dziełem muzyków. Wydawnictwo otwiera i zamyka kompozycja zatytułowana "22" - jako wyniki inspiracji datą 22 lipca 2011, kiedy to w Oslo i na wyspie Utoya doszło do ataku terrorystycznego. Tytuł albumu  - "And Then Comes The Night" został zaczerpnięty z tytułu powieści Jana Kalmana Stefanssona - "Summer Light And Then Comes The Night". Autor nominowany był do prestiżowej nagrody Bookera, a jego książka będąca bardziej zbiorem opowiadań niż klasyczną powieścią, w melancholijny sposób przybliża życie ludzi mieszkających w małej islandzkiej wiosce.

(nota 7.5-8/10)






sobota, 9 marca 2019

ALICE PHOEBE LOU - "PAPER CASTLES" "Alicja z krainy avantpopowych czarów"

   Trzeba mieć w sobie nieco szaleństwa, odwagi i determinacji, żeby jako 16-letnia dziewczyna spakować plecak i wyruszyć z rodzinnego Kommitije (RPA) do pobliskiego Kapsztadu, tam wsiąść na pokład samolotu, a po kilkunastu godzinach postawić stopy na lotnisku w Paryżu. Mieszkanie ciotki było małe i zbyt ciasne dla dwóch osób, w dodatku starsza pani miała bardzo konserwatywne poglądy na wychowanie młodej damy, i dużo paliła, dokładając swoją cegiełkę do jakości powietrza w stolicy Francji. Akurat była przerwa wakacyjna, letnia aura zachęcała do spacerów i wycieczek, do zwiedzenia i odsłaniania tajemnic paryskich ulic. Alice Phoebe Lou ze zdumieniem odkryła, że można tam również zarabiać na życie - tańcem, śpiewem, wciąganiem przechodniów i turystów w rozmaite twórcze interakcje. Pierwsze i poniekąd symboliczne jedno euro Alicja otrzymała bawiąc się płomieniami ("Fire Poi"). Jakiś czas później wykonywała już nieźle taniec ognia, a jej kapelusz na banknoty i drobne bardzo szybko się wypełniał.
"Był plecak na plecach i były walizki..." - wakacje dobiegły końca i znów trzeba było zasiąść w szkolnej ławce, z książkami i zeszytami, oraz z mocnym postanowieniem, żeby wkrótce wrócić do Europy. Okazja nadarzyła się kilka lat później. Chęć uzyskania dyplomu ukończeniu studiów wyższych przegrała w nierównej walce z pragnieniem twórczego wyrażania się na ulicach.  Alice wybrała Berlin, gitarę "Baby Taylor" i przenośny wzmacniacz zasilany na baterie. Jednym z pierwszych utworów, którym podzieliła się z przechodniami był ponoć: "Knocking on Heaven's Door". Wprawdzie wrota niebios nie otworzyły się zbyt szeroko, ale na tyle, żeby posypały się drobne monety. Zamieszkała w Neukolln, niezbyt wyróżniającej się dzielnicy Berlina, najczęściej można było ją usłyszeć w Mauerpark lub na Warschauer Brucke (nie ma to, jak polski akcent w biografii), między dzielnicami Kreuzberg i Friedrichshain, w pobliżu mostu i niedaleko dworca. Alicja podjęła współpracę z lokalnymi muzykami, wśród nich był Matteo Pavesi, a jej talent szybko dostał dostrzeżony. Epkę "Momentum", płyty: "Live at Gruner Salon" i "Orbit" (2016) wydała własnym sumptem.

Ktoś, kto nagrywa piosenki w "Seahorse Sound Studios", w Los Agneles, gdzie za konsoletą czuwa Noah Georgeson (współpracownik Devendry Banharta, Charlotty Gainsbourg i... Brodki), nie może pozostać do końca anonimowy. Jej kompozycja "She" wykorzystana w filmie "Bombshell: The Hedy Lamarr Story" znalazła się na krótkiej liście piosenek nominowanych do Oscara. Nic więc dziwnego, że błyskawicznie posypały się propozycje wspólnych koncertów - formacji Coldplay odmówiła (pewnie całkiem słusznie), za to wystąpiła u boku Rodrigueza i Jose Gonzalesa.
Póki co Alice Phoebe Lou chce pozostać niezależna, dlatego wciąż nie ma podpisanego kontraktu z wytwórnią płytową, mimo iż niejeden dyrektor zacnego labelu widziałby artystkę z RPA w szeregach swojego wydawnictwa. Ważniejszy od konkretnych planów na przyszłość jest dla niej ciągły rozwój, możliwość kreowania własnej przestrzeni artystycznej.

Wczoraj, czyli 8 marca, ukazała się najnowsza płyta Alice Phoebe Lou zatytułowana "Paper Castles". Znajdziemy na niej dziesięć bardzo udanych kompozycji, trudnych do jednoznacznego zaszufladkowania, co stanowi spory atut. Wprawdzie w tytule dzisiejszego wpisu użyłem określenia "avantpopowy", ale tylko po to, żeby nieco przybliżyć charakter tej muzyki. Alice Lou z pewnością obraziłaby się na mnie, gdybym jej dokonania nieco na siłę wcisnął w jakąś wygodną dla krytyków szufladkę. W jej piosenkach słychać bowiem dream-popowe westchnienie, dyskretne nawiązania do lat 60-tych, oraz indie-folkową melodykę. Przede wszystkim urzeka jej talent wokalny, swoboda i dojrzałość w operowaniu dźwiękami, nienachalna zabawa głosem. Aranżacje poszczególnych kompozycji są lekkie niczym piórko, jakby ktoś obdarzony sporą intuicją i wyczuciem, z aptekarską precyzją odmierzył wszystkie niezbędne składniki. Odnoszę wrażenie, że nie ma na płycie "Paper Castles" żadnego niepotrzebnego dźwięku, czegoś co zniekształciłoby obraz całości. Dawno już nie słyszałem tak smacznie wyprodukowanego albumu, gdzie owa produkcja nie rzucałaby się nachalnie w uszy, podkreślając jednocześnie wszelkie walory artystki. Podobną radość grania, śpiewania, podobną skalę talentu miała na początku działalności Lourdes Hernandez (Russian Red), dopóki nie wpadła w łapska nieodpowiedniego, moim zdaniem, producenta. Bohaterką albumu "Paper Castles" jest Alice Phoebe Lou - jej sposób widzenia świata i ludzi oraz odczuwania dźwięków.

(nota 7.5-8/10)








piątek, 1 marca 2019

HAND HABITS - "PLACEHOLDER" (Saddle Creek) "CIEPŁA RELAKSUJĄCA KĄPIEL"

   Wspomniałem już kiedyś na łamach tego bloga, że lubię być z artystami od samego początku - od pierwszego nieśmiałego singla, od niezbyt dobrze poukładanej epki, ale robiącej w ogólnym odczuciu niezłe wrażenie. Lubię śledzić ów tajemniczy proces dojrzewania i poszukiwania własnej tożsamości. Choć, jak powszechnie wiadomo, różnie z owym procesem bywa. Coś, co gwałtownie i dobrze się zaczyna, równie gwałtownie i marnie potrafi się zakończyć.

Pierwszym utworem Hand Habits, który usłyszałem, był niezwykle urokliwy "Yr Heart". Ta magiczna kompozycja - z cudowną linią melodyczną, leniwie sączącymi się dźwiękami, utkanymi niczym barwny kobierzec - zrobiła na mnie ogromne wrażenie. Bo to jest jedna z takich piosenek, które śledzisz z zapartym tchem, i obawiasz się poruszyć, żeby przypadkiem czegoś nie zepsuć, nie zburzyć niespiesznie rozwijającej się melodii. Właśnie ta melodia, płynąca łagodnie od nuty do nuty, i dziewczęcy głos Meg Duffy prowadzą słuchacza na skraj estetycznej rozkoszy. Oczarowany wracałem do tej kompozycji wielokrotnie, umieściłem utwór "Yr Heart" na swojej letniej składance (sprawdź tutaj).
A potem była debiutancka płyta zatytułowana "Wildly Idle (Humble Before The Void)", która doczekała się całkiem pochlebnych recenzji, ale na mnie, wciąż mającego w pamięci ocierającą się o doskonałość ( w swojej kategorii) kompozycję "Yr Heart", nie zrobiła aż tak pozytywnego wrażenia.

Dobre informacje z obozu Hand Habits są takie, że właśnie dziś ukazała się druga płyta, która nosi tytuł "Placeholder". Ponownie - i całkiem słusznie, bo dobrego nigdy dość - znalazła się na niej kompozycja "Yr Heart", tym razem w zmienionej wersji, a oprócz niej 11 całkiem udanych piosenek. Z pewnością drugi album jest o wiele bardziej dopracowany niż debiut. Słychać wyraźnie, że kompozycje są dojrzalsze, starannie przemyślane i o wiele lepiej wyprodukowane (przez Brada Cooka), choć na całe szczęście daleko im do awangardy technicznej, a trzeba tutaj dodać, że pewne ryzyko w tej delikatnej materii istniało. Meg Duffy zamieniła bowiem wygodne domowe pielesze na gościnne komnaty studia "April Base", którego właścicielem jest Justin Vernon (stąd owo wspomniane przeze mnie wyżej ryzyko), a które mieści się na obrzeżach Eau Claire w stanie Winsconsin. I tym razem te pierwsze pomysły kiełkowały w domu, gdzie Meg spędza sporo czasu, pozostając sam na sam z gitarą. Pierwsza jaką nabyła, kosztowała ponoć 900 dolarów. Artystka wypatrzyła ją na stoisku sklepu "Parkway Music", w Clifton Park, w Nowym Yorku. To był Sunburst Strat, który podpinała pod ulubiony wzmacniacz Fender Hot Rod Deluxe ("ma dużo basu"). Dziś sympatyczna wokalistka korzysta z takich gitarowych efektów jak: Boss Mega Distortion, Strynon El Capistan, oraz z delaya Diamond Quantum Leap. Gitarowy staż odbyła grając w zespole Kevina Morbyego. To mniej więcej wtedy, po zakończeniu jednej z tras koncertowych, postanowiła zrobić coś na własny rachunek.

Na poprzednim albumie "Wildly Idle (Humble Before The Void)" inspirowała się poezją, między innymi dokonaniami Catherine Pond czy Lucy Blagg. Kiedy kreśliła słowa wykorzystane w tekstach na ostatnim wydawnictwie, niedaleko jej domu szalały pożary, które często nękają słoneczną Kalifornię, stąd w poszczególnych wersach przewija się uczucie niepokoju. W utworze "Heat", fraza "Heat Beyond The Lines Of Passion" została zaczerpnięta z powieści Jeanette Winterson, zatytułowanej "The Passion" (książka ukazała się w 1987 roku i zdobyła nagrodę Johna Llewellyna Rhysa, jej bohaterem jest francuski żołnierz i jego rozterki miłosne, akcja rozgrywa się 200 lat temu). Z kolei utwór domykający całą płytę: "The Book On How To Change Part 2", poświęcony jest przedwcześnie zmarłej matce. Meg Duffy inspiruje się tym, co niedoskonałe, pęknięte, złamane, niekompletne - stąd okładka przypominająca formę puzzla - tym, co pograniczne, co wymyka się trafnemu ujęciu, jednoznacznej definicji. Ciekawią ją relacje międzyludzkie, ich złożoność i nieoczywistość, świat queerowych tożsamości.
Łagodne i w dużej mierze udane kompozycje - rozpięte gdzieś na pograniczu indie-folku/indie-rocka/americany, jawy oraz snu, pełne delikatności i tęsknoty za czymś bliżej nieokreślonym - wypełniające album "Placeholder", takie jak: "Pacify", "Yr Heart (reprise)", "Wildfire", "Guardrail/Pwrline", What Lover Do", przypominają ciepłą relaksującą kąpiel. Ponoć nie ma przypadków, nic więc dziwnego, że Meg Duffy ma na nodze... tatuaż wanny.

(nota 7.5/10)