sobota, 27 października 2018

JULIA HOLTER - "AVIARY" (Domino Recording) "Tam, gdzie kończą się mapy"

   Dawni żeglarze nawigowali swoje okręty spoglądając uważnym wzrokiem na niebo usłane gwiazdami. W czasach, kiedy mapy poddawano ciągłym modyfikacją, nanosząc na wytarte i poplamione kartki coraz to nowsze poprawki, obszary nieznane i nieodkryte lądy (tam, gdzie kończyły się mapy) kartografowie zwykli określać mianem "terytorium smoków".

Julia Holter na swoim najnowszym albumie "Aviary" proponuje właśnie taką wyprawę w nieznane. Całkiem możliwe, że autorka tych piętnastu kompozycji - 90 minut muzyki - sama dokładnie nie wiedziała, gdzie tym razem poniosą ją myśli, refleksje, fantazja ( w dużej mierze) i pomysły kłębiące się w jej głowie. Zdaje się, że w tym przypadku równie ważna jak koncepcja estetyczna była impresja chwili, zwyczajne poddanie się temu, co często bywa mgliste i ulotne, co szybko pojawia się i raptownie znika, nie pozostawiając po sobie nawet śladu. Tym razem z całą pewnością ślady pozostały, gdyż bardzo trudno przegapić te kilkanaście tropów, z których niemal każdy prowadzi w odrobinę innym niż pozostałe kierunku, choć wszystkie razem wskazują zgodnie na jedno i to samo - na wyjątkową wrażliwość artystki.

I można na ostatnim albumie Holter odnaleźć nawiązania do twórczości Kate Bush i Davida Sylviana (który milczy wokalnie z uporem i jak zaklęty), można usłyszeć nuty obecne w dokonaniach Laurie Anderson. Moje skojarzenia od czasu do czasu wędrowały również w stronę zapomnianego już, a przecież zacnego, wydawnictwa Nicola Alesiniego i Pier Luigi Andreoniego - "Marco Polo", gdzie David Sylvian, Roger Eno, David Torn i Harold Budd dołożyli coś więcej niż trzy grosze. Jednak przede wszystkim jest to autorski album Julii Holter, który udało jej się stworzyć przy wydatnej pomocy zaprzyjaźnionych  muzyków.
"Aviary" to świadectwo jej talentów i pokaz nieskrępowanej wyobraźni, to długimi fragmentami przepiękny zapis swobody estetycznych skojarzeń, zaproszenie do poznania intymnego, kobiecego świata i obietnica (w dużej mierze spełniona) niezwykłej przygody. I mógłbym tak mnożyć kolejne określenie i metafory ponad potrzebę, albo skrócić to coraz bardziej wydłużające się zdanie pisząc, że tej płyty trzeba po prostu posłuchać, trzeba wsłuchać się w nią z uwagą, raz, drugi, trzeci, w każdej chwili, i jeśli czas na to pozwala, żeby ten album poznać, poczuć, i w sprzyjających okolicznościach zrozumieć.

Wszystko zaczęło się - jak zapewnia w wywiadzie Julia Holter, a my nie mamy powodów, żeby jej nie wierzyć - od opowiadań Etel Adnan z tomu "Master of the Eclipse". A kluczowe zdanie, które pojawia się w jednej z opowieści, i które szczególnie utkwiło w głowie naszej dzisiejszej bohaterki, brzmi: "I Found Myself in Aviary Full of Shrieking". Aviary to po prostu woliera, ptaszarnia, ograniczona ścianami klatka dla ptaków. To również według słów artystki metafora świata, w którym przyszło nam żyć. Świata, w którym każdego dnia jesteśmy atakowani przez niezliczoną ilość bodźców, informacji, komunikatów oraz dźwięków, na które, chcąc nie chcąc, reagujemy. Zmęczeni, a czasem zniechęceni, znużeni, z coraz to bardziej stępioną wrażliwością - wytartą niby pożółkłe karty dawnych map - zapominamy o pięknie otaczającego świata, a w konsekwencji o nas samych. Jednak błądzić jest rzeczą ludzką, gdyż jak zapewnia nas, a w pewnym sensie również pociesza, amerykańska artystka: "We wszystkich ludzkich błędach jest coś prawdziwego".

W innym opowiadaniu Etel Adnan - "Journey to Mount Tamalpais" - libańska malarka i pisarka przedstawia swoją ulubioną przyjaciółkę, górę i szczyt Mount Tamalpais, w Pacific Coast Rang, w Kalifornii, wznoszący się na 784 metry ponad poziom morza, i widoczny na teledysku do utworu "Words I Heard" Julii Holter. Na kartach książki Ednan zachwyca się pięknem przyrody, przywołuje bogactwo świata natury, a zatrzymawszy samochód bohaterów u podnóża tej góry, każe im kontemplować cudowne widoki, podczas gdy z radia wydobywają się dźwięki Sonaty Op.1 Albana Berga.

 Julia Holter nie stworzyła sonaty, choć w jej kompozycjach nie brakuje elementów muzyki klasycznej, które przenikają się z wątkami estetyki kojarzonej zwykle ze światem alternatywy czy awangardy (barokowe ornamenty, nietuzinkowe rozwiązania, radość jaką niesie ze sobą zabawa głosem, mniej tu artrocka, jak na ostatnich albumach Kate Bush, ale za to więcej swobody). Są i skrzypce, bas, dudy i trąbka, i klawisze - bo to od nich poniekąd wszystko się zaczęło, kiedy w zaciszu domowego ogniska Julia Holter przy ich pomocy i w oparciu o swój charakterystyczny głos tworzyła podwaliny pod pierwsze kompozycje. 
"Aviary" to album intrygujący, pełen swobodnych estetycznych skojarzeń i wyzwań rzuconych prosto w uszy słuchacza. Czy im podołasz? Na to pytanie musisz odpowiedzieć sobie sam. Nie będzie łatwo, ale przecież dobrze wiesz, że często to, co łatwo i szybko przychodzi, potrafi równie łatwo i szybko odejść w zapomnienie.
Tylko nieliczni będą mogli przemieszczać się swobodnie i bez obaw po "terytorium smoków".

(nota 8-8.5/10)











sobota, 13 października 2018

TOBY DRIVER - "THEY ARE THE SHIELD" (Blood Music) "Nie pytajcie mnie, kim jestem..."

Toby  Driver to prawdziwy muzyczny kameleon. Amerykański artysta znany jest z tego, że przywdziewa coraz to inne szaty, poszukując nowych środków wyrazów dla swojej scenicznej osobowości. Jego credo można by podsumować zdaniem zaczerpniętym z "Archeologi wiedzy" Michela Foucault'a - "Nie pytajcie mnie, kim jestem...". Tak brzmi początek znanej sentencji francuskiego filozofa. Choć w przypadku twórczości Toby Drivera równie ważna jest druga część owego, w pewnym sensie również, symbolicznego zdania. "Nie pytajcie mnie, kim jestem, ani nie mówcie, abym pozostał taki". Sentencję można także zaadresować w stronę krytyków muzycznych, którzy niekiedy na siłę próbują wcisnąć twórczość amerykańskiego multiinstrumentalisty w jakaś ciasną, dobrze im znaną, i wygodną, głównie dla nich, gatunkową szufladkę.

Toby Driver to 40-letni artysta, urodzony w Meriden, w stanie Connecticut, który rezyduje obecnie w Nowym Yorku. Jako chłopiec uczył się gry na klarnecie i pianie, naukę gry na tych instrumentach kontynuował potem pod okiem Yusefa Lateefa. Toby od najmłodszych lat powoływał do życia kolejne zespoły, eksplorując przy okazji różne gatunki. Przewinął się również przez mnóstwo składów, jako tak zwany muzyk sesyjny. Z tych nieco bardziej znanych formacji Toby Drivera warto wspomnieć o dwóch, mocno ze sobą powiązanych. Pierwsza z nich to Maudlin of the Well, grająca według jednego z krytyków "astralny metal"- tak, tak... są i takie gatunki. Przy okazji tego etapu rozwoju artystycznego amerykański artysta poruszał w tekstach tematy zaświatów, duchów, "nawiedzonych miejsc", zjawisk paranormalnych itp. Po kilku płytach i latach wspólnego grania, Maudlin of the Well przeobraziło się w Kayo Dot.

Pierwszy solowy album Toby Driver wydał trzynaście lat temu dla wytwórni Tzadik, nosił on tytuł: "L..L..Library Loft". Ubiegły rok przyniósł wraz z sobą kolejne wydawnictwo - "Madonnawhore". Krążek zawierał 6, 8-minutowe kompozycje, oparte głównie na rozmytym brzemieniu gitar i klawiszy, utrzymane w mrocznym postgotyckim nastroju.

Wspominam o tym także dlatego, ponieważ najnowsze wydawnictwo, które ujrzało światło dzienne pod koniec września tego roku, noszące tytuł "They Are The Shield", stanowi niejako kontynuację, czy rozwinięcie sposobu myślenia o dźwięku i kompozycji, które zostało zapoczątkowane właśnie na poprzednim albumie. Tym razem brzmienie gitar nie jest tak dominujące, a zastąpiły je dźwięki skrzypiec i proste aranżacje. Toby Driver zaprosił do współpracy Pauline Kim Harris (artystka i kompozytorka nominowana do Grammy) oraz Conrada Harrisa, którzy zagrali na skrzypcach. Całość została nagrana w EastSide Sound Studio, w Nowym Yorku, pod czujnym okiem znanego w środowisku muzycznym  inżyniera dźwięku i producenta Marca Urselli (nagrywał między innymi Zorna, Cave'a, Laurie Anderson ). Po raz pierwszy zagrano ten materiał na żywo już w ubiegłym roku, w klubie "Roulette", na Brooklynie. Jeśli chodzi o koncerty i polski trop, to warto odnotować obecność Toby Drivera na ubiegłorocznej odsłonie Sacrum Profanum.

Album "They Are The Shield" rozpoczyna długie intro skrzypiec, któremu wtóruje partia klawiszy, tworząc sugestywne tło. Amerykański artysta zdecydowanie woli dłuższe formy wypowiedzi (stąd też nieco dłuższe tony w jego sposobie śpiewania), preferuje łagodne wybrzmiewanie dźwięków, od nagłych i gwałtownych zmian modalnych. Ważne jest dla niego zbudowanie odpowiedniej atmosfery, stopniowe wprowadzania słuchacza w intymny świat. W utworze "Anamnesis Park" głos Toby Drivera pojawia się "już", "dopiero", po 6 minucie i 30 sekundzie. Te dwa pierwsze utwory - "Anamnesis Park" oraz "Glyph" - brzmią właściwie jak jedna kompozycja, jak dwie części tej samej opowieści. Dominuje nastrój niepokoju i smutku, podkreślony przez tony skrzypiec. Warto zaznaczyć, że cały album brzmi bardzo konsekwentnie i spójnie. Jedynie drobne ożywienie tempa narracji można odnotować przy okazji "470 Nanometers". W "Scaffold of Digital Snow" pojawia się dodatkowy głos, kobiecy głos - to Bridget Bellavia ujawniła swoje możliwości wokalne.
Na płycie "They Are The Shield" mamy do czynienia z czymś na kształt autobiograficznych  ballad, o miłości, rozstaniach i meandrach ludzkiego losu. Muzycznie można odnaleźć dyskretne odwołania do dokonań Scotta Walkera, Philip'a Glassa, Arvo Parta, Talk Talk. Muzyka kameralna miesza się tutaj z elementami jazzu, rockiem gotyckim, indie folkiem. Pikanterii dodaje fakt, że album ukazał się w oficynie, która na co dzień promuje głównie grupy metalowe. Płyta całkiem nieźle koresponduje z albumem "Minus" Daniela Blumberga, prezentowanym na łamach tego bloga.
Na koniec dzisiejszego wpisu moja ulubiona kompozycja, od której nie potrafię się uwolnić, cudowne połączenie myślenia o dźwięku spod znaku nieodżałowanego Talk Talk i Bark Psychosis. Mój ulubiony, póki co, przebój tej jesieni.

(nota 7.5/10)




  

czwartek, 4 października 2018

THUS OWLS - "THE MOUNTAIN THAT WE LIVE UPON" (For The Living And The Dead) "Mrok niejedno ma imię"

Spotkali się dekadę temu podczas jednego z europejskich koncertów. Erika Alexandersson udzielała się wokalnie w grupie Loney Dear, zaś Simon Angell grał na gitarze w zespole Patricka Watsona. Coś między nimi zaiskrzyło na tyle, że zostali parą i założyli własną formację Thus Owls. Ich debiut fonograficzny przypadł na 2009 rok, nosił tytuł "Cardiac Malformations" i został nagrany w Svenska Grammofonstudion w Geteborgu. Przez cztery kolejne lata nasi dzisiejsi bohaterowie mieszkali w Szwecji - cóż, że ze Szwecji - często podróżując po Europie (następną płytę nagrali we Francji), po czym zawarli związek małżeński - "...i że nie opuszczę cię..." - żeby ostatecznie osiąść w Kanadzie.

Czwarta w dyskografii płyta - nie licząc epki - zatytułowana "The Mountain That We Live Upon", która ukazała się kilka dni temu, została zarejestrowana w Montrealu. Tym razem podstawowy skład - Erika Angell, Simon Angell, Samuel Joly (perkusja), poszerzono o kilku gości. Wśród nich warto wymienić Jasona Sharpa, który zagrał na saksofonie, oraz Emila Strandberga, który zagrał na trąbce. Szczególnie ten drugi, w mojej ocenie, podniósł wartość tej płyty.

Cały materiał został nagrany na żywo, w studiu Hotel2Tango, w Montrealu. Hotel2Tango to znane miejsce na mapie alternatywnej sceny kanadyjskiej. Czasami bywa również nazywane Thee Mighty Hotel2Tango (H2T). Przede wszystkim jest to studio analogowe, którego głównymi inżynierami dźwięku są Efrim Menuck oraz Thierry Amar, znani z formacji Thee Silver Mt.Zion Memorial Orchestra, i Godspeed You! Black Emperor. W tym przytulnym zakątku dzielnicy Mile End nagrywali między innymi: Arcade Fire, Wolf Parade, Vic Chesnutt. Można powiedzieć, że jest to ulubione studio wytwórni Constellation Records.

Album "The Mountain That We Live Upon" rozpoczyna urokliwy "A Shade of Green", dźwięki klawiszy i trąbki, które łagodnie wprowadzają w nastrój całego wydawnictwa. Głos Eriki Angell w górnych rejestrach przypomniał mi wokalizę Kate Bush. Zresztą ta kompozycja mogłaby się znaleźć jako dodatek do płyty "Aerial" lub "50 Words For Snow". Podobna melodyka, podobne kreowanie muzycznej przestrzeni. Smutek, nostalgia, psychodelia i mrok przewijający się w nagraniach państwa Angell, który niejedno ma imię.
W utworze "Future/Past", jak i w "Solar Eclipse", sposób śpiewania - szczególnie zwrotki - bardzo mocno przypominał mi dokonania Beth Gibbons (Portishead). Zwraca też na siebie uwagę realizacja wokalu, który dzięki temu znalazł się bardzo blisko słuchacza, "tuż przy uchu". Przyznam szczerze, że cenię sobie właśnie taki sposób rejestracji głosu. Trop grupy Portishead (szczególnie ostatni okres ich działalności), i związanej z nimi stylistyki, jest kluczowy dla opisu dokonań szwedzko-kanadyjskiej formacji. Muzycy Thus Owls wciąż poszukują ciekawego brzmienia. Nie obawiają się zmiany tempa w obrębie poszczególnych kompozycji, kilku fraz. Ciężko przypisać ich twórczość do jednego gatunku - byłoby to dla nich krzywdzące - ponieważ swobodnie poruszają się na pograniczu wielu estetyk.

Matka Eriki Angell była nauczycielką śpiewu, prowadziła chór, nic więc dziwnego, że Erika jako nastolatka zasiliła skład kilku z nich. Stąd również pewne drobne naleciałości, pochodzące jak przypuszczam właśnie z tego okresu, w sposobie jej śpiewania. Chociażby skłonność do wykorzystywania nieco dłuższych dźwięków. Erika Angell lubi śpiewać niejako obok instrumentów. Na ostatnim albumie Thus Owls są całe partie, gdzie głos Eriki rozbrzmiewa  na malowniczym tle gitar, kiedy nie podają one tonów linii melodycznej. Zupełnie tak, jakby tymi wstępami wokalistka zapraszała muzyków do dalszego rozwinięcia zaproponowanych przez nią pomysłów; jakby jej głos zachęcał do współpracy pozostałe instrumenty.
Z pewnością strzałem w dziesiątkę okazało się użycie trąbki, która bardzo wzbogaciła brzmienie, dodając dodatkowych barw. Emil Strandberg stanął na wysokości zadania. Szkoda tylko, ze saksofon odzywał się tak rzadko, jedynie w dwóch utworach, i głównie w tle, niejako dociążając poszczególne kompozycje swoim dyskretnym barytonowym podmuchem. Co oczywiście nie zmienia mojej końcowej oceny, że jest to płyta godna uwagi i wielu odtworzeń.

(nota 7.5/10)








A na deser moja ulubiona kompozycja z albumu "The Mountain That We Live Upon".