niedziela, 27 listopada 2016

KATE BUSH - "Before the dawn" Fish People ( "Słucham Kate Bush. Do not disturb!")

                                                                                             fot.internet


Bohaterki dzisiejszego postu chyba nikomu nie trzeba bliżej przedstawiać. Chociaż założenie, że współczesna nastoletnia młodzież, skupiona głównie wokół wszelkiej maści mediów społecznościowych, zna choćby ze słyszenia to nazwisko, może okazać się zbyt śmiałe. Angielska piosenkarka rzadko, jeśli w ogóle, gości w popularnych internetowych serwisach plotkarskich. Jej sympatyczna buzia nie zdobi okładek poczytnych gazet (są jeszcze takie?). Próżno szukać jej śmiałych zdjęć czy rozbieranych sesji, a jej barwna skądinąd postać nie jest przedmiotem afer towarzyskich czy skandali. Dlatego też można pokusić się o jedynie słuszny wniosek, że Kate Bush dla najmłodszego pokolenia jest bardziej bytem wirtualnym (jednym, z niezliczonej ilości haseł w Wikipedii), niż żywą osobą, z krwi i kości. Dla nieco starszych fanów muzyki, nie zamierzam nikomu wypominać wieku, Kate Bush jest przede wszystkim piosenkarką i Artystką, w pełnym tego słowa znaczeniu. Jej postać stanowi wzór godny najwyższych pochwał oraz naśladowania. Przez te wszystkie lata obecności na scenie i działalności twórczej, Kate Bush stała się ikoną stylu oraz, co warte szczególnego podkreślenia, wyznacznikiem prawdy artystycznej.
Jeśli chodzi, o moją skromną osobę, to przygodę z twórczością Kate Bush, mógłbym podzielić na dwa główne etapy. Pierwszy z nich - nastoletni, młodzieńczy - obejmuje przełom lat osiemdziesiątych i dziewięćdziesiątych. Nie pamiętam, choć przy okazji pojawienia się jej nowego wydawnictwa, bardzo starałem się to sobie przypomnieć, który utwór pani Kate usłyszałem jako pierwszy. Jak przez mgłę przypominam sobie kadry angielskiego serialu - charakterystyczne domy z czerwonej cegły, zaniedbany ogródek, na schodach chłopak z tornistrem wracający ze szkoły, na chodniku jego koleżanka przejeżdżająca na rowerze - a w tle dźwięki przeboju "Running up that hill (A deal with God)". Dopiero później, dużo później, kiedy zdobyłem cały album w wersji kasetowej, dowiedziałem się, że pochodzi on ze wspaniałej płyty "Hounds of love".
Muszę przyznać, że od pierwszego usłyszenia pokochałem charakterystyczny głos Kate Bush, z tą ikoniczną, dźwięczną i świetlistą, niczym księżyc w pełni, górą. W ten sposób nie śpiewał wtedy nikt. Bez zbytnich oporów dałem poprowadzić się jej za rękę, wprost pod złotą bramę, za którą rozciągał się tajemniczy ogród. Wystarczyło, żeby Kate wypowiedziała swoje magiczne: "C'mon, baby, C'mon, darling, let me steal...", i jak za dotknięciem czarodziejskiej różdżki świat wokół mnie przybierał zupełnie inne kształty, przywdziewał magiczne barwy. W jej obecności zawsze czułem się poruszony: "But every time it rains, You're here in my head, like the sun coming out...", troszkę onieśmielony: "It's in the trees! It's coming..." , ale przede wszystkim oczarowany: "Let me be weak, let me sleep...". W jej, jakże urokliwiej obecności, czasem również denerwowałem się, ale tylko wtedy, kiedy po "And dream of sheep" musiałem otworzyć oczy, podnieść się z miejsca - zupełnie tak, jakbym przebijał się przez niewidzialne mury, dzielące równoległe światy - żeby przerzucić kasetę z płytą "Hounds of love" na drugą stronę. "You must wake up". Przebudzeniu towarzyszyło w dalszej perspektywie odkrywanie kolejnych płyt angielskiej wokalistki: "The sensual world", "The dreaming", "The red shoes", itd.



Drugi etap mojej przygody z twórczością Kate Bush (poniekąd może symbolizować ten okres zawartość drugiej strony kasetowej czy winylowej wersji albumu "Hounds of love", czyli część, która nosi tytuł: "The ninth wave"), nazwałbym "dojrzałym". Obejmuje on ostatnie dokonania pani Kate. Mam tu na myśli powrót angielskiej artystki po latach przerwy, którego zwieńczeniem były dwa znakomite albumy: "Aerial" oraz "50 words for snow". Kate Bush nadal uwodziła mnie swoim zmysłowym głosem. Jednak było w nim więcej szlachetnego smutku, nostalgii i melancholii, tęsknoty za czymś, co nigdy już nie powróci, bo wrócić nie może. Nie tylko Kate Bush się zmieniła. Jej wierni słuchacze podczas jej nieobecności dojrzeli, odkryli dla siebie zupełnie inne priorytety, wartości i perspektywy na otaczającą ich rzeczywistość. W tym czasie bolesnej absencji, braku wzajemnego kontaktu, fani Kate zakochiwali się, łamali sobie serca, zakładali rodziny, zajmowali się wychowywaniem dzieci, niektórzy rozwodzili się, inni tracili bliskich, jeszcze inni czuli się samotni, bogacili się lub bankrutowali, dopadała ich proza życia, pochłaniała codzienna krzątanina (co niektórzy słuchali solowych dokonań Agnieszki Ch., albo będąc przy zdrowych zmysłach, potrafili nucić całymi dniami: "Każde pokolenie...").  Upływał czas, mijały godziny, mijały tygodnie, za rokiem rok... "Put an end to every dream..."
Jeśli chodzi o mnie, to przez te lata, które upłynęły od mojego pierwszego kontaktu z albumem "Hounds of love", przede wszystkim  zmieniło się moje podejście do muzyki. Po przesłuchaniu "tony płyt", zacząłem słuchać albumów w zupełnie inny sposób. Większą wagę przywiązywałem do brzmienia, do produkcji i rozmaitych technicznych niuansów. Ową przemianę zawdzięczam również twórczości Kate Bush. Ponieważ sposób, w jaki wyprodukowane zostały jej ostatnie albumy, "Aerial"( "A sky of honey"), "50 words for snow", wciąż budzi mój podziw, i mógłby posłużyć jako temat  rozważań niejednej pracy semestralnej co bardziej pilnego studenta. Na poziomie produkcji zachwyca tutaj wszystko, począwszy od dojrzałości, mądrości, konsekwencji w budowaniu sceny muzycznej, a na równowadze tonalnej i czystości brzmienia skończywszy. Przy okazji produkcji, warto wymienić i zapamiętać dwa nazwiska - Stephen Tayler, James Guthrie. Płyty "Aerial" (suita "A sky of honey") oraz "50 words for snow", to wzorce tego, na czym może polegać praca w studiu nagraniowym.
     Z entuzjazmem przyjąłem wiadomość, iż w ramach prezentu świątecznego Kate Bush postanowiła obdarować swoich wiernych fanów niezwykłym wydawnictwem. Album "Before the dawn" zawiera 28 utworów, zarejestrowanych podczas trasy koncertowej, która miała miejsce w 2014 roku. Nagrań dokonano w sali Hammersmiht Apollo w Londynie, pomiędzy sierpniem, a październikiem. To imponujące dzieło zawiera aż trzy fizyczne nośniki (cztery winyle), i blisko 155 minut muzyki.
Album numer jeden otwiera piosenka "Lily", pochodząca z płyty "The red shoes", której dawno już nie słyszałem. Na dysku oznaczonym numerem 1, są dwa utwory z "The red shoes", dwa pochodzą z "Aerial", dwa z "Hounds of love" i jeden z "The sensual world". Mimo tych skoków czasowych w doborze repertuaru, w żadnym momencie nie czuć, że zmieniła się stylistka, że coś tutaj zgrzyta, zbytnio wystaje lub nie pasuje do reszty tak zwanej playlisty. Wszystkie utwory doskonale ze sobą się łączą, niejako współistnieją, jakby wynikały jeden z drugiego, jakby każdy kolejny był twórczym rozwinięciem, czy też kontynuacją poprzedniego. Ta właśnie cecha, wyrażająca się w estetycznej konsekwencji, spoistości materiału muzycznego, to znak rozpoznawczy najnowszego wydawnictwa Kate Bush.
Myślę, że lepiej byłoby, gdyby płytę numer jeden zaczynał utwór "Hounds of love", ale to tylko moje prywatne spostrzeżenie. Czego odrobinę brakuje mi, w tej pierwszej odsłonie wydawnictwa "Before the dawn"? Być może w kilku momentach można było podjąć większe ryzyko i jeszcze bardziej odejść od oryginałów - zmienić pierwotną wersję, zwolnić lub przyspieszyć tempo, dodać spektakularne solo gitarowe, zaprosić do gry instrumenty dęte (których brak daje się odczuć), pozwolić sobie na odrobinę rockowego szaleństwa albo na żart i zabawę formą. To tylko drobne uwagi, kreślone niejako na marginesie tego znakomitego albumu.
Drugi dysk zawiera cały materiał muzyczny zwany "The ninth wave", pochodzący z płyty "Hounds of love"(druga strona w wersji kasetowej i winylowej). Trzeci dysk zawiera moją ulubioną część płyty "Aerial", czyli wcześniej już przeze mnie wspominaną suitę "A sky of honey". Dwa gustowne dodatki, to wpleciony pomiędzy "Somewhere in Between" oraz "Nocturn" zapadający w pamięć utwór "Tawny moon", w którym gościnnie zaśpiewał Albert McIntosh, czyli nie kto inny, jak tylko syn Kate Bush (który raczej nie odziedziczył talentu wokalnego po mamusi). Drugi dodatek - porywający w tej wersji "Cloudbusting", kończy koncertowe dzieło angielskiej wokalistki.
Zawartość dysku numer 2 oraz 3, to w moim odczuciu prawdziwe dzieło sztuki. Z wielką dbałością, o najmniejsze detale oddano niezwykłą atmosferę drugiej części albumu "Hounds of love" oraz suity: "A sky of honey". Oczarowanemu słuchaczowi nie pozostaje nic innego, jak tylko złożyć dłonie do oklasków i pozazdrościć tym nielicznym szczęśliwym wybrańcom, którzy dostąpili zaszczytu i wysłuchali tych wspaniałych kompozycji na żywo. Głos Kate Bush wciąż potrafi uwodzić słuchacza. Pewnie, co jest naturalnym procesem, owa charakterystyczna góra jej wokalizy nie jest już tak szklista i kryształowa, jak to bywało przed laty, ale za to niskie rejestry mienią się w bursztynowych odcieniach. W moim przypadku pojawił się jeszcze jeden symboliczny łącznik z latami minionymi. Oto znów - tak, jak przed laty - denerwowałem się, kiedy po zakończeniu odtwarzania dysku numer 2, musiałem otworzyć oczy, podnieść się z miejsca - zupełnie tak, jakbym przebijał się przez niewidzialne mury, dzielące równoległe światy - żeby położyć na tacy odtwarzacza dysk numer 3. "You must wake up".
Jedno nie ulega wątpliwości, album "Before the dawn" to wydarzenie na rynku muzycznym, oraz płyta, po którą będę sięgał wielokrotnie. Drogi czytelniku, jeżeli jesteś fanem Kate Bush, musisz koniecznie nabyć to niezwykłe, pod każdym względem, wydawnictwo. Nie ma innej opcji! Jeśli, jakimś dziwnym trafem, do tej pory nie zetknąłeś się z twórczością Kate Bush, a wciąż jesteś wśród żywych, najwyższa pora, żeby nadrobić zaległości.  "It's in the trees! It's coming..." (nota 8-9/10)





niedziela, 20 listopada 2016

DUNGEN - "Haxan" Smalltown Supersound ("Sowy nie są tym, czym się wydają")




Kilka dnia temu ukazała się ósma płyta w dorobku tego zespołu, zatytułowana "Haxan". Dungen to szwedzka grupa, powołana do życia w 1999 roku przez lidera, multiinstrumentalistę, kompozytora i autora większości tekstów - Gustava Ejstesa. Debiut fonograficzny - "Dungen" przypadł na rok 2001. Na początku działalności był to jednoosobowy projekt, do którego Ejstes sukcesywnie zapraszał swoich przyjaciół ("...jeden koleś grał  lepiej na bębnach ode mnie, a drugi lepiej na gitarze. Pomyślałem: "Muszę ich mieć, koniecznie"). Niektórzy  z nich pozostali w zespole, inni jedynie przewinęli się przez skład, czy też uczestniczyli w sesji nagraniowej. I tak, na gitarze wciąż gra Reine Fiske (muzyk znany, z takich zespołów jak: Landberk, Paatos, czy projekt muzyczny Morte Macabre), na basie Mattias Gustavsson, Freddrik Bjorling (były perkusista), i aktualny perkusista - Johan Holmegaard. Nazwa Dungen może być tłumaczona jako "zagajnik" czy "kępy drzew", ale jest to również nazwa miejsca, niedaleko wioski Lanna w południowej Szwecji. Gustav Ejstes pochodzi z rodziny muzyków, jego ojciec grał na skrzypcach. W jednym z wywiadów wokalista Dungen wspomina, jak to będąc dzieckiem (Ejstes rocznik 1979), odsłuchiwał płytę  Jimi Hendrixa: "Are you experienced" (otrzymał ją od matki na ósme urodziny), i doznał osobliwego uczucia, którego wtedy nie potrafił jeszcze nazwać. Podszedł więc do ojca, przejęty tym, co przed chwilą usłyszał z gramofonu, i stwierdził: "Tato, boję się". Kto wie, czy to nie właśnie wtedy zakiełkowało w młodym Gustavie ziarenko "umiłowania dla psychodelii". Bo to z tym gatunkiem rocka przede wszystkim będzie później kojarzony zespół Dungen. Krytycy, jak to krytycy, odnajdują w muzyce szwedzkiej grupy również mniej lub bardziej wyraźne nawiązania do prog-rocka, folku, sceny Canterbury, hard-rocka przełomu lat 60-tych i 70-tych. Przy okazji formacji Dungen pojawiło się również określenie "retro-rock". Gustav Ejstes nie wypiera się swoich muzycznych korzeni, nie zaprzecza, że inspirował się i nadal wywierają na niego ogromny wpływ zespoły z końca lat sześćdziesiątych. Lider formacji Dungen wychodzi z założenia, że muzyka powinna być szczera i naturalna, powinna również wynikać z wnętrza artysty. Ejstes słucha na co dzień rapu, psychodelii, ceni zarówno zespół Here We Go Magic, jak i dokonania takich artystów jak: Madlib czy Aphex Twin.
Najnowszy album "Haxan" zawiera czternaście utworów. Nie jest to klasyczna płyta zespołu, w tym sensie, że szwedzka grupa została poproszona o stworzenie ścieżki dźwiękowej do filmu animowanego: "The adventures of Prince Achmed" (z 1926 roku, w reżyserii Lotte Reinigera). Tytułowe określenie "Haxan" należy tłumaczyć jako: "czarownica", "wiedźma". Płytę otwierają tony akustycznej gitary, które wraz z plamami dźwiękowymi instrumentów klawiszowych tworzą sugestywne tło i dobrze wprowadzają słuchacza w nastrój albumu. Na "Haxan" znajdziemy pięć miniatur (czas ich trwania nie przekracza 2 minut), które stanowią coś na kształt szkiców, wycinków większych tematów. Te "drobiazgi" rozrzucone równomiernie po całej płycie, sugerują istnienie dłuższych, pełnych kompozycji. Dwa utwory - tytułowy "Haxan" oraz  "Wak-Waks portar" brzmią tak, jakby zostały nagrane podczas prób albo koncertu. Co warte w tym miejscu podkreślenia podczas rejestracji albumu w studio nagraniowym użyto, czy też zastosowano analogowe techniki, co wyraźnie słychać w brzmieniu płyty. Dwa najlepsze, jak dla mnie tematy, które mogą posłużyć, jako definicja stylu grupy Dungen lub egzemplifikacja pojęcia retro-rock, to utwory: "Trollkarlen och fageldrakten" oraz "Kalifen". Na zakończenie Dungen pokazuje lwi pazur i żegna się ze słuchaczem mocnym rockowym przestrzennym graniem, zanurzonym w oparach psychodelicznych gitar ("Tato, boję się"), przywołującym skojarzenia chociażby z dokonaniami grupy Hawkwind. Mój ulubiony utwór na płycie ukrywa się pod indeksem drugim, i został wybrany na singiel, który miał promować "Haxan". Ta wyborna kompozycja nosi tytuł: "Jakten genom skogen" - cudowny, miękki jak mech, "bas podróżnik" i melotron, który nadaje całości kompozycji aury niesamowitości, niepokoju. Słuchając tego znakomitego utworu, przypomniałem sobie kompozycje zespołu Ankedoten oraz sowę, sfilmowaną kamerą Davida Lyncha, która rozpościera skrzydła i leci w noc ciemną, omijając gałęzie i liście, na kadrach filmu "Miasteczko Twin Peaks".
Gustav Ejstes zapytany przez dziennikarza, jaki ze swoich utworów poleciłby słuchaczowi, który jeszcze nie zetknął się z muzyką zespołu Dungen, po chwili wahania odpowiedział, że wybrałby piosenkę "En Gang Om Aret". Ja do tego wyboru dodałbym jeszcze "Jakten genom skogen". (nota 7/10)




sobota, 12 listopada 2016

JOHN ELLIS - "Evolution: Seeds&Streams" Gondwana Records ("Z Manchesteru do... wieczności")



Gondwana Records - jedna z moich ulubionych wytwórni - ma siedzibę w Manchesterze, założona została przez Matthew Halsalla. Nazwę wytwórni Halsall zaczerpnął od nazwy sklepu swojej matki, która importowała i sprzedawała w nim meble z całego świata. Drugim czynnikiem, który zainspirował młodego muzyka do nadania właśnie takiego określenia, był utwór "Gondwana" Milesa Davisa pochodzący z płyty "Pangea". Od samego początku wytwórnia Gondwana Records miała własny określony profil. Halsall skupił się na wąskim aspekcie, czy też wycinku muzyki improwizowanej. Pod szyldem wytwórni ukazywały się - i wciąż ukazują - płyty artystów tworzących tak zwany "spiritual jazz" (tradycja coltraneowska, ale również pod patronatem Pharoah Sandersa). Jednym z ulubionych utworów Matthew Halsalla wszech czasów jest kompozycja "Journey in satchidananda" Alice Coltrane. Bez zbytniej przesady można powiedzieć, że echa i wpływy tej znakomitej kompozycji można odnaleźć na albumach Matthew Halsalla oraz różnych innych artystów, które ukazały się do tej pory w wytwórni Gondwana Records. Muzyka jako podróż, dźwiękowe pejzaże, repetytywne struktury, trans, oniryzm, mistycyzm, improwizacja, magia, ekstaza i wyciszenie - oto kolejne znaki rozpoznawcze na mapie wytwórni z Manchesteru. Oprócz płyt założyciela tego niewielkiego labelu, Matthew Halsalla (które gorąco polecam czytelnikom tego bloga), w katalogu wytwórni znajdziemy albumy takich artystów jak: Nat Birchall, GoGo Penguin, Mammal Hands. Oto jedno z najpiękniejszych nagrań Matthew Halsalla , które można znaleźć na jego płycie zatytułowanej "Colour yes" (na saksofonie zagrał Nat Birchall)








John Ellis koncept albumem "Evolution: Seeds&Streams" debiutuje w wytwórni Gondwana Records. Wcześniej Ellis - pianista, kompozytor - był członkiem zespołu The Cinematic Orchestra ("Every day", "Man with the movie camera"), dowodził także 12-osobowym składem, o wdzięcznej nazwie "The John Ellis Big Bang". Pomysł na album "Evolution..." pojawił się w głowie Johna Ellisa w roku 2015. Wszystko zaczęło się od współpracy Ellisa z Antonym Barkworthem-Knightem, który odpowiedzialny był za stworzenie wizualizacji. Pierwsze wykonanie kompozycji Johna Ellisa miało miejsce latem ubiegłego roku, na festiwalu jazzowym w Manchesterze. Problemem kluczowym całego albumu jest pojęcie "ewolucji" oraz pytania, które mniej lub bardziej bezpośrednio z nim się wiążą - "Skąd pochodzimy?", "Dokąd zmierzamy?", "Gdzie moglibyśmy dotrzeć? - co moglibyśmy osiągnąć? - zarówno, jako ludzkość, jak i poszczególne jednostki". Tak rozumiane pojęcie ewolucji zakłada rozwój na planie fizycznym, mentalnym, ale także metafizycznym.
Album "Evolution..." wyprodukował Matthew Halsall. John Ellis do pracy na płytą zaprosił mnóstwo zacnych gości. Na klarnecie,  saksofonie tenorowym i flecie zagrała Helena Jane Summerfield, na saksofonie altowym Sam Healey, na puzonie Ellie Smith, na korze John Haycock oraz Jali Nyonkoling Kuyateh, na wiolonczeli Jessica Macdonald, basowe takty odmierzał Pete Turner, na perkusji wspierał go Rick Weedon, za efekty beatboxowe odpowiadał Jason Singh.
Płyta "Evolution: Seeds&Streams" dobrze wpisuje się w niepisane motto wytwórni, czyli muzyki pojętej jako: "dźwiękowa podróż". Całość rozpoczyna kompozycja "Flight, która doskonale wprowadza słuchacza w klimat albumu - bogactwo dźwięków, mnóstwo barw i odcieni uzyskanych przy pomocy pojawiających się kolejno instrumentów: fortepian, saksofon, klarnet, wiolonczela, kora, puzon. Kolokwialnie można powiedzieć, że nie trzeba zamykać oczu, żeby oderwać się od ziemi i odlecieć w niezbadaną, ale jakże urokliwą, stworzoną przez muzyków przestrzeń.





Na albumie "Evolution ..." znajdziemy również wyraźne wpływy muzyki etnicznej("podróż do korzeni", ponoć 300 milionów lat temu wszystkie lądy znajdujące się dziś na południowej półkuli stanowiły jeden kontynent - Gondwanę), bardzo ładnie zinterpretowane i wykorzystane przez Johna Ellisa, chociażby w utworze "The Ladder". Mamy tutaj do czynienia z repetytywną strukturą - w której skład wchodzą tony basu oraz dźwięki pochodzące z keyboardu - połączoną z domieszką "afrykanaliów" (Mali), a w finale okraszoną przez smakowite solo puzonu. W przepięknym utworze "Poemander" do głosu dochodzi kora, która dodaje tej znakomitej kompozycji dodatkowej przestrzeni, egzotyki, głębi. Jak na koncept album przystało, najnowszego dzieła Johna Ellisa słucha się z dużą przyjemnością, od pierwszych dźwięków "Flight", aż po ostatnie takty "Arrival". "Evolution: Seeds& Streams" to kolejna bardzo udana płyta w coraz bogatszym katalogu oficyny Gondwana Records. (nota 8/10)








czwartek, 3 listopada 2016

HOPE SANDOVAL&THE WARM INVENTIONS - "UNTIL THE HUNTER" Tendril Tales (Z wizytą u przyjaciółki)


  Kiedyś, przed laty, nie tak dawno temu, byliście blisko. To była jedna z tych rzadko spotykanych relacji, do której podtrzymania nie potrzeba, ani częstych kontaktów, ani zbyt dużej ilości słów. Nieraz odnosiłeś wrażenie, że do porozumiewania się wystarczyło wam jedno spojrzenie, dobrze znany gest lub tamten uśmiech wynurzający się zza sterty książek. Przede wszystkim ceniłeś swoją przyjaciółkę za to, że szanowała twoją prywatność, w pewnym sensie stała na jej straży, nigdy nie próbowała przekroczyć niewidzialnej granicy i tego samego wymagała od ciebie. Dlatego, kiedy twoja przyjaciółka zniknęła - kiedy pochłonęły ją podróże, egzotyczne miejsca, inne sprawy, inni ludzie -  nie zamęczałeś jej wiadomościami i telefonami, w których zawierałby się twój niepokój oraz troska, pewnie także tęsknota, z nieodłącznym w takich przypadkach: "A kiedy wrócisz?". Po raz kolejny po prostu pozwoliłeś jej być tym, kim chciała, bo również w tym wyraża się ten pilnie strzeżony sekret prawdziwej przyjaźni. Jednocześnie dobrze wiedziałeś, doskonale zdawałeś sobie sprawę z tego, że kiedy ona znów będzie w okolicy, bez trudu odnajdzie w zakamarkach pamięci twój tak dobrze znany jej numer. I oto, tak jak nagle zniknęła, tak równie nieoczekiwanie pojawiła się, przypominając o sobie i zapraszając na spotkanie, w starym miejscu, o zwykłej porze, i: "Choć raz mógłbyś się nie spóźnić". Przyszedłeś z jej ulubionymi czekoladkami, z butelką wina i słońcem, które z wolna kładło się do snu za twoimi plecami. W jej mieszkaniu właściwie nic się nie zmieniło. Przywitał cię ten sam łagodny uśmiech pani domu, jej zamszowy głos, (z ową "tajemną nutą") - o którym kiedyś powiedziałeś, że tak cudownie prześlizguje się na granicy szeptu - oraz aromat waszej ulubionej kawy, który szybko wypełnił dawno nie oglądane wnętrze. Wiklinowy fotel  z brązową poduszką, jakby tylko czekał, żeby znów otoczyć cię przytulną miękkością i wspomnieniami dawnej atmosfery. Łabędzie szyje kieliszków szybko ugięły się pod czerwienią wina, a z nieco zakurzonych głośników popłynęła muzyka. Miodowe światło lampy odsłoniło ukradkiem rzucone spojrzenie oraz pierwsze nieśmiałe słowa. Wspólna salwa śmiechu była jak kolejny uścisk rąk, niby porozumiewawcze mrugnięcie jej kocich oczu, których tak ci brakowało. Potem był kufer wypełniony po brzegi skarbami i aparat pełen zdjęć - tych migotliwych spotkań ze szczęściem, trwających nie dłużej niż wdech albo wydech. Wszystko to stanowiło dla ciebie całkiem niezły pretekst do zadawania kolejnych pytań. Amulety, klucze, zasuszone liście, gramatyka spoglądania na siebie. Nie pamiętasz, który toast pojawił się jako pierwszy, czy ten: "Za nas", czy ten: "Za szczęśliwe powroty".  Wspólny wieczór upłynął na słuchaniu jej opowieści, które pojawiały się jedna po drugiej, przeplatając się wzajemnie i przenikając, niczym kłębki barwnych nici o rozwidlających się końcach. W jej obecności, która była taka nienachalna, taka dyskretna, upływające chwile zyskały nowe znaczenie, znalazły nowe imiona. Poszczególne elementy magicznej mozaiki łagodnie dopasowywały się, jakby odpowiednie słowa trafiły na odpowiednie dla siebie momenty. Po raz kolejny dobitnie przekonałeś się o tym, że w towarzystwie twojej przyjaciółki nawet cisza posiada swoje niepowtarzalne brzmienie. Patrząc na miodowy krąg światła, który odznaczał się na zasłonach zaciągniętych w jej sypialni, uzmysłowiłeś sobie, że znów zapomniałeś jej podziękować za towarzystwo i umówić się na kolejne spotkanie. "Dziękuję, Hope - wyszeptałeś w kierunku niedomkniętej furtki. - Dziękuję za to, że jesteś. Wkrótce znów się spotkamy"...  Bardzo udany album, jednej z moich ulubionych wokalistek (nota 8/10)