sobota, 29 kwietnia 2017

CHAZ BUNDICK MEETS THE MATTSON 2 - "STAR STUFF" (Company Records) "Para wylatująca z ust..."



W pierwszych słowach mojego dzisiejszego wpisu zupełnie niepotrzebnie donoszę, że... zrobiło się całkiem zimno, jak na wiosenny czas. Nie pamiętam, kiedy ostatnio podczas turnieju tenisowego w Barcelonie - rozgrywanego co roku o tej samej porze - tenisistom biegającym po korcie wylatywała para z ust. Aż dziw bierze, iż żaden z zawodników grających w sesji wieczornej, nie zdecydował się wystąpić w ciepłej wełnianej czapce. A przecież nie tylko w moim kalendarzu, rozgrywany w ubiegłym tygodniu - i w podobnych warunkach klimatycznych - turniej w Monte Carlo oznaczał rozpoczęcie sezonu na mączce ceglanej, ale również, a może przede wszystkim, wiosnę.
Żeby nieco ogrzać zmarznięte ciało, proponuję rozruszać starcze kości przy dźwiękach muzyki. Chociażby takiej, którą zawarł na swojej ostatniej płycie Chaz Bundick. Bundick to 31-letni muzyk i producent, ukrywający się do tej pory pod nazwą Toro Y Moi. To prawdziwy wirtuoz wykorzystywania sampli, zapożyczeń i dźwiękowych cytatów. Eksperymentator, o kreatywnej wyobraźni, dzięki której łączy często bardzo odległe od siebie muzyczne krainy, stylistyki, nurty. W swojej twórczości nawiązywał do brzmienia lat 80-tych, 90-tych, R&B, itd. Zresztą, czego to nie próbował Chaz Bundick.
Tym razem amerykańskiego artystę zainspirowały lata 70-te. Nie wiem, czy w studiu nagraniowym Bundickowi wylatywała para z ust. Czy w trakcie rejestracji palił papierosy, czy cygara, chociażby markowe "Partagas Serie E" . Wiem za to, że przed nagraniem płyty nawiązał kontakt z duetem jazzowym z Kalifornii - The Mattson 2 - który wniósł twórczy wkład podczas realizacji wspólnego projektu.

  Na albumie "Star Stuff" utwory instrumentalne mieszają się z mniej lub bardziej klasycznie rozumianymi piosenkami. Trzeba przyznać, że głos Bundicka bardzo dobrze wpisuje się w klimat kompozycji. Jednym razem muzycy pozwalają sobie na radosną improwizację, przypominającą jam-session, żeby po chwili zagrać utwór z klasycznym podziałem na zwrotkę i refren, utrzymany w stylistyce sprzed prawie już czterech dekad. W pierwszych kompozycjach zwraca na siebie uwagę ich transowy, psychodeliczny charakter, jak i wyjątkowa dbałość o szczegóły. To właśnie duża staranność na poziomie brzmienia pozwala słuchaczowi bez trudu przenieść się w klimat lat 70-tych. Jeśli czegoś zabrakło na poziomie aranżacji, to użycia, od czasu do czasu, jeszcze większej palety instrumentów. W niektórych fragmentach, aż się prosiło, żeby wykorzystać flet, saksofon, klarnet lub trąbkę. Zabrakło również odrobiny szaleństwa, jakiegoś spektakularnego wyjścia poza obowiązującą tonację, dominujący styl, obowiązujący w danym momencie językowy idiom. Jednak muszę uczciwie przyznać, że dużej części albumu słucha się z ogromną przyjemnością. Krążek rozpoczyna transowy "Sonmoi"(jak dla mnie najlepszy), który zaprasza słuchacza do krainy improwizowanych dźwięków. Myślę, że ten właśnie fragment, jak i następny w kolejności "A Search", to utwory, które rozgrzewają zziębnięte ciało, i bez przeszkód mogłyby wzbogacić ścieżkę dźwiękową do filmu "Zabriskie Point". Są i słabsze momenty, jak: "Steve Point", czy "Casacade", gdzie do wypełnienia gustownej formy ewidentnie zabrakło pomysłów. Jeśli chodzi o skromną osobę autora tego bloga, to zdecydowanie woli on fragmenty instrumentalne tego krążka, od tych piosenkowych.  (nota 7/10)








sobota, 22 kwietnia 2017

SLOWDIVE - "SLOWDIVE" (Dead Oceans) "SLOWDIVE - MOJA MŁODZIEŃCZA MIŁOŚĆ"




                     "Każda zakochana pamięć przechowuje swoje magdalenki, 
                      moja - dowiedz się o tym, gdziekolwiek jesteś - woń jasnego 
                      tytoniu, która przywraca mnie twojej smukłej nocy, 
                      uderzeniom wiatru twej najgłębszej skóry..."       
                                                                                                      Julio Cortazar




Czy pamiętacie swoją pierwszą młodzieńczą miłość?


To był początek lat dziewięćdziesiątych i poniedziałek. Jeden z tych, który skutecznie zaprzeczał tytułowi popularnego filmu ("Nie lubię poniedziałku"). Od samego rana wszystko układało się wyjątkowo pomyślnie. Z moich wspomnień wynika, że tego dnia nie było lekcji chemii. Dlatego też jestem wdzięczny profesorowi, którego kolokwialnie nazywaliśmy "Wodorkiem", za to, że akurat wtedy nie pojawił się w szkole. Było tuż przed południem, albo chwilę po tym, jak hejnalista z okna Wieży Mariackiej odtrąbił to, co miał do odtrąbienia. Z powodu absencji profesora wróciłem wcześniej do domu, a kiedy wszedłem do pokoju, w wyuczonym setkami powtórzeń odruchu włączyłem radio. Każdy szanujący się tropiciel płyt słuchał wtedy radia, a w magnetofonie miał przygotowaną na wszelki wypadek czystą kasetę.Tego dnia i w tej kluczowej chwili odezwał się Program 3. Z głośników dobiegły do mnie niezwykłe dźwięki, które od razu przyciągnęły moją uwagę. To było jak objawienie, jakby niebiosa rozstąpiły się przede mną i miały wchłonąć mnie na zawsze. Niezwykłym wysiłkiem woli, resztką gasnącej przytomności, z trudem, bo z trudem, wyciągnąłem przed siebie drżącą dłoń i wcisnąłem przycisk "rec". Chwilę później, dźwięczny głos redaktora Marka Wiernika poinformował mnie, że oto stałem się jakże szczęśliwym posiadaczem dwóch refrenów i półtorej zwrotki wspaniałego utworu. I tak właśnie wyglądał mój pierwszy raz z grupą Slowdive.



A potem... Potem była niedziela i błękit słonecznego nieba poprzetykany gdzieniegdzie wysepkami nastroszonych chmur. Takich niedziel, wbrew temu, co sugerował Mieczysław Fogg, miało być jeszcze wiele. Wraz z moimi kolegami odkryliśmy przypadkiem program nadawany w niedzielny wieczór przez stację MTV, który nazywał się "120 Minutes". Audycje najczęściej prowadził Paul King, który prezentował wspaniałą muzykę i niezwykłe teledyski mniej lub bardziej nieznanych zespołów, z kręgu alternatywnego rocka. Tak, jak w magnetofonie zawsze miałem przygotowaną czystą kasetę, tak w moim magnetowidzie marki NEC zawsze czekała w pogotowiu taśma VHS. Magnetowid miał zaprogramowaną funkcję, żeby uruchomić automatyczne nagrywanie każdej niedzieli, punktualnie o godzinie 21. Nadawany o tej porze program "120 Minutes" był naszym oknem na świat. To była również nasza namiastka sklepu muzycznego oraz bilet do raju, w którym każdy, co bardziej wrażliwy i podatny na specyficzne tony, chciał przebywać jak najdłużej. Czego tam nie było... To właśnie podczas trwania tej audycji po raz pierwszy w życiu zobaczyłem teledyski taki zespołów jak: The Cure, Joy Division, Dead Can Dance, Cocteau Twins, The Pixies, The Smiths, Morrissey, Naked Souls (to było odkrycie!), Sunny Day Real Estate, Swallow, Ride, Chapterhouse, Spiritualized, The Sundays, Lush, My Bloody Valentine, uwielbianego przeze mnie His Name is Alive, a nawet Mercury Rev., który wtedy brzmiał zupełnie inaczej. I wiele, wiele innych...








Pewnej niedzieli podczas trwania programu "120 Minutes", mój magnetowid zarejestrował utwór "Alison", grupy Slowdive. Trudno dziś oddać tamtą osobliwą plątaninę odczuć, emocji, stanów mentalnych, które zebrały się w moim wątłym nastoletnim ciele, w odpowiedzi na te magiczne dźwięki. Odtwarzałem ten utwór wciąż i wciąż, nie byłem w stanie nasycić się tymi cudownie brzmiącymi gitarami, rozmarzonym głosem wokalisty, obłędnie i nieprzyzwoicie piękną linią melodyczną, magicznym refrenem, który był niczym namiętny pocałunek, jakaś namiastka spełnienia albo coś o wiele lepszego i niewyrażalnego słowami. I to uczucie unoszenia się w powietrzu, albo nurkowania w bezkresnej muzycznej toni.
 Jedno wiedziałem na pewno, jedno nie ulegało dla mnie wątpliwości - że Slowdive jest moim zespołem, i że wyraża mnie tak, jak chyba żaden zespół do tej pory. Przez te wszystkie lata niewiele zmieniło się w tym temacie. Utwór "Alison" wciąż zajmuje wysokie miejsce pośród najważniejszych i najpiękniejszych utworów, jakie słyszałem w życiu. Bliscy znajomi chyba dobrze już wiedzą, że po mojej śmierci nie muszą zjawiać się na pogrzebie. Wystarczy, że w tym dniu odtworzą utwór Davida Sylviana - "Before The Bullfight" albo piosenkę Slowdive - "Alison". "I'll be here in the morning, Cause I'm just floating..."




    Na początku lat 90-tych wszystko wydawało się proste. Człowiek w dużej mierze był tym, czego słuchał, co oglądał i czytał.
W drodze do szkoły mijaliśmy coraz bardziej rdzewiejący kiosk, w którym kupowało się "Tylko rock", a także grupki zwykle brudnych "punków", niekiedy nazbyt hałaśliwych "depeszy" oraz całkiem przyjemnych "metalowców", których długie włosy rozwiewał kapryśny wiatr. W każdą środę przed rozpoczęciem zajęć chodziliśmy pod kościół, żeby... podrywać wychodzące z niego, rozmodlone i nieco zaskoczone naszą obecnością i śmiałością, dziewczęta. Ach, te nieporadne młodzieńcze umizgi napalonych samców. "Jak masz na imię?". "Marta". "To takie piękne imię... Moje ulubione, naprawdę... Przejdziemy się?".
Miałem naście lat, chodziłem po korytarzach szkoły z plakietką "The Cure" i podobizną Roberta Smitha przypiętą do dumnej piersi. Na plecaku oraz na piórniku widniało odciśnięte czarnym flamastrem logo wytwórni "4AD". Potem był pierwszy walkman i pierwsza gitara, solówki z "Disintegration" znane na pamięć, nieudolnie odgrywane latem przy ognisku. Czytałem Witkacego, Gombrowicza, Mrożka, Vonneguta i Cortazara. Ta moja słabość do literatury iberoamerykańskiej rozciągnęła się później także na innych pisarzy z tego regionu. Słuchaliśmy audycji Tomka Beksińskiego i Piotra Kaczkowskiego, żeby nagrywać płyty. Oglądaliśmy filmy Kieślowskiego, kiwając do siebie głowami niczym znawcy kina, podziwiając inteligencję oraz przenikliwość reżysera. W przypływie emocji założyliśmy fikcyjny fan club Artura Barcisia, którego wyjątkowo epizodyczne role w "Dekalogu" rozbawiły nas do łez. Jako siedzibę fan clubu, w ogłoszeniu podaliśmy adres mieszkania naszego niczego nieświadomego kolegi. Wybacz Krzysztofie...jakoś tak wyszło...
Oglądaliśmy "Za chwilę dalszy ciąg programu", nagrywałem komiczne popisy Manna i Materny na video. Z zapartym tchem śledziliśmy kolejne odcinki "Capital City" i "Twin Peaks" (fryzura Bobby'ego Briggsa była wtedy dla mnie mocno inspirująca). W czyjejś dłoni pojawiły się pierwsze papierosy, częstował... więc nie wypadało odmówić. Potem paliło się "fajki" nawet podczas gry w tenisa, a Challengery: "miały taki długi dym". Ktoś kupił "Closer" Joy Division na czarnym jak smoła winylu i był w siódmym niebie. Ktoś zdobył "Standing on a Beach" The Cure i zarwał całą noc, robiąc kolejne kasetowe kopie. Ktoś miał złamane serce i słuchał na okrągło "Pornography" i "Within the Realm of Dying Sun".

Wtedy, ponad dwadzieścia lat temu, na tyle rzeczy się czekało. Pragnienie pozbawione oczekiwania traci swój jakże cenny walor - co obecnie stało się bolączką tak wielu z nas...

Po skończonych lekcjach nie chodziliśmy na kremówki. Pewnie dlatego żaden z nas nie zrobił kariery w Watykanie. Nasze nogi niezmiennie niosły nas do sklepu muzycznego "Forte". Wybieraliśmy z katalogu kolejne albumy, żeby nagrać je potem wysyłkowo na powierzone kasety. Zostawialiśmy w tym sklepie całe nasze kieszonkowe, a nawet więcej. Liczył się każdy grosz, który można było wydać na płyty. A ile było potem radości, kiedy odczekawszy siedem albo dziesięć dni, czasem nawet długie i niepewne dwa tygodnie, w końcu można było zostać szczęśliwym właścicielem i odsłuchać takie albumy jak: "Radio Sessions 83-84" New Model Army, "Crushed Velvet Apocalypse" Legendary Pink Dots, "Echoes In A Shallow Bay" Cocteau Twins,  itd., itd.

A Slowdive?
Slowdive nie było wtedy, ani na półkach sklepowych, ani w żadnym katalogu, co doprowadzało mnie do cichej rozpaczy, za każdym razem, kiedy po raz kolejny sprawdzałem nowości płytowe figurujące pod literą "S". Slowdive był przede wszystkim zespołem moich marzeń. Nie tylko dlatego, że w ich muzyce wszystko zgadzało się w stopniu dla mnie nadzwyczajnym, ale również z tej prostej przyczyny, że o zdobyciu ich płyt, wtedy, na początku lat 90-tych, mogłem jedynie pomarzyć. Wiadomości o albumach Slowdive krążyły z jednych przejętych ust do drugich, niczym plotki o ukrywającym się królu. Niby ktoś gdzieś na pewno widział, niby ktoś inny miał to podobno mieć, ale..., kiedy przychodziło do weryfikacji, nikt nie posiadał choćby egzemplarza porysowanego singla.
To, co charakteryzowało grupę Slowdive, i niezmiennie mnie do nich przyciągało, to przede wszystkim bardzo piękne linie melodyczne. Człowiek zamykał oczy, rozkładał szeroko ramiona, czuł, że po plecach przebiegają przyjemne ciarki, ciało pod wpływem kolejnych tonów delikatnie unosi się nad ziemią, a czas zaczyna płynąć zupełnie innym rytmem. To chyba właśnie wtedy i przy okazji odkrywania następnych albumów - "Just For A Day", "Souvlaki", "Blue Day", "I'm The Elephant...", "Pygmalion" - pojawiło się określenie "szybownictwo". Pamiętam, że kiedy w końcu po długim czasie zdobyłem niemal wszystkie wydawnictwa sygnowane nazwą Slowdive, zacząłem dociekać, kto jest odpowiedzialny za te śliczne i pełne uroku melodie. Wiele znaków na ziemi i niebie, wiele tropów wskazywało na wokalistę Neil'a Halsteada. Jednak, kiedy zespół się rozpadł, próżno było szukać tych charakterystycznych melodii na albumach Mojave 3, czy na zapisach solowych dokonań Halsteada. Nie znalazłem ich również na krążkach Simona Scotta, który jako pierwszy opuścił grupę. Znalazłem je dopiero po dwudziestu latach, na ostatniej płycie zespołu z Reading.






Jaka jest najnowsza płyta Slowdive?
Przyznam szczerze, że obawiałem się tego powrotu po dwudziestu dwóch latach nieobecności. Nastała swoista moda na odcinanie kuponów od coraz bardziej odległej i udanej przeszłości. Powrót grupy Slowdive to bardzo miłe zaskoczenie, a także wyjątek od powtarzającej się obecnie reguły, którą można by zamknąć w zdaniu - "Powróciliśmy, bo chcemy grać... A tak naprawdę, to coraz trudniej nam związać koniec z końcem".
Gdybym miał przez ostatnie dwadzieścia dwa lata czekać jedynie na utwór "Slomo", który rozpoczyna najnowsze wydawnictwo, to nie mam żadnych wątpliwości, że było warto. Warto było odliczać, szczególnie w ostatnich tygodniach, kolejne ciągnące się niemiłosiernie godziny, żeby w końcu usłyszeć takie cudeńka, jak: "Don't Know Why", "Everyone Knows",  "Go Get It", czy magiczny "Falling Ashes". Dream-pop i shoegaze, oniryzm i transcendencja. Czysta rozkosz...

   Podsumowując krótko muszę powiedzieć, że najnowszy album Slowdive nie ma ani jednego słabego momentu. Neil Halstead i jego załoga powrócili, bo mieli coś do zaproponowania. Niegdyś byli nazywani królami shoegaze'u/dream-popu, i ponownie wkroczyli na salony alternatywnego rocka w królewskim stylu. Oczywiście, że są pewne wady, które na upartego mógłbym wytknąć. Chociażby realizacja linii wokalu, który fragmentami nie jest zbyt czytelny. Realizacja dźwięku, jakość techniczna produkcji, nigdy nie była mocną stroną Rachel Goswell i jej przyjaciół.
Oczywiście, że ktoś może zarzucić tej produkcji, iż jest to - stosując termin, którego ostatnio użył redaktor Bartek Chaciński, opowiadając o innym albumie - "płyta z wczoraj". Zgoda. Prawdopodobnie muzycy nie zagrali tym razem żadnego nowego dźwięku, którego nie użyliby przed laty. Ale, czy w tym przypadku właśnie o to chodziło?
 Tak, najnowszy album zespołu Slowdive, to jest płyta z "ESTETYCZNEGO WCZORAJ", które migocze gdzieś na horyzoncie z wolna oddalającej się przeszłości. Jednak nie wszystko, i nie zawsze musi być na wskroś aktualne. Nie wszystko musi wyprzedzać swój czas, wykraczać poza ramy swojej epoki. Nie wszystko musi tworzyć przestrzeń dla niepewnego i nieśmiało nadchodzącego "ESTETYCZNEGO JUTRA".
W muzyce, oprócz cech gatunkowych, liczy się również siła i autentyczność przekazu, radość wynikająca z tworzenia i dzielenia się tym, co ma się w sobie najlepszego, kreacja emocjonalnego porozumienia. A tego na ostatniej płycie Slowdive jest pod dostatkiem. Od pierwszych dźwięków gitar doskonale wiadomo, że tutaj nikt niczego nie udaje, nikt nikogo i na nic nie naciąga. Słuchasz i wiesz, że to jest twoje, również dla ciebie. Można ostatni album muzyków z Reading potraktować także jako prezent, jako podziękowanie za lata bycia wiernym fanem, za podziw, szacunek i uwielbienie. Muzyka to również emocje, bez podziału na gatunki, style, nurty...

Dziś patrzę na zespół Slowdive tak, jakbym spoglądał w oczy mojej pierwszej młodzieńczej miłości. Nadal i z rozkoszą potrafię zanurzyć się w tonach shoegazeowych gitar, wciąż zachwycam się pięknymi melodiami. Zmieniliśmy się, i oni, i ja, przez te wszystkie lata braku kontaktu. Upływający czas nie oszczędza nikogo, prędzej czy później na każdym z nas odciśnie swoje niezbyt dyskretne piętno.
Patrzę w oczy mojej młodzieńczej miłości i odnoszę wrażenie, że widzę w nich dawny błysk. Jak przez mgłę potrafię przypomnieć sobie zapach jej włosów, smak jej warg, dotyk skóry muskającej moją dłoń. Igraszki palców zaplątanych w kieszeni zielonej kurtki...
Muzyka to również wspomnienia.
I pomyśleć, że wszystko to - a nawet więcej - zawdzięczam również temu zespołowi.

Po błękitnej tafli nieba wolno przesuwają się nastroszone obłoki chmur. Powietrze wokół mnie przyjemnie wibruje. Na biurku leży książka Noah Hawley'a, której czytanie miałem dokończyć. W tej chwili nie mam na to czasu...
Słucham SLOWDIVE...                                                                    
                                                                          (wyjątkowo subiektywna nota 8.5/10)

Ps. Najwyższa pora odnaleźć w szafie koszulkę z napisem "SLOWDIVE" i zdjęciem muzyków zanurzonych w wysokiej trawie.






wtorek, 18 kwietnia 2017

FIONN REGAN - "The meetings of the waters" (Abbey Records) "Indie-folk, "Wiatr buszujący w jęczmieniu", "Incepcja" i "Peaky Blinders"




  I pomyśleć, że ten urodzony w Bray 36-letni artysta jeszcze niedawno poważnie zastanawiał się nad tym, czy powinien kontynuować swoją przygodę z muzyką. Od wydania jego ostatniej płyty minęło pięć lat, sześćdziesiąt długich miesięcy, w trakcie trwania których Regan bił się z myślami, które sugerowały, że lepiej byłoby, gdyby odstawił gitarę do kąta i zaczął wyżywać się artystycznie w dziedzinie sztuk plastycznych. Jego debiut fonograficzny, to rok 2006 i znakomicie przyjęty album  "The end of history" (raczej niewiele mający wspólnego z książką Francisa Fukuyamy). Zawartość płyty stanowiło kilkanaście piosenek, zaaranżowanych głównie na gitarę i głos. Ten estetyczny minimalizm w zupełności wystarczył, żeby zyskać przychylność krytyków, zjednać serca publiczności, szczególnie tej, która upodobała sobie folkowe granie. Nagrodą nie były tylko owacje od fanów, licznie sprzedane egzemplarze krążka, ale również nominacja do prestiżowej nagrody Mercury Music Prize. Trzeba przyznać, że początek muzycznej kariery jak z marzeń, a potem... Potem nie było już tak dobrze. W moim odczuciu, jeśli chodzi o poziom artystyczny kolejnych propozycji Fionna Regana, było już tylko gorzej. Zamiast następnych sukcesów, zaczęło się odcinanie kuponów od coraz bardziej odległej przeszłości oraz błądzenie we mgle oczekiwań, pytań i rosnącej góry wątpliwości.
   Nie pomogły zmiany wytwórni. Regan nie przedłużył umowy z labelem Robina Guthrie i Simone'a Raymonde (Bella Union), za to podpisał kontrakt z Heavenly Records. Producenci skupieni wokół tej wytwórni mieli własny pomysł na to, jak powinna brzmieć muzyka Fionna Regana. Stąd na drugim albumie Irlandczyka daje się odczuć wyraźny zwrot w stronę banalnego pop-rockowego grania.  "The Shadow Of An Empire" to zdecydowanie najsłabsza płyta w dorobku Regana, którą można w skrócie podsumować jako "3 x Z" - zmarnowany czas, zmarnowane pieniądze, zmarnowany talent. Nie tylko słuchacze, ale i prawdopodobnie sam artysta niezbyt dobrze poczuł się w tej nowej dla siebie stylistyce. Dlatego kolejna płyta "100 Arces Of Sycamore" przyniosła ze sobą powrót do klasycznie rozumianej piosenki autorskiej, stworzonej w oparciu o głos oraz gitarę. W prasie muzycznej znów pojawiły się pochwalne notki, a także porównania do Nicka Drake'a, Boba Dylana i współczesnych songwriterów.
W ostatnim czasie Fionn Regan chciał zrezygnować z gry na gitarze oraz śpiewu, ale dobrze, że tego nie uczynił. Biografie wielu artystów - nie tylko tych, którzy działali na niwie muzycznej - dobrze pokazują, że z kryzysu egzystencjalnego, czy to mentalnego, czy emocjonalnego, najlepiej wychodzi się przez twórczość artystyczną.
Najnowsza propozycja Fionna Regana nosi tytuł "The Meetings Of The Waters", i jest moim zdaniem najlepszą płytą w jego dorobku. W porównaniu do poprzednich dokonać wrażliwego Irlandyczka widać wyraźnie, czego brakowało do pełni szczęścia. Trzeba było nieco bardziej  - choć bez zbytniej przesady - rozbudowanych kompozycji. Potrzebna była nieco większa paleta dojrzałości i wyrafinowania, do którego niekiedy dochodzi się z upływem lat. Potrzebne były niuanse i subtelności, których próżno szukać w banalnym pop-rockowym graniu. Potrzebna była wreszcie cała ta świetnie zbilansowana muzyczna otoczka - więcej staranności, więcej uwagi poświęconej poszczególnym dźwiękom - która w pełni pokazałaby walory głosowe wokalisty.
Na żadnej płycie Fionn Regan nie śpiewał tak dobrze, jak na ostatnim albumie. Brzmienie jego delikatnego charakterystycznego głosu jest teraz czyste, spokojne, dojrzałe, od razu i bez trudu przykuwa uwagę słuchacza. Chociażby, jak w znakomitym "The meetings of the waters", który rozpoczyna płytę, i który słusznie został wybrany na singiel promujący całe wydawnictwo. Takich bardzo dobrych fragmentów jest znacznie więcej - cudowny "Cormorant Bird", delikatny "Wall of Silver", przebojowy "Up into the Rafters". Bez trudu można także wskazać jeden utwór, który jest zdecydowanie najsłabszym ogniwem najnowszego wydawnictwa. To kompozycja zatytułowana "Babushka -Yia Ya". Hałaśliwy i zupełnie niepotrzebny żart, wybijający odbiorcę z pełnego uroku intymnego nastroju. Brzmi to trochę tak, jakby ktoś nagle zmienił płytę w odtwarzaczu albo włączył zupełnie inną stację w radiu. Na krążku znajdują się również dwa utwory instrumentalne. Ten drugi, 12-minutowy "Tsuneni Ai" łagodnie domyka całość wydawnictwa.
Napisałem wcześniej, że najnowsza płyta Fionna Regana jest najlepszą płytą w jego dorobku. Mam również nadzieję, że będzie dla sympatycznego Irlandczyka w jakimś stopniu również albumem przełomowym. W teledysku do znakomitego "The Meetings Of The Waters" wystąpił gościnnie Cillian Murphy, aktor znany z takich filmów jak: "Wiatr buszujący w jęczmieniu", "Śniadanie na Plutonie", "Incepcja" (jeden z moich ulubionych), czy świetnego serialu: "Peaky Blinders". Jego melancholijne oblicze bardzo dobrze oddaje nastrój i charakter całego albumu.  (nota 7-8/10)

środa, 5 kwietnia 2017

CHRISTIAN SCOTT - "RULER REBEL" (Ropeadope Records) ""Wiosenne przesilenie, czyli początek trylogii"





Zanim napiszę kilka słów o najnowszej płycie Christiana Scotta, chciałem podzielić się z czytelnikami refleksją na temat największego, póki co, muzycznego rozczarowania tego roku. Twórcą lub używając innego określenia, głównym powodem tego rozczarowania jest ostatnia płyta Tigrana Hamasyana zatytułowana "An Ancient Observer". Muszę przyznać, także przed samym sobą, że w ostatnim okresie Hamasyan stał się jednym z moich ulubionych pianistów. Wiązałem, i poniekąd wciąż wiążę, z tym muzykiem spore nadzieje. Poprzeczka moich oczekiwań została dodatkowo podniesiona tuż po wydaniu krążka "Atmospheres", który to album w rocznym podsumowaniu tego bloga zajął zaszczytne pierwsze miejsce, pozostawiając daleko w tyle resztę wyrównanej stawki. 
Nie mam pojęcia, jaki efekt zamierzał osiągnąć ormiański pianista, komponując i nagrywając kolejne utwory, które zamieścił na ostatniej płycie. W wielu przypadkach poszczególne "przebiegi nutowe" trudno nazwać kompozycjami. A to szerokie i w gruncie rzeczy bardzo techniczne określenie - "przebiegi nutowe" - w dobry sposób oddaje czy przybliża zawartość krążka "An Ancient Observer". Całość brzmi trochę tak, jakby Hamasyan nie potrafił się zdecydować, który z kierunków rozwoju artystycznego powinien wybrać - free improv., czy nieco bardziej tradycyjnie rozumianą jazzową pianistykę. Wiele, jak na mój gust zbyt wiele, z tych najnowszych utworów, pozbawionych zostało jednego wyróżniającego się tematu, wokół którego można by rozbudować kompozycję. Wiele "kompozycji" nie zawiera ani tematów, ani ich rozwinięcia, ani nawet motywów, drobnych szkiców. Oto słuchacz w przeważającej liczbie przypadków na albumie "An Ancient Observer" otrzymuje zestaw luźno powiązanych ze sobą dźwięków - plam dźwiękowych - które nie wywołują żadnych większych emocji. Zbyt wiele ścieżek, które zaproponował na ostatnim swoim wydawnictwie Hamasyan prowadzi donikąd, zbyt wiele w tej delikatnej materii pozostawiono przypadkowi. Trudno te rozmyte i bezkształtne formy nazwać ścieżkami czy drogami, podobnie jak trudno w takim układzie poruszyć się z miejsca. Jestem ciekaw, jak wypadają te kompozycji w formie koncertowej, czy są na tyle abstrakcyjne, że nie sposób "odegrać" ich na koncercie.  Po czwartym przesłuchaniu "An Ancient Observer" pozostaje więc nieporuszony, niewstrząśnięty, niezmieszany...


Zupełnie inaczej wyglądała moja recepcja albumu "Ruler Rebel" Christiana Scotta. Płyty wysłuchałem z ciekawością i rosnącą przyjemnością. W ostatnich dniach wielokrotnie wracałem do tego krążka. Christian Scott to znana i uznana marka w krainie jazzu. W dorobku ma kilka płyt sygnowanych własnym nazwiskiem oraz kilkanaście, na których pojawił się jako zaproszony gość. Jego najnowsze wydawnictwo "Ruler Rebel", to pierwszy album, a zarazem pierwsza odsłona zapowiadająca tak zwaną "The Centennial Trilogy". 
Bardzo sobie cenię tego urodzonego w Nowym Orleanie wirtuoza trąbki. Nie słyszałem całej dyskografii Scotta, ale kilka jego ostatnich płyt przewinęło się przez mój odtwarzacz. Największe wrażenie, jak do tej pory, zrobił na mnie krążek "Yesterday You Said Tomorrow" (2010), który zajmuje ważne miejsce na półce z moimi ulubionymi albumami jazzowymi. W odróżnieniu od tej płyty album "Ruler Rebel" jest w znacznie większym stopniu autorskim projektem Scotta. Stąd jego trąbka w poszczególnych kompozycjach odgrywa główną rolę. Pomimo wielu zaproszonych do współpracy gości, ich muzyczny udział ograniczył się do towarzyszenia artyście. Poza nielicznym wyjątkami, jak wokaliza Sarah Elizabeth Charles w znakomitym utworze "Phases", czy gra na flecie Eleny Pinderhughes, ( "Encryption" oraz "The Coronation of X"), światła reflektorów skupiają się tylko i wyłącznie na postaci trębacza. W tym ujęciu album "Yesterday You Said Tomorrow" wydaje się być bardziej klasycznym, gdyż każdy z muzyków wniósł podczas jego tworzenia podobny wkład i odegrał równie ważną rolę. Christian Scott na płycie "Ruler Rebel" nie ucieka od nowoczesnych rozwiązań na poziomie brzmienia. Wykorzystuje sample, elektroniczną perkusje, loopy oraz rozmaite efekty. Trzeba przyznać, że robi to z dużym wyczuciem smaku, stąd jego ostatnie wydawnictwo stanowi przykład na bardzo dobre połączenie jazzowej tradycji z nowoczesnością. Gra Scotta daleka jest od szaleńczych popisów czy brzmieniowych ekstrawagancji. Artysta przede wszystkim skupia się na rozwijaniu opowieści, budowaniu wyjątkowego nastroju, szukaniu harmonii oraz kreowaniu sugestywnych pejzaży. Sporo na ostatnim albumie jest lirycznego piękna. Budząca się po zimowym śnie przyroda sprzyja słuchaniu tak urokliwych płyt. Nie pozostaje nic innego, jak tylko czekać na kolejne dwa wydawnictwa, które dopełnią całą trylogię. 

(nota 7.5-8/10). 












I dla porównania coś z albumu "Yesterday you said tomorrow". W  przypadku tej kompozycji na szczególną uwagę zasługuje nie gra Christiana Scotta, ale partia fortepianu (od ok. 3 min. w górę ), przy którym zasiadł Milton Fletcher Jr.